Strony

14 wrz 2018

Od Althei C.D Lucia

    Siwe włosy postawione nieco do góry. Niedbały, kilkudniowy zarost, przywodzący na myśl pięćdziesięcioletniego pustelnika. I ten szeroki, niepokojący uśmiech, który nie schodził mu z twarzy. Elias Jefferson, czyli kontrowersyjny psycholog, jakich mało. Pracował w paru różnych miejscach: moje liceum, jakaś odległa podstawówka. Miał nawet własną poradnię, którą mijałam codziennie w drodze do pracy. Twierdził, że zna dobrze naszą rodzinę i choć nie spędził nawet połowy życia na doglądaniu nas, to dokładnie wie, jak się sprawy mają. Był tak specyficzną osobą, która bez pytań potrafiła znaleźć upragnione odpowiedzi. Młodzież nie raz uciekała z płaczem po pierwszych wizytach u niego, a nie wiedząc, jak to możliwe, po ostatniej wszystko obracało się o sto osiemdziesiąt stopni. Miał swoje sposoby, by wywiązać się z obowiązków, i nic mi do tego.
    - Jefferson – odparłam szybciej, niż zrobił to ten psychopata, i tym samym ściągnęłam na siebie jego uważne spojrzenie. – Nie byłam pewna, czy nadal żyjesz.
    - Trzymam się tak dobrze jak twój stary. No dobra, brodę mam lepszą. – Przejechał dłonią po przystrzyżonym, zapewne kłującym zaroście. – Ale ty chyba nie traktujesz go zbyt bardzo jak swojego starego, co? – Dodał wyraźnie rozbawiony, natomiast jego oczy błysnęły zaciekawieniem. Obudził we mnie podejrzenia i to było niezaprzeczalne.
    - Skąd o tym wiesz?
    - Jestem magiczną wróżką, która zapierdala na falach tęczy, zagląda ludziom do głów, czyta w myślach i wpaja, że świat jest po to, by z niego kpić – powiedział to na jednym tchu, lustrowany moim aroganckim wzrokiem. Nawet się tym nie przejmował. Zaraz ruszył z miejsca, chodząc po pokoju, w którym w następnej chwili pojawił się starszy Santos. – A tak naprawdę to znam się z twoim ojcem już długo. Nie zawsze potrafi trzymać gębę na kłódkę, jeśli chodzi o problemy rodzinne.
    - Nie jest już rodziną. – Szybki uśmiech przeciął moją twarz, jednak zszedł z niej równie błyskawicznie. Specjalnie zachowałam ten tekst do przyjścia Antonio, który słysząc to bezwładnie upadł na duży fotel ustawiony w kącie salonu.
    - Al, jaka była umowa? – wtrąciła się Lucia, mierząc mnie ostrzegawczym wzrokiem.
    Ach, no tak. Dajemy szansę tatusiowi.
    - Nie było mowy o tym, że muszę być miła. – Dalej patrzyła w ten sam sposób, nakłaniając mnie do cofnięcia tego, co powiedziałam. Przestań tak pogrywać, młoda. – No dobra… – Wypuściłam z ust zmęczone westchnienie. Zbyt szybko szłam na ugodę i ostatnio zaczęło mi to wyjątkowo uwierać.
    - Widzę tutaj wyraźną dominację krasnali – odezwał się Elias. Najchętniej zatkałabym mu czymś tę buzię, bo zaczynał wyraźnie działać na mój układ nerwowy. – Ale wiecie co? Lubię ją. Jak cholera! – Podniósł głos niemal do krzyku, przez co Lucia, obiekt jego obecnego zainteresowania, odpowiedziała mu zdziwionym spojrzeniem. Może nie tyle, co zdziwionym, a zaniepokojonym. Gdyby Jefferson nie był psychologiem, może pomyślałabym sobie pewną złą, bardzo złą rzecz.
    - Cieszę… się? – Wzrok mojej siostry nie złagodniał ani na moment.
    - A wiesz dlaczego? Założę się, że nie wiesz. Stawiam lizaka. – Prychnął głośno, dosyć rozbawiony, i ponownie ruszył z miejsca, krążąc od ściany do ściany, zupełnie tak, jakby nie wiedział, dokąd nogi mają go ponieść. Moje oczy wykazywały teraz autentyczne zainteresowanie. – Ten mały krasnal jako jedyny próbuje coś wskórać. Gdyby nie, kurwa, ona, wy dwoje dalej tylko żarlibyście się jak te żałosne, samotne lwy przy zasranej padlinie. – Wskazał oskarżycielsko palcem na mnie i na mojego ojca, którego twarz była ściągnięta w wyrazie zmęczenia. – Weźcie z niej w końcu przykład, pójdźcie po rozum i rozwiążcie swój problem. Inaczej czeka was terapia rodzinna. – Mężczyzna złapał za krawędzie swojej skórzanej kurtki i uśmiechnął się szeroko do siebie. Tym gestem zapewne chciał podkreślić, że to on miałby ten zaszczyt poprowadzić naszą rodzinę do porozumienia. Jednakże spowiadanie się jakiemuś psychologowi z wyraźnymi problemami psychicznymi to ostatnie, co znajdowało się na mojej liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią.
    - Może pójdę zobaczyć, czy nie zostawiłam swojego rozumu gdzieś za drzwiami – odparłam wyjątkowo chłodnym, sarkastycznym tonem. Zerwałam się z miejsca, by jak najszybciej opuścić mieszkanie, lecz równie szybko zatrzymała mnie dłoń zaciskająca się na moim nadgarstku. Lucia. Bo kto inny.
    - Ani mi się rusz, Alti. – Poluzowała uścisk powoli, jakby chciała się przekonać, że już więcej nie ucieknę. Naszego ojca zaraz z mieszkania sprzątnęło nagłe wezwanie do telefonu. Bez najdrobniejszych przeprosin wyszedł za drzwi, pozostawiając naszą trójkę samej sobie. Tak, zdecydowanie obecność Eliasa była niczym dodatkowa udręka.
    - Już myślałam, że jesteś po stronie naszego ojca. Dobrze wiedzieć, że jednak bardziej szanujesz Lucię. – Tylko dałam im poznać po sobie malutkie wrażenie, że odkąd ojciec opuścił mieszkanie, zrobiło mi się znacznie lżej.
    - O w mordę! – Jefferson rozdziawił usta w zdziwieniu. – Althea powiedziała coś dobrego. Do tego momentu były to tylko legendy.
    Wywróciłam ledwo zauważalnie oczami.
    - Wszystko zależy od towarzystwa. – Nie siliłam się nawet na zbyt przyjazny uśmiech. Ba, wiało grozą za każdym razem, gdy decydowałam się otworzyć usta i coś powiedzieć. Najgorsza była jednak świadomość, że czułam się z tym wyjątkowo dobrze.
    - Powiem wprost. Wasz ojciec to taki jeden kutasiarz, który myśli, że robi dobrze i dużo wie, ale tak naprawdę gówno wie i jest tylko małym ogóreczkiem zakiszonym we własnym ego. Zawsze taki był. Odkąd pamiętam – wytłumaczył wszystko z tak ogromną lekkością, że momentalnie odebrał mi głos. Nie spodziewałam się, że to właśnie w ten sposób Jefferson określi swojego przyjaciela. Kumpla. Chuj mi do tego, kim dla siebie byli.
    - Niech pan mówi dalej. – Lucia po raz pierwszy od jakiegoś czasu zdobyła się na odwagę i wtrąciła coś od siebie. Wiedząc, że jesteśmy dla siebie bezgranicznym wsparciem, wszystko dookoła stawało się mniej straszne.
    - Gdybym miał dzieci, a nie mam, nie pozwoliłbym, by spadł na nich tak wykurwiście ciężki kamień. Santos jakby nie miał z tym problemu. Poza tym tak się składa, że byłem pierwszą osobą, do której zwrócił się ten tchórz zaraz po odejściu od was. – Rozłożył się wygodnie na fotelu.
    - Aż tak bardzo go nie lubisz? – Ta myśl zdecydowanie zdominowała przestrzeń w mojej głowie.
    - Nie. Po prostu lubię go wyzywać – wtrącił szybko. – Stanął na mojej wycieraczce w Whitehills, przybrał minę zbitego mopsa i był gotowy klękać przede mną, żebym tylko go przyjął na tę noc czy dwie. To taka moja dziwka, która jest gotowa zrobić dla mnie wszystko.
    Obie obdarowałyśmy mężczyznę zniesmaczonymi spojrzeniami.
    - Ale nie rucham go, żeby było jasne. – Podniósł ręce, ale szeroki uśmiech ujawniający szereg idealnych zębów ani na chwilę się nie zmniejszył. Machnęłam ręką, nie mając nawet żadnych chęci, by rozwijać temat prostytucji mojego ojca. – A propo ruchania. Althea? – Zerknął na mnie.
    Jego zaciekawione, pozbawione wszelkich śladów wahania spojrzenie obudziło we mnie tylko stos obaw.
    - Co ja?
    Odchrząknął głośno, spojrzał zaledwie raz na Lucię, i znowu na mnie. Wyduś to z siebie, staruchu. On, jakby odczytując magicznym sposobem moje myśli, pochylił się nieco, ułożył dłoń zaraz obok ust i szepnął.
    - Dalej zaglądasz mężczyznom w rozporki, gdy przychodzi taka potrzeba? – Za sam jego wyraz twarzy mogłabym wymierzyć w niego porządny cios godny zapamiętania.
    Jak on…
    Na tamte słowa zrobiłam się tak czerwona jak jeszcze nigdy w życiu. Choć zupełnie nie wiedziałam, czy ze wstydu, czy wściekłości, to te uczucia wypełniały mnie niemal w równych proporcjach. Nie tłumaczyłam się nawet wtedy, kiedy mojej duszy prawie dotykał uparty wzrok własnej siostry. Nie umiałam się chociażby do niej odwrócić i zaprzeczyć wszystkiemu, co powiedział Jefferson.
    - No co? Jestem miastowym monitoringiem skuteczniejszym niż te babcie w oknach. Wiem wszystko. To, że ładna, młoda dziewczyna czasami się kurwi, też wiem. Niefajnie. Nie, kurwa, fajnie. – Jego poważny głos wśród zagęszczającej się ciszy nabrał jeszcze straszniejszego wyrazu. Pytanie brzmiało gdzie jego wstyd. Jakakolwiek granica dobrego smaku. Wskaźnik wyznaczający poziom taktu tego mężczyzny równy był okrągłemu zero.
    - Idź do diabła. – Cichy, złowrogi głos mógł go wręcz dusić rękoma wyobraźni.
    Natomiast jego słowa wydawały się być głęboko sięgającymi ostrzami, które nie pozwalają zrosnąć się dawnej ranie, rozcinając ją ciągle na nowo. A z niej wciąż ulatują do mojego umysłu wszystkie negatywne wspomnienia.  
    Starłam się spojrzeniami z Jeffersonem.
    Powiedziałabym znacznie więcej, gdyby nie nagłe słowa Lucii.


[Bitch?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz