Wysunął się zza drzwi kawiarni. Dumnie, ze zbyt wysoko zadartym noskiem, na co mogłem tylko podnieść prawą brew do góry, zastanawiając się, czy aby na pewno w ciągu tych dziewięciu, a może ośmiu lat, coś go porządnie nie uderzyło. W końcu obrócił głowę w lewo, a jego ciało podążyło za spojrzeniem. Złapaliśmy kontakt wzrokowy. Posłałem mu ciepły uśmiech, skinąłem głową, praktycznie zapraszając mężczyznę do siebie. Podszedł, oczywiście dalej z tą wyimaginowaną pewnością siebie. Może i ciut obrzydliwą.
Wypuściłem dym z płuc, prawdopodobnie prosto na jego twarz. Odchrząknąłem, wyprostowałem się trochę i strzepałem papierosa na ziemię, kątem oka cały czas na niego spoglądając.
Jeden fałszywy ruch, Oakley.
— Chcesz mi coś powiedzieć? Pamiętaj, każde twoje słowo może zostać wykorzystane przeciwko tobie — zapytałem cicho, zaciągając się papierosem i spoglądając w granatowe oczy. Oczy, które chciały mówić, ale po drodze gdzieś się zagubiły i po prostu im to nie wychodziło. — A może po prostu w końcu znikniesz na dobre z mojego życia, zostawisz mnie w spokoju i nie będziesz rozdrapywać starych ran, co, Oakley? Wydaje mi się, że wyszłoby to nam na dobre. Co o tym sądzisz?
A to wszystko wypowiedziane zadziwiająco spokojnym głosem. Powoli, bez pośpiechu, bo w końcu mieliśmy dużo czasu, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz