Strony

27 sie 2018

Od Adaline cd Juliena

Kolejna naga prawda?
- Nie zadzwonię - mówię, jednak już raczej do siebie, ponieważ chłopak zniknął za drzwiami. Podchodzę do ciemnobrązowego fotela stojącego przy oknie z widokiem na miasto i delikatnie na niego opadam. Czuję się jakbym była piórkiem, jakby opór powietrza był zbyt duży, abym nie zrobiła tego w zwolnionym tempie, którego wrażenie mi towarzyszy. Podnoszę dłonie z moich ud i dokładnie je oglądam. Lady Makbet miała rację, na nich nadal jest krew, krew mojej moralności, jednak ja nie popadam w przerażenie tylko w jakąś pustkę.
Pusty pokój
Cisza
CISZA
Odgłosy zza okna...
Próbuję coś zetrzeć ze skóry jednej z moich dłoni. Co ja miałam zetrzeć? Już nie pamiętam. Coś rośnie we mnie, pobudza głowę, mąci myśli, łapię się na tym, że biegnę do łazienki, wymiotuję. Siadam obok sedesu, na lodowatych płytkach pokrywających podłogę. Mówię sobie, że to tylko kac, że zawsze tak jest, a mimo to czuję dziwny smutek. Chyba właśnie przed chwilą zgodziłam się być prostytutką, tylko w wersji charytatywnej. Trochę zaczynało mnie to obrzydzać do siebie samej, a to zaczynało być niebezpieczne, ponieważ czułam to pierwszy raz. Za to jeśli to uczucie nie minie... będzie to oznaczało, że jedynym punktem trzymającym mnie na powierzchni jest mama.
Mama.
Muszę do niej pójść.
Muszę wrócić do domu.
Ja nie mam domu.
Mieszkanie.



Spuszczam wodę, płuczę usta, jednak tak naprawdę niewiele mi to pomaga. Zabieram kurtkę i portfel, ponieważ pamiętam, że specjalnie nie wzięłam telefonu za sobą. Musiałam przyznać się sama przed sobą, że nie znalazłam się przypadkiem wtedy i tam na dachu. On za to niepotrzebnie dołączył do mojego towarzystwa. On. On? Było w nim coś przygnębiającego, jakby był równie złamany duchowo jak ja. Różnica między nami? Ja byłam tego świadoma, on udawał silnego, może nawet wierzył w swoją siłę. Ja już dawno w nią nie wierzyłam. W wiele rzeczy już dawno nie wierzyłam.
Wybrałam schody.
Właściwie nie wiem dlaczego zawsze wybieram schody, jednak kiedy już nimi idę wydaje mi się, że dobrze zrobiłam. Idę więc kurczowo trzymając się barierki, ponieważ czuję, że moje nogi nie specjalnie chcą ze mną współpracować. Nadal moje ciało jest pełne tego rodzaju dyskomfortu, który powstał przede wszystkim z odrazy, ale nie tylko. Na moich biodrach odczuwam jakby uścisk dłoni, pewnie po wczorajszej nocy, a to nie oznacza nic więcej jak siłę i względną przemoc. Nie podobało mi się, że ten rosły mężczyzna mógł rzucić mną niczym szmacianą lalką. Za to wyraźna granica skłonna była się szybko złamać, ponieważ tak naprawdę nie ma powodu, aby tego wszystkiego przestrzegał. Właściwie dał mi wybór, jednak dał mi wybór tylko abym mogła poczuć względną władzę i bezpieczeństwo. Spokój, że panuję nad tym, kiedy tak naprawdę tego nie robię. Obejmuję się ramionami, bo chyba się trzęsę. Nie jestem pewna. Przeraża mnie jego skłonność do manipulacji, a zarazem sama jego obecność daje mi korzyści. Wszyscy uważają mnie za chorą psychicznie, którą nie jestem, jestem tylko zbyt świadoma, świadomość to okropna rzecz. Gombrowicz miał rację, jednak ja wybieram ciągły bunt, a mimo to popadam w kolejną formę. Każdy nadaje mi ją wraz z gębą.
Przy wyjściu spotykam mężczyznę. Po czterdziestce, silne rysy, silna osobowość, mijamy się w drzwiach, a kiedy na mnie patrzy widać w nich oprócz potęgi, lekceważenie. Przypomina mi kogoś, kogo spotkałam wczoraj na dachu. Zaciska szczękę patrząc na mnie.
- Jesteśmy tylko funkcją innych ludzi - szepczę do siebie, jednak on wydaje się słyszeć. Krzywi się. Wyciągam język, a później się uśmiecham, chyba się śmieję. W każdym razie ludzie się na mnie patrzą, a ja wychodzę, bo mam dosyć oceniania. Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją, a niewiele rozumieją.
Uderza we mnie jeszcze ciepłe powietrze, pomimo wyraźnych kałuż w zagłębieniach chodnika. Musiało wczoraj padać, może w nocy, jednak nie mogłam sobie go przypomnieć. Może byłam już nieprzytomna, może urwał mi się film, jak to mówią. W jednej z nich obija się nazwa hotelu, znajdująca się wysoko ponad moją głową. Kiwam głową sama do siebie i idę w stronę przystanku tramwajowego. Wchodzę na to małe podwyższenie chodnika i siadam na jednej z ławeczek, które są puste. Pada na mnie światło, pochodzące z wyglądającego spomiędzy dwóch wieżowców słońca. Piękna gwiazda. To ma sens. Wszechświat ma sens, ucieczka galaktyk ma sens, wiedzą skąd mają uciekać i dokąd, wiedzą po co. Za to ja siedzę na przystanku po nocy, z której niewiele co pamiętam z ciałem utopionym w świetle, omiatana przez łagodny wiaterek i jestem pełna spokoju. Wtedy przychodzi mi do głowy pytanie "dlaczego?", jednak szybko uświadamiam sobie, że to za wcześnie na to pytanie i za wcześnie na odpowiedź. Za kilka spotkań, za kilka zamienionych słów, za kilka kłótni. Wtedy będzie czas na to pytanie i odpowiedź. Podjeżdża tramwaj, a ja się podnoszę, aby do niego wsiąść.
Nigdy nie siadam, zawsze stoję, zawsze w tym samym miejscu. Przystanek tramwajowy znajduje się na rogu głównych ulic, czyli mniej więcej pół kilometra od mojej kamienicy, czyli mniej więcej 715 kroków. Często je liczyła idąc tą drogą. Często nie miałam nic innego do robienia, często to było lepsze wyjście niż pogrążanie się w tym amoku, jakim był mój umysł, moje myśli.
Wsza.
Czasami zastanawiam się czy tylko jestem wszą świata czy czymś wyższym. Na pewno w moim obłędzie nie jestem równa otaczającej jej masie, ponieważ byłam świadoma i świadomie wybierałam to, czy pozwalałam mu na owładnięcie mną. To nie my tworzymy formę, tylko ona nas. Racja.
Kiedy wchodzę do mieszkania wita mnie od razu uśmiechnięta twarzyczka Beatrice.
- Gdzie byłaś? - pyta bardziej zaciekawiona niż zła, ponieważ nadal ma nadzieję, że ułożę sobie życie. Nadzieja to niebezpieczna rzecz, bo doprowadza takie poczciwe osoby do obłędu. Za to świat potrzebuje takich osób, ponieważ one utrzymują równowagę między osobami uświadomionymi, a nieuświadomionymi, a więc głupimi. Oni zaś w swojej poczciwości potrafią znaleźć złoty środek i jest ich mało. Powinno się ich objąć ścisłą ochroną jak nosorożca jawajskiego... A może on już wyginął, oni też to zrobią prędzej czy później. Lubię Beatrice w jej poczciwości.
- Spędziłam noc w hotelu, w którym wynajęcie pokoju jest droższe niż nasz miesięczny czynsz z wczoraj poznanym na dachu wieżowca, z którego chciałam zeskoczyć, mężczyzną - mówię, a ona zaczyna się śmiać. Uśmiecham się delikatnie. Poczciwa istota. Nie wyprowadzam jej z błędu.
- Będzie z tego działo? - puszcza mi oczko, a ja mrużę oczy. Kiwam powoli głową.
- Chyba tak - odpowiadam i idę w kierunku schodów. - Idę do siebie - oświadczam, kiedy moja stopa ląduje na pierwszym stopniu. Wdrapałam się po nich dosyć wolno i weszłam do swojego pokoju na końcu korytarzu. Kładę się na łóżku na plecach i patrzę w sufit. Ręce układam na brzuchu, nie przeszkadza mi, że tam leżą ciała w trumnie. Lubię tak leżeć, ponieważ jest mi wygodnie. Drzwi się otwierają.
- Adaline, żyjesz?! - dobiega mnie wysoki pisk Blue. Przymykam na chwilę powieki.
- Nie jestem tego pewna - odpowiadam.
- Ach... mogę pożyczyć twoją bordową sukienkę w czarny wzór? - pyta, jakby nic się nie stało. Nie rozumie. Jej nie lubię, jest zbyt głupia na mnie. Jest zbyt głupia na Beatrice. Nawet nie jest poczciwa jak ona.
- Tak - mówię, jednak ona już jest w połowie wertowania mojej szafy. Nienawidzę jak dotyka wszystkich moich rzeczy. Jest tam na tyle miejsca, że bez wertowania można wszystko znaleźć. Ona natomiast woli ten sposób, ponieważ tak może znaleźć kolejne rzeczy do pożyczenia. - Bierz tą cholerną sukienkę i wynoś się - mówię beznamiętnym tonem. Po chwili Blue trzaska drzwiami. Ograniczone stworzenie, niższe niż karaluch, ponieważ jego mogę przynajmniej zabić bez większych konsekwencji.
Siadam.
Co ja miałam zrobić? A tak. Biorę do ręki zeszyt, później węgiel rysunkowy. Otwieram na pustej kartce i kreślę pierwszą linię. Kiedyś miałam ogromne problemy ze skupieniem się, utrzymaniem się przy kontynuowaniu jednej czynności, wtedy poszłam z moim mózgiem na ugodę, każda myśl, każde zdanie, odpowiada jednej kresce. Wtedy spod mojej ręki zaczęły wychodzić rzeczy, za które ludzie zaczęli płacić. Jednak kiedy zaczęłam to robić podświadomie, spod mojej ręki zaczęły wychodzić rzeczy, które ludzie zaczęli podziwiać i adorować. Zdobyłam sponsorów na otworzenie galerii, zaczęłam zarabiać na tyle, żeby zapłacić za mieszkanie i zjeść. Nie dlatego, że nie było zainteresowania. To był świadomy wybór. Reszta idzie do galerii. Dlaczego? Bo ja nie potrzebuję pieniędzy. Bezsensowne, proste do przyzwyczajenia się, bolesne, kiedy zabraknie, a mi nie zabraknie... i nadal mogę śmiać się ludziom w twarz.
Biorę do ręki telefon z komody. Z kieszeni serwetkę.

Mam jeszcze jeden warunek. Chcę cię narysować.

Tak, nie myślę nad tym, co mówię, co myślę, a więc co robię. Wiedziałam tylko, że mam pomysł, że mam wizję i sprzedam ją. Nie był nikim ważnym, nie stanowił punktu zaczepienia, a miał piękne malarsko ciało. Za ten akt zapłacą mi ogromne pieniądze.
W malarstwie można próbować wszystkiego, ma się do tego prawo, pod warunkiem, że nigdy tego się już nie powtórzy.* Prawda?

Julien?

* słowa Pabla Picassa

+20PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz