Zaciskam kurczowo dłonie na poręczy krzesła i chwilę później poluzowywuję uścisk, raz po raz wykonując ten zdradzający moje rosnące zdenerwowanie gest. Po chyba szóstym razie ich wewnętrzna strona ma już różowawe zabarwienie, a przy dziesiątym jest wyraźnie zaczerwieniona. Syczę pod nosem, odrywając ręce od drewnianego drążka i wciskam je do dolnych kieszeni swojej kurtki. Od jakiegoś kwadransu czekam w korytarzu przed biurem ojca, czekając aż ten skończy pracę. Normalnie powinien o tej godzinie być już w połowie drogi do domu, jednak przez jakiś cholernie ważny kontrakt musiał zostać jeszcze dodatkowe pół godziny w firmie. A to, jak co piątek, odbija się na mnie. Na Eloise zresztą też, bo moja matka nie ciepi spóźniać się na swoje wieczorki w stowarzyszeniu, którego nazwy nigdy nie pamiętam. Ich cotygodniowe spotykanie się polega między innymi na plotkowaniu i wymienianiu się domowymi przepisami na ciasta. Do niedawna wydawało mi się, że takie sprawy nawet odrobinę nie stykają się z zainteresowaniami kobiety, więc kiedy ta oznajmiła nie tylko mnie, ale i Rayowi, że każdy poprzedzający weekend dzień będzie, a raczej będą, spędzali w domu któregoś z sąsiadów z resztą mieszkających w pobliżu ludzi, byłam dość mocno zaskoczona. Mój przybrany ojciec zresztą też, bo dopóki Eloise nie zaciągnęła go na to spotkanie, ciągle uważał to za żart.
I nie, nie jego możliwe spóźnienie wywoływało moje lekkie zdenerwowanie. Nawet nie fakt, że przez to, iż pewnie wrócą późno ze schadzki moja nadpobudliwa sąsiadka znowu weźmie mnie za dziecko szatana i zacznie się na mnie drzeć koło pierwszej w nocy. Oczywiście to mnie obarczy winą za zamieszanie. Głównym powodem mojego rosnącego niepokoju było to, że jeszcze godzinę temu stałam na scenie teatru miejskiego podczas przesłuchania do nowo powstałej sztuki, która, podobno, miała zadatki na zostanie jednym z współczesnych hitów wśród musicali. Albo ogólnie przedstawień. A ja, osoba z, mogłoby się wydawać, dosyć sporym doświadczeniem stanęłam na środku i nawet nie potrafiłam wydusić z siebie słowa. Nie umiałam zacząć, jakby słowo ‘oto’ i kolejne po nim następujące były częścią jakiegoś obcego dialektu, którego nikt nie umiał nawet rozczytać. Koniec końców po upływie minuty, może dwóch, przyciskając dłoń do ust, by z mniejszą trudnością opanować cisnący się na wargi szloch, zniknęłam za kulisami. Zaraz po tym jak minęłam kurtynę i znalazłam się w miejscu, gdzie nie musiałam znosić wzroku jury, przystanęłam i rozejrzałam się dookoła. Skakałam spojrzeniem od jednej twarzy, do drugiej, poświęcając każdej zaledwie ułamek sekundy, kiedy nie zauważyłam w niej nic znajomego. Rozglądałam się za Bramem. Jasną zmierzwioną czupryną i równie jasnymi oczami, które zawsze uśmiechały się na mój widok. To była wtedy jedyna osoba zdolna poprawić mi, choć w niewielkim stopniu, nastrój. Ale akurat dzisiaj, na moje cholerne nieszczęście, Grayson musiał zostać dłużej na uniwersytecie, by dokończyć jakiś specjalny projekt grupowy. Pobiegłam więc do miejsca, gdzie zostawiłam wcześniej swoją torbę i zaraz po jej zgarnięciu, opuściłam budynek miejskiego teatru.
I nie mam zielonego, czerwonego czy też niebieskiego pojęcia jak przekażę to ojcu. Ray, odkąd tylko sięgam pamięcią, zawsze bardzo dopingował mnie w mojej aktorskiej ‘karierze’. Przychodził dosłownie na każdą sztukę, w której brałam udział. Nie przeoczył nawet tak epizodycznego występu, jak moja rola siostry głównej bohaterki, która pojawia się tylko na chwilę, by zostać zrugana przez starsze rodzeństwo. Dlatego też wstydzę się swojego napadu tremy właściwego początkującym, a nie osobie z takim teatralnym stażem.
Podskakuję nerwowo, kiedy drzwi od gabinetu ojca się otwierają i po chwili z cichym trzaskiem zamykają się za stojącym już obok mnie Raymondem Yatesem - moim adopcyjnym tatą oraz szefem jednej z największych firm w kraju. Momentalnie zmuszam swoją twarz do rozpogodzenia się, kąciki z prędkością światła unoszą się do góry, prostuję się i wyciągam dłonie z kieszeni bluzy w kolorze musztardowym. Ojciec odwzajemnia uśmiech. Zabawne, jego wydaje się równie fałszywy, co mój. Ale pewnie przez zmęczenie.
- Lepiej się pospieszmy, inaczej Eloise będzie kazała mi siedzieć na tej schadzce do samego wieczora - próbuje zażartować, na co uśmiecham się ponownie, tym razem z nieco większym zaangażowaniem. Wsiadamy do czekającej już przed budynkiem Yates Technologies taksówki. Ray z przodu, ja z tyłu. Ojciec jak zwykle pogodnym tonem zagaduje kierowcę, ja opieram czoło o chłodne szkło szyby samochodowej i wsłuchuję się po części w ich rozmowę, po części w dźwięki wydobywające się z radio. Chwilę później drzemię już z dłonią ułożoną pod policzkiem stabilizowaną przez opartą na podłokietniku przymocowanym do drzwi rękę.
Budzę się dopiero, kiedy ojciec wysiada z taksówki i otwiera drzwi, na których się wcześniej oparłam.
Mruczę więc pod nosem kilka niecenzuralnych słów w taki sposób, by nie dotarły one do czujnych uszu Raya i zwlekam się ociężale z siedzenia, opierając nogi o płytę chodnika i niezdarnie się podnosząc. Kierujemy się wspólnie w stronę budynku równie ogromnego jak reszta w tej okolicy. Jednak na tym kończą się podobieństwa w sąsiedztwie. Nasz dom wygląda na co najmniej pięćdziesiąt lat. W tym dobrym znaczeniu,bo od razu widać, że to miejsce z duszą przekazywane od pokoleń w naszej rodzinie. Odnowiona starodawna rezydencja pokryta już lekko zszarzałą kiedyś rudobrązową cegłą i otoczona niskim płotem porośniętym bluszczem. A do tego charakterystyczne sporych rozmiarów okna w białych ramach. Oprócz żwirowego podjazdu cała działka porośnięta jest trawą, w której gdzieniegdzie znajdują się niewielkie kwietniki. Eloise uwielbia spędzać w nim czas, ale to chyba cecha właściwa wszystkim matkom.
Skoro mowa o Eloise, pojawia się przed domem jeszcze zanim ojciec i ja zdążymy zbliżyć się do drzwi. Spod ciemnoszarego beretu wysuwają się jej długie jasnobrązowe włosy, które, jestem pewna, układała przez poprzednią godzinę. Na ramiona zarzuciła swój brudnoczerwony płaszcz, który tak bardzo lubi. Ale zamiast uśmiechu na twarzy ma kwaśny grymas, wyraźnie zdradzający jej niezadowolenie.
- Raymondzie Yates, czy możesz mi łaskawie wyjaśnić twoje dwugodzinne spóźnienie? - okej, po prostu nie potrafię traktować jej poważnie, kiedy zwraca się do ojca pełnym imieniem i nazwiskiem. Bo nie pasuje ono do znanego mi mężczyzny nawet w maluczkim stopniu. Za to Ray brzmi idealnie. Nawet jego współpracownicy i podwładni tak się do niego zwracają. On sam mówi, że pomaga to w budowaniu więzi między ludźmi.
Nie słyszę odpowiedzi ojca, bowiem przekradam się za ich plecami i dopadam do drzwi wejściowych, które otwierają się zanim zdążę nacisnąć klamkę. To Conner. Włosy z przodu mu się kręcą, co wyraźnie pokazuje, że niedawno wyszedł spod prysznica. Zaraz za nim pojawiają się Cissie i Bart - oboje ubrani w kurtki i czapki, mimo że na dworze jest całkiem ciepło. Chwilę później, którą spędzam na wpatrywaniu się skonfundowana w członków rodziny, z domu wychodzi również Richard. Zamyka drzwi na klucz, a ja zwracam się do Eloise, przerywając jej tyradę.
- Proszę cię, tylko mi mów, że idziemy wszyscy razem - staram się włożyć w swój ton jak najwięcej błagalnej nuty, na wypadek gdyby to był faktycznie jej plan.
Zanim kobieta zdąży mi odpowiedzieć, Conner trąca mnie łokciem i szczerzy zęby w wesołym uśmiechu. No dobra, czyli nie. W innym wypadku mój brat zdecydowanie nie byłby taki radosny.
- Idziemy do jakiejś restauracji. W sensie nasza piątka. Tamci spędzą ten czas słuchając ględzenia innych emerytów - rzuca i zanim Eloise bądź Ray zdążą go upomnieć, znika w samochodzie Richarda.
Przewracam oczami, wypuszczając z ust ciche westchnięcie po czym biorę za rękę Barta i prowadzę go do auta. W międzyczasie najstarszy z moich braci wymienia z rodzicami kilka uwag i po wielokrotnie złożonych obietnicach na temat bycia ostrożnym i dobrego zajmowania się Bartem oraz Cissie, w końcu ruszamy samochodem w stronę centrum.
Sam lokal wygląda bardzo przytulnie. W przeciwieństwie do ostatniego miejsca gdzie zabrał nas Dick, ale to historia na inną chwilę. Przesuwam wzrokiem po wystroju restauracji i po chwili z zaskoczeniem uświadamiam sobie, że kąciki moich ust uniosły się ku górze. Nic tak nie działa na samopoczucie, jak dobrze wyglądające miejsca. Chwilę później składamy zamówienie, a po upływie niecałych trzydziestu minut na naszym stoliku pojawiają się parujące potrawy. Pomagam Cissie i Bartowi pokroić ich kawałki mięsa, a później sama zabieram się za swoją sałatkę. Nie mija jednak kwadrans, a moje najmłodsze rodzeństwo, całkowicie ignorując zarówno Richarda, jak i mnie oraz Connera, zaczyna kłócić się o keczup. Zabawne, co może spowodować taki sos pomidorowy. Jeden ruch za dużo i połowa zastawy stołowej ląduje na podłodze z głośnym trzaskiem. Wzdrygam się i momentalnie wstaję z krzesła, a w moje ślady idą moi dwaj starsi bracia. Siostra i najmłodszy z nich siedzą jedynie na swoich miejscach, wpatrując się z przerażeniem w naszą trójkę.
- Kurwa - syczy Richard, a ja rzucam mu gniewne spojrzenie, wskazując ruchem głowy na wcześniej wspomniane bliźniaki. Przez moje myśli przewija się jednak potok bardzo podobnych słów. Każę im wszystkim usiąść, a sama kieruję się ku ladzie, by porozmawiać z kelnerem. Albo kimkolwiek odpowiedzialnym w tym momencie za salę. Szykuję się na lekką awanturę. Poprawiam kołnierzyk swojej pasiastej koszuli i wycieram ręce w materiał dżinsów. Następnie biorę głęboki oddech i czekam na zaalarmowaną głośnym trzaskiem osobę.
Adam?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz