Białe. Czerwone. Wytrawne. Półsłodkie. Różowe. Za dużo, zbyt wiele, zbyt ciasna głowa, za mało pamięci, brak danych, nie pamiętam, nie mogę sobie przypomnieć, co lubił popijać pan Antoni Adam Watson, gdy tylko nadeszła go chrapka na wino.
Prawdopodobnie dlatego zaciąłem się z koszyczkiem w dłoni, lampiąc na półkę centralnie naprzeciwko mnie, mieląc wszystkie informacje w głowie i starając sobie cokolwiek przypomnieć. Tak przez bite kilka minut, jak ostatnia sierotka, z zamartwieniem wymalowanym na twarzy i chodzącą nogą, wprawiającą w ruch całe ciało.
Dłonie na biodrach, skutecznie wybudzające człowieka z chwilowego letargu, przyprawiające o zawał, wymuszające napięcie wszystkich mięśni w ciele i pobudzające układ krążeniowy. Pikawa miała mi zaraz wysiąść, rączki nagle zrobiły się nieco bardziej spocone, niż powinny, a ciało samo jakoś zaczęło uciekać przed szczupłymi palcami, spłoszone nagłym, niespodziewanym zachowaniem i naprawdę nie wiedziałem, co się tak właściwie dzieje.
— Pomóc ci z czymś? Akurat w winach jestem dobry — spytał, zabierając łapska i stając obok mnie. Oczywiście musiał puścić swoje pieprzone, niebieskie oczko.
— Myślałem, że dobierzesz sobie ciasteczka, czy inne pierdoły — mruknąłem, starając się nie zerknąć na mężczyznę. — Co powiesz na maryjkę? — zapytałem, chwytając niebieską butelkę w dłoń i prezentując ją Watsonowi. Ulubione wino naszej ździebko upośledzonej grupki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz