Strony

16 wrz 2018

Od Nivana do Wandy

Nie pożegnałeś się wtedy z nikim. Zostawiłeś ich wszystkich bez słowa. Bez choćby pomruku, który mógłby cokolwiek wytłumaczyć.
Zostawiłeś ich całkiem samych, z potężnym brzemieniem na plecach, z niewypowiedzianym „kocham was, zależy mi na was, nie ważne, co by się nie działo”.
Zostawiłeś ich z pustymi dłońmi, otępiałym spojrzeniem i może nawet złamanym sercem. Przynajmniej w jednym wypadku.
Odszedłeś, a za tobą snuł się intensywny zapach potu, dymu papierosowego i spalenizny.
Odszedłeś, nim kogut we wsi obok zdążył zapiać.

Ucieczka była prawdopodobnie jedyną rzeczą, jakiej mogłeś się dopuścić i na jaką było cię wtedy stać. Byłeś parszywym tchórzem, co do tego nikt nie miał żadnych wątpliwości.
Dalej trudno było ci uwierzyć w to, jak łatwo dali się złapać na wizerunek typowego chuligana ze śliwą pod okiem, rozoranymi knykciami i blizną nad lewą brwią.
Bo to były jedynie pamiątki po burzliwych latach przed tą nieszczęsną szkołą średnią.
Bo tego od ciebie oczekiwano. Pyskówek, solówek i ciężkiej ręki, nawet gdy nie było takiej potrzeby.
Sam zapracowałeś na takie traktowanie.
Musiałeś dobijać, żeby sam nie zostać zmiażdżonym.
I tak jakoś się utarło.
Wciąż pamiętasz wzrok Hopecrafta w tamtym momencie, czyż nie? Zdziwiony, kpiący. Co się dziwić. Przylazłeś poobijany jak jabłka po długiej podróży w zbyt ciasnej skrzynce. Nadawałeś się w tamtym momencie tylko i wyłącznie na mus.
A mimo wszystko blondynka zgodziła się z tobą zatańczyć. Ta blondynka, z którą później znikąd znalazłeś się w tak dobrych relacjach. Nawet jeśli na początku nieco spieprzyłeś jej życie. Nieco. Bardzo, cholera jasna, potraktowałeś ją najgorzej, jak tylko mogłeś.
A jednak później jakoś się ułożyło.

Długo wycierałeś słone łzy. Niekoniecznie z ich twarzy, prędzej ze swojej, smarcząc nad tym, jak mogłeś tak to wszystko zostawić. Jak mogłeś tak ich potraktować i zostawić bez, chociażby słowa otuchy, czegokolwiek, co mogłoby wskazywać na to, że znikniesz. Nie pozwoliłeś im się przygotować.
Bałeś się, że gdy się dowiedzą, będą starać się o to, abyś został. Nie chciałeś do tego dopuścić. Twoja decyzja lawirowała i stąpała po bardzo cienkiej linii. Podmuch wytworzony przy wypowiedzeniu chociaż jednego słowa przez kogoś z twojego otoczenia mógł sprawić, że zrezygnowałbyś z podjętej wtedy decyzji. Zmieniłbyś zdanie, a później paskudnie byś tego żałował.
Chociaż, gdy teraz tak na to patrzysz, zdajesz sobie sprawę z tego, że tak czy siak miałeś to głęboko w poważaniu. I bez tego byłbyś w stanie obrócić kota ogonem i jednak pójść w inną stronę.
Nie wiadomo co prawda, czy ta decyzja nie zakończyłaby się twoją śmiercią.
Przecież robiłeś to ze względów czysto zdrowotnych.
A głupio było ci się przyznać przed kimś innym, że nie jesteś pięknym, młodym, żwawym i pełnym energii chłopakiem. Że masz swoją piętę Achillesa, która leniwie, ale jakże skutecznie, sprowadzała cię do parteru i nie pozwalała na dalsze wędrowanie przez świat. Przynajmniej nie z zadartą głową i pewnym siebie krokiem.
Raczej ze zgarbioną postawą i rurkami w nosie. Wenflonem przy dłoni.

Ściąłeś wtedy włosy.
Niebieski pióropusz zniknął z dnia na dzień. Zrobiłeś to sam, nie miałeś ochoty fatygować się do fryzjera.
Wziąłeś maszynkę, ustawiłeś na osiem milimetrów i bez zawahania przesunąłeś narzędziem przez środek głowy.
Granatowe kudły jeszcze długo zostawały znajdowane gdzieś w pościeli, czy pod jakąś koszulką.
Wciąż masz przed oczami widok hodowanych tygodniami kosmyków, które po prostu opadły na twoje ramię, wolne.
Odciąłeś pępowinę.
Pożegnałeś się z kolejnym rozdziałem w twoim życiu.
Miałeś dwadzieścia jeden lat. Należało w końcu to zrobić.
Nawet jeśli przez to zacząłeś wyglądać po prostu staro.
Nivan... Nyvka.
Nyvka po prostu odszedł.

Nie minął nawet rok. Zniknąłeś. Ponownie.
Teraz nawet nie miałeś przed kim uciekać, czy się ukrywać. Po prostu potrzebowałeś wyparować, nie pozostawić po sobie już absolutnie niczego. Nawet Falka, Rav, Yamir, czy Renee. Nikt, absolutnie nikt nie miał zielonego pojęcia, co stało się z Nivanem Oakleyem.
Zniknął, po prostu przepadł, jak kamień w wodę.
Zostawił zagracony pokój, spleśniałe kawałki pizzy, śmierdzące skarpety, szczura, który uciekł pod zrujnowaną komodę, gdy tylko ktoś wszedł do pokoju i martwego węża.
Zostawił niezliczoną ilość kabli i niezrozumiały ciąg cyfr, których nikt nie był w stanie rozszyfrować.
Zostawił szarą bluzę.
Znajomą, szarą bluzę.
Z wierzchu zaplamioną na czerwono, czy też brązowo, od wewnątrz, w okolicach kieszeni kangura, na żółto.
Śmierdziała tytoniem, potem i czymś, czego nie byli w stanie zidentyfikować.
Wszyscy mieli ochotę cię zabić, zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Ale też wszyscy zareagowali inaczej.
Ogarnęli ten burdel, który po sobie zostawiłeś. Wiedzieli, że będziesz tam wracać, a już powoli ruszające się pudełka po chińskim jedzeniu nie zapowiadały się dobrze.
A ty wiedziałeś, kto rozbił monitor, kto pochował Doritosa, kto umył podłogę z krwi, a kto zabrał twoją bluzę.
Nawet mogłeś wyobrazić sobie jego wyraz twarzy, gdy podnosił ten szmatowaty kawał materiału, w który opatulałeś się od ostatnich kilku lat.
Wiedziałeś, że jako jedyny nie był zdenerwowany. Jedynie zawiedziony i zdemotywowany.
To chyba sprawiło, że tak długo nie mogłeś do nich wrócić.

Ależ płakałeś, ba, ryczałeś, wyłeś, jak zarzynane zwierzę, gdy dowiedziałeś się, że twój ukochany ma żonę i dziecko. Czego innego się spodziewałeś? Minęły cztery lata, nie miał zamiaru w nieskończoność na ciebie czekać.
Cierp ciało, skoroś chciało.
Nigdy nie byłeś pępkiem świata i w końcu ktoś cię o tym uświadomił. Może w nieco drastyczny sposób, ale jednak.
Pamiętasz doskonale chłodne, beznamiętne, brązowe oczy, które do tej pory patrzyły na ciebie z odrobiną uczucia, a wtedy? Wtedy zerkały na ciebie, jak na kogoś zupełnie obcego, bo takim właśnie byłeś. Przełknąłeś ciężko ślinę. Wiedziałeś, że to zła decyzja, pojawić się.
Pogratulować potomka.
Rumiana córeczka. Zdrowa. To chyba najważniejsze.
Nie rozumiałeś go. Nigdy. Nie byłeś w stanie pojąć jego emocji, tego, co akurat klei się w tej, jednakowoż mądrej, główce.
Pozwolił ci się pocałować. Nie oddał gestu, nie drgnął nawet o milimetr, a ty tak łapczywie starałeś się zagarnąć jak najwięcej dla siebie. Trwałeś tak długo, przyciskając rozedgrane dłonie do zapadniętej klatki piersiowej. Oddech ci wariował. Ciało odmawiało posłuszeństwa. Popłakałeś się, przytulając skroń do jego policzka.
Nie obdarzył cię niczym. Nie dotknął cię. Stał jak słup, czekając tylko, aż zdecydujesz się, że tyle wystarczy. Nic nie powiedział. Nawet nie zmienił tempa pracy płuc.
Gdy ty rozpadałeś się na milimetrowe kawałeczki.
Tak łatwo przyszło ci zrujnowanie tak bliskiej relacji.
Czego innego się spodziewałeś?
Wycałowania i nagłego porzucenia dotychczasowego życia?
Ostro się przeliczyłeś, Oakley.

Znałeś go dłużej niż innych. Nawet Yamir nie miał z tobą takiego stażu.
Ukrywaliście fakt, że było kiedyś coś innego.
Chodziłeś wtedy na taekwondo, a on w tym samym budynku miał swoje zajęcia z wiolonczeli. Bodajże piętro wyżej, wręcz tuż nad tobą. Czasem, gdy otworzyliście okna, słyszałeś, jak grał pod czujnym okiem pana psora.
Miałeś dziewięć lat.
Podziwiałeś go.
Miałeś dziesięć lat.
Mrugałeś zachwycony granatowymi oczami, gdy wracaliście razem, a on tachał ze sobą ten wielki instrument.
Miałeś jedenaście lat.
Gdy brązowe oczy łypnęły na ciebie nieco inaczej.

Miałeś szesnaście lat, gdy spotkaliście się ponownie.
Udawaliście, że nie znacie właściciela drugiej pary oczu. Pięknych oczu.
Byłeś wtedy świeżo po wypadku, rozorany łuk brwiowy, wyrwany kolczyk.
Falka was sobie „przedstawiła”.
Wysililiście się na uśmiech i podanie sobie dłoni, a iskra radośnie przeskoczyła z ciała na ciało, powodując dreszczyk i napinając atmosferę między waszą dwójką do granic możliwości.
Miał dziewiętnaście lat. Miał dredy. Miał prawie dwa metry wzrostu. Miał tatuaż. Miał te same, brązowe oczy.
Wtedy nareszcie zrozumiałeś, co to za wyraz. Co to za wzrok. Jakie tajemnice kryły za sobą czekoladowe tęczówki. Wtedy też nareszcie go pocałowałeś. Po raz pierwszy, lecz niekoniecznie ostatni.
Wtedy go oddał. Wtedy pokwapił się o ułożenie dłoni na twoim biodrze i przyciągnięcie cię nieco bliżej. Zdawałeś sobie sprawę z tego, że zszokowaliście dosłownie wszystkich, którzy pojawili się na tej parapetówce.
Wtedy po raz pierwszy naprawdę się zakochałeś. Straciłeś głowę. Podpadłeś uczuciom. Miałeś w końcu liche szesnaście lat. Emocje w tobie buzowały. Miałeś prawo nieco się zapomnieć.
Ten zdystansowany, może dla niektórych wydający się nieco oziębły i oschły, chłopak, był mężczyzną twoich marzeń.
Zresztą, co tu dużo mówić. Dalej jest.

Straciłem sens życia.
To znaczy, to już dość dawno, dość oczywiste. Zrujnowałem sobie przyszłość na wszystkie możliwe sposoby, zjebałem relacje międzyludzkie i rozpieprzyłem sytuację po całości, doprowadzając się do wraku, przynajmniej w mentalnej strefie. Stałem się wrogiem świata, wrogiem ludzkości i wrogiem samego siebie, który nie mogąc się zdecydować na to, co chce, jebie wszystko krok po kroku. Zagładzam węże, bo zapominam, że same do lodówki sobie nie podejdą, ranię bliskich i uciekam. Tylko uciekam, wieję, ile mam siły w tych coraz słabszych nogach.
A mimo wszystko uparcie starałem się to wszystko jakkolwiek naprawić i znaleźć punkt zaczepienia, od którego mógłbym się odbić, bo miałem dość monotonnego spadania na łeb na szyję. Grunt nawet się do mnie nie zbliżał, jedyne co, to nabierałem prędkości i czułem, jak moje plecy powoli zaczynają parzyć, skóra się nagrzewa, a ciąg powietrza tnie skórę.
Może dlatego zacząłem przepraszać ludzi, spędzać z nimi czas i starać się zachowywać w sposób jak najmniej drażniący. Bez niepotrzebnych spięć. Bez kłótni.
Może też dlatego zdecydowałem się sprawić komuś prezent. Może nieco głupi, może bezsensowny i nie na miejscu, ale jakoś chciałem się odpłacić i może zapunktować... A w wymyślaniu prezentów byłem beznadziejny, nigdy nie byłem w stanie wymyślić tego jednego, jedynego, idealnego, który przypadłby do gustu.
I tak wylądowałem ze zgniecioną bombonierką (wcale nie tak, że przez przypadek na niej usiadłem w transporcie publicznym po tym, jak zacząłem grzebać w torbie, całkiem zapominając o czekoladkach) w pierwszej lepszej napotkanej kwiaciarni. Nieśmiało przedzierałem się obok doniczek, obok jakichś folii i...
I zorientowałem się, że nigdy wcześniej nie kupowałem kwiatów. Miałem cholerne trzydzieści lat i nigdy, ale to nigdy nie kupowałem kwiatów. No nie znałem się na nich ni cholery. Wiedziałem, co jest różą, a co tulipanem i tutaj moja wiedza się kończyła. Zawsze wolałem postawić na coś słodkiego, przecież rośliny cięte w końcu uschną. No i łaziłem, jak to dziecko we mgle, oglądając ceny i łapiąc się za głowę, bo co do cholery, czego to gówno tyle kosztuje?
Odżywki. Doniczki. Papiery ozdobne. Sadzonki. Nasiona.
Wszystko, dosłownie wszystko, a ja nie wiedziałem, co mam złapać.
Dlatego podszedłem do kasy, wyglądając prawdopodobnie jak zbity pies.
Spojrzałem w zielone oczęta kasjerki.
—Przepraszam, ja chciałem kupić jakiś bukiet ale...
Zielone oczęta kasjerki.
— Ale nie wie... Wanda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz