Oczywiście Julien musiał pomyśleć, aby udać się do najbliższej kawiarni względem mojego miejsca pracy. Nigdzie indziej nie jest mnie tak prosto spotkać, jednak tutaj przychodzę niemal codziennie. Swobodę przebywania tutaj dodaje mi możliwość palenia w tej kawiarni, co w ostatnich czasach jest bardzo rzadkie. Jednak została ona skutecznie zakłócona przez to, że dosiadł się do mojego stolika, aby zepsuć mi humor. Ponownie.
Początkowo po naszym spotkaniu w nieco dziwnej sytuacji, jaką była moja bardzo fascynująca próba przeprowadzenia czegoś na kształt próby samobójczej, myślałam, że nasza znajomość może być całkiem zabawna. W pewnym sensie możliwe, że nawet inspirująca. Julien był przystojnym młodym mężczyzną, ja potrzebowałam świeżego nurtu w mojej sztuce, a jego pojawienie się spowodowało to. Dokładnie rzecz biorąc moje zainteresowanie przeniosło się z sfer bardzo futurystycznych, może związanych z samą śmiercią, na przyziemne, konkretniej nieco renesansowe czy jeszcze wcześniej antyczne zachwycenie ciałem ludzkim, jego niezwykłością. Taki cudownie skomplikowany mechanizm w iście boskim opakowaniu. Sama jego struktura i faktura...
Ale o czym to ja myślałam?
A tak...
Julien.
Po małym spięciu w domu wyżej wymienionego osobnika, nasze kontakty na krótko się załamały, aby nabrać nieco na sile, kiedy postanowił on zaakceptować fakt, że kobieta ma swoje prawa, a bycie szowinistą w niczym mu nie pomoże. Obiecał szanować pewne moje zasady, które pozwalały mi na spokojne bycie kobietą bez obawy, że pewnego dnia obudzę się upokorzona i zgwałcona. Teraz za to przyszedł, aby zaproponować mi spotkanie. Dobre sobie. Nagle mu się zachciało przyjemności, to przyleciał. Wolałabym, aby trochę inaczej to wyglądało, jednak zdawałam sobie sprawę, że jeśli nie zgodzę się na takie wyjście, to nie będę miała możliwości zmiany. Granice można przesuwać, ale mimo wszystko trzeba uważać. Nawet będąc trochę niezrównoważoną malarką średniej reputacji moralnej.
Spoglądam na mój rysownik i jakoś nagle oblewa mnie fala zniechęcenia. Upijam łyk ciemnego napoju, który dawno przestał już dymić. Przyglądam się niewielkiej białej filiżance, którą wypełnia w coraz mniejszej części. Odkładam filiżankę na spodek i sięgam do papierośnicy wyjmując jednego papierosa i zapalając go.
Jeśli chcesz, przyjdź do galerii sztuki na rogu Liberty Ave.
Wysłałam wiadomość do Juliena, po czym spokojnie dokończyłam palenie. Szybko z dna filiżanki zniknęła również kawa. Spokojnym spojrzeniem przesunęłam po otaczającym mnie pomieszczeniu chłonąc ludzi siedzących przy stolikach, kolory ścian i ich ozdoby... Scena jak ze starych francuskich filmów pełnych romantycznych historii o dwóch kochankach, łączących się w tragicznej miłości już na zawsze. Czyli coś co nigdy mi się nie przydarzy chyba. Właściwie to nie byłam nawet pewna, czy chciałam, aby to mi się przydarzyło... Trudny wybór.
Nie czekam na odpowiedź od chłopaka, ponieważ mam przeczucie, że nawet gdyby ta wiadomość spowodowała jakieś drgnięcie w jego skamieniałej duszy, to i tak stłamsiłby ją w sobie. Przez co oczekiwanie na wiadomość byłoby całkowicie bezsensowne.
Płacę na kawę, zbieram moje rzeczy do płóciennej torby, którą zawsze biorę ze sobą idąc do "pracy", zarzucam na ramiona płaszcz i wychodzę na zewnątrz. W powietrzu czuć już ten jesienny powiew zapowiadający nagłą zmianę pogody. Opatulam się jeszcze szczelniej materiałem, aby nie powiewał tak na jeszcze ciepłym wietrze. Wracam do galerii gdzie na górze miałam zaczęty pewien obraz... Obraz, który mógł się okazać przekleństwem, a zamówiony został przez ojca Juliena, dzień po moich odwiedzinach w jego domu.
W środku niewielkiego pomieszczenia, które wynajmuję znajduje się jak zwykle tłum ludzi. Ludzi często bez wyższych uczuć, znajomości historii sztuki. Są niczym puste skorupy... Czasem jest mi ich szkoda, ponieważ większości z nich nie da się pomóc. Już nigdy nie zobaczą tego, do zobaczenia czego zostali pierwotnie stworzeni.
Kiwam uprzejmie strażnikowi na wejściu oraz kilku napotkanym pracownikom, po czym szybko wspinam się schodami na górę, aby zostawić tam wszelkie zbędności. Wysyłam wiadomość do Tris, że dziś zostanę na noc tutaj, ponieważ mam pracę, po czym schodzę po schodach, mało nie zabijając się na moich szerokich materiałowych spodniach. Przysięgam kiedyś wyrzucę te wszystkie spodnie i zacznę chodzić tylko w spódnicach. Żartuję. Kocham moje spodnie.
* * *
Pojawienie się panicza Callière w mojej małej skromnej galerii, wywołało sporą falę zainteresowania. Niekoniecznie mi się to podobało. Jednak kiedy Julien dołącza do mnie na drewnianej prostej ławeczce, ustawionej dobry metr od ściany, na której wisi jeden z moich ulubionych obrazów, przestaje się dla mnie liczyć zdanie ludzi.
- Nadal nie do końca rozumiem całości tego obrazu... A pamiętam jak dziś, jak namalowałam go w jeden wieczór - mówię spokojnym tonem, pochłaniając każdy szczegół, który został uwieczniony przeze mnie na płótnie.
- To chyba nie oznacza, że nie masz talentu - odpowiada jakby półszeptem. Zerkam na niego i unoszę brew.
- Oczywiście, że tego nie oznacza. Chociaż talent to pojęcie względne, a właściwie to niepoprawne. Tych umiejętności wykonywania czegoś lepiej od innych nadajemy niezwykłe znaczenie. Czy jednak jest ono mniejsze od pokonywania swoich słabości, a więc pięcia się w górę w danej czynności?
Nie odpowiada mi. Wzdycham. Wstaję i rozprostowuję sobie dłońmi spodnie.
- Chodźmy. Oprowadzę cię - wyjaśniam.
Do samej godziny zamknięcia powolnym krokiem chodzimy po tym małym pomieszczeniu. Przy każdym obrazie coś mówię, wyciągam z niego głębię. W końcu widzę jakąś zmianę w postawie Juliena. Nagle jakby zaczął słuchać, patrzeć inaczej na te płótna pochlapane w ten a nie inny sposób farbą. Ja za to zmieniłam mój sposób patrzenia na niego. Akcja wywołująca reakcję, stając się akcją i wywołując kolejną reakcję. Wieczne błędne koło.
O czym ja to...
A tak.
W końcu przyszła godzina zamknięcia, ochroniarz podchodzi powoli do zwiedzających, informując ich, że muszą niestety opuścić galerię. Rzucają ostatnie spojrzenia, rozglądają się po raz ostatni. Często zastanawia mnie czy jest wśród nich osoba, która wróci tutaj jutro... Zerkam na Juliena stojącego obok mnie i patrzącego się w stronę wyjścia.
- Możesz zostać. Jeśli chcesz...? - wypowiadam to bardziej jak pytanie za co karcę się wewnętrznie. Spogląda na mnie ze swojej wysokości z uniesioną brwią i całkowicie kamienną twarzą. Spuszczam głowę w dół i ruszam szybkim krokiem w stronę ochroniarza, który zbiera się do zamknięcia budynku.
- Panie Brett dzisiaj zostanę tutaj, pan - wskazuję głową w stronę Juliena - chce jeszcze zobaczyć postępy w złożonym zamówieniu, które chciałabym skończyć. Ma pan drugie klucze, prawda?
- Oczywiście pani Bladell - kiwa głową z poczciwym uśmiechem i oddaje mi klucze. - Tylko niech się pani później dobrze zamknie, żeby nam pani nie ukradli - cicho chichocze.
- Będę pamiętać - zapewniam go. Po wymienieniu pożegnań wychodzi i zamyka za sobą drzwi na klucz. Podchodzę do recepcji, otwieram skrzyneczkę wiszącą na ścianie i gaszę wszystkie światła, oprócz tych przy schodach. Wracam do jakby skamieniałego Juliena i delikatnie oplatam moje palce wokół jego nadgarstka, nie będąc na tyle nierozważną, aby brać go za rękę i pociągam w stronę schodów.
- Chodź... pokażę ci coś - mówię i wtedy praktycznie przestaje mi się opierać. Wchodzimy po schodach na górę i tam puszczam go wolno. Rozgląda się, ja za to podchodzę do stołu gdzie pośród narzędzi do pracy stoi butelka wina. Biorę ją w dłoń i upijam z niej łyka. - Chcesz trochę? Nie! Inaczej. Masz napij się trochę. Może się rozluźnisz, czy coś.
- A co to ma znaczyć, właściwie? - rzuca kurtkę na materac i podchodzi do mnie. Odsuwam stołek spod stołu i siadam na nim. - Alkoholizm, Adaline?
- Nie. Kobieta malująca coś, do czego nie jest przekonana, samotna w długie jesienne wieczory... Wino rozluźnia, poprawia humor, przekonuje do niektórych rzeczy. Pomocny napój - wzruszam ramieniem. Bierze butelkę ode mnie i wypija prawie połowę pozostałej w niej pozostałości. Kiwam głową. - Ulżyj sobie - podsuwam mu, sięgając po kolejną butelkę. Stawiam ją na stole, otwieram ją, podsuwam mu. Pije. Na zmianę ze mną, jednak ja markuję praktycznie każdy łyk. Tak właśnie w końcu zaczyna mu ciążyć głowa. Opowiadam mu o obrazie, coś tłumaczę, pytam o jego opinię, jednak on już dawno zajął się całowaniem mojej szyi. Wzdycham. Przyjemne uczucie.
Nagle łapie mnie agresywnie za nadgarstek, ciągnie mnie w stronę łóżka, jednak bez problemu wyślizguję mu się i jedną ręką popycham. Opada ciężko na materac, łapie się za głowę cicho jęcząc.
- Adaline, tak bardzo szumi mi w głowie... Taka jest ona ciężka mówi, a ja siadam na nim okrakiem i gładzę jego policzek z cwanym uśmieszkiem na ustach.
- Wiem słońce, wiem... Ciii... - całuję go wzdłuż linii jego szczęki. - Adaline się tobą zajmie słońce. Obiecuję nawet, że jutro jak wytrzeźwiejesz, to wszystko będziesz pamiętał - zaczynam go rozbierać. - A później sobie popracuję, a ty odpoczniesz słońce... ale to później...
Julien?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz