Prawie że parsknąłem śmiechem, widząc, jak bardzo zmęczony jest tym krótkim spacerkiem po schodach. Ktoś tutaj cierpiał na brak kondycji i wiem, że nie powinienem był, ale naprawdę miałem ochotę ryknąć mu w twarz głośnym śmiechem.
— Coś mi tam w głowie świta, zwłaszcza koszulki, które zawsze rzucałeś byle jak na fotel, jeżeli już w ogóle podniosłeś je z ziemi — rzucił, na co pokręciłem głową, dalej piąc się po schodach i nawet skusiłem się odwrócić na niego nieco znudzone spojrzenie. Byle spotkać się z dzikim, nieokrzesanym uśmiechem pierwszej lepszej szui, jaką z pewnością był. — Spokojnie, postaram się nie chwycić za miotełkę, gdy tylko do ciebie wejdę. I obiecuję, nie stracę przytomności — dokończył jeszcze, po czym, nikt nie wie czemu, uderzył się w pierś, na co pokręciłem głową.
No i dalej sapał, stękał i brzmiał, jakby miał mi zaraz zejść na zawał, a przecież to wcale nie było tak dużo.
No ale w końcu dotarliśmy na odpowiednie pięterko, gdzie zacząłem siłować się z zamkiem, gdy ten oparł się o ścianę i, nie uwierzycie, wciąż sapał, jakby co najmniej przebiegł jakiś maraton, czy co tam innego.
— Przez chwilę myślałem, że mieszkasz na dachu — skwitował.
— Przynajmniej wyrobiłeś dzienne kardio — odburknąłem, może nieco pretensjonalnym tonem, wciąż walcząc, bo nie chciało zaskoczyć i pierdolony zamek. Pamiętał jeszcze króla Ćwieczka. — Idzie się przyzwyczaić, nie ma dramatu — dodałem jeszcze, finalnie otwierając wrota do paskudnego królestwa paskudnego księcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz