Na zdjęciu: Timothée Chalamet
Motto: Vanitas vanita… Cokolwiek.
Imię: Franciszek
Nazwisko: Żukowski
Wiek: Lat siedemnaście.
Data urodzenia: Dwudziesty szósty listopada. Pieprzony strzelec.
Płeć: Mężczyzna.
Miejsce zamieszkania: Okupuje bursę, w końcu jak wysłali go do szkoły do innego miasta, to przydałoby się, żeby miał przynajmniej gdzie dupę powylegiwać. Przeciętny pokój. Biurko, łóżko piętrowe, bo dzieli mieszkanie z pewnym nietypowym jegomościem. Nie ma co spraszać gości, pani Halinka z recepcji zawsze się o to fuka, a powoli braknie nam drobniaków na przeprosinowe serniczki z cukierni za rogiem.
Orientacja: Przynajmniej tutaj Franciszek jest pewien. Jest pewien, że nie jest w stanie się sprecyzować.
Praca: Jako przykładny uczeń liceum, na kierunku matfiz (chociaż każdy ryknie wam w twarz, że powinien był spierdzielić na humana), który pewnie po wszystkim wsadzi sobie głęboko w dupę z chęcią podarcia świadectwa, na który wylał siódme poty, a który mało co mu da, robi w monopolowym na rogu jakiejś pokracznej ulicy. Grunt, że płacą dobrze.
Charakter: Urodą, pozorami i nonszalancją od zawsze z łatwością przyciągał do siebie ludzi.
Franciszek ma po prostu wrodzony wdzięk, urok i talent. Charyzmę, która sprawia, że lgną do niego, jak muchy. A wszystko zakrapiane może nieco parszywym uśmiechem, który tkwi w pamięci długo. Naprawdę długo i naprawdę głęboko.
Klną na niego, co prawda, to prawda, bo jak nie kląć na chłopaka, który oprócz ludzi, idealnie przyciąga do siebie kłopoty? Wręcz notorycznie prosi się o guza, szwendając się tam, gdzie nie powinien, kręcąc się w towarzystwie, które ewidentnie nie jest dla niego i działając, czasem wbrew moralności, jak i prawu.
A potem miele tym jęzorem, ubiera wszystko w słodkie, jak ulepek słówka, wygina usta w dyskretnym uśmieszku i kręci, jakże on kręci, byle odwrócić kota ogonem i wyjść z sytuacji cały i zdrowy.
Nie potrafi ponosić konsekwencji za swoje własne czyny, a co dopiero czyjeś. Zawsze stara się jakoś zgrabnie wywinąć, może przy okazji narażając jednostki, z którymi ma jakikolwiek związek, ale czy to jakkolwiek mu wadzi? Oczywiście, że nie. Cholerny narcyz i egoista, którego nikt jak dotąd nie nauczył, że czasem warto spojrzeć na innych i może nieco odpuścić, bo z tak wysoko zadartym nosem zbyt daleko się nie dobrnie.
Oczywiście, nie można jednak patrzeć tylko na te negatywne cechy i robić z Franciszka pseudo czarnego bohatera, który pod osłoną nocy w pelerynie knuje przeciw światu. Potrafi uśmiechnąć się szczerze, potrafi wyciągnąć do innych dłoń, a i nawet okaże serce, gdy sytuacja będzie tego wymagać.
Jednak w zdecydowanej większości…
Nie, na Franciszku nie ma co polegać.
Hobby: Trudno powiedzieć, by cokolwiek, co robił dotychczas w życiu, było zainteresowaniem jego, a nie rodziców.
Zauważył, że lubi oglądać filmy, a i szczególną frajdę znajduje w nieudolnym brzdąkaniu na gitarze, którą kiedyś dostał od świętej pamięci już dziadka.
Może też całkiem bawiły go tańce ludowe, ale dawno i nieważne.
Aparycja|
- wzrost: Metr osiemdziesiąt. Nie jest źle, wręcz przeciwnie. Nawet ładnie.
- waga: Jak ostatnio się ważył, było coś koło siedemdziesięciu. Cholera wie, jak to teraz wygląda, pewne jest natomiast to, że rzeczywiście, szczupaczek z chłopaka.
- opis wyglądu:
Szarlatan w owczej skórze. Od pierwszej chwili, gdy tylko wejdzie do pomieszczenia, zagości w nim tym swoim luźnym, ale wciąż kurczowo kontrolowanym krokiem, byle prezentować się tak dobrze, jak tylko się da, bo nawet to opanował do perfekcji, idzie stwierdzić jedno. Los obdarował chłopaka zaskakującą, a i przyciągającą oko urodą.
Nie śmieje się. Nie dlatego, że nie ma humoru. Po prostu się nie śmieje, a przynajmniej nie głośno i szeroko, świadomy, że wygląda wtedy, jak koń, bo nie poszczęściło mu się z kształtem szczęki i żuchwy. Pozwala sobie jedynie na delikatny uśmieszek, któremu czasem potowarzyszy ciche parsknięcie.
Dba o swoją prezentację. Dba o poskręcane, ciemne włosy, Dba o to, by patrzeć w odpowiedni sposób, by łagodnie błyskać zielonymi, nieco zmęczonymi ślepiami. Dba o to, by ulubiona, schodzona, czarna, jeansowa kurtka wyglądała jak wyciągnięta ze sklepu w typie vintage, a nie, jakby rzeczywiście, coś już zdążyło ją przejechać.
Zawsze ma czyste buty. Nauczony, nie zapowiada się na to, by miało stać się inaczej, a każdą grudkę, plamkę, czy cokolwiek innego, zbywa tak szybko, jak tylko może.
Franciszek, możliwe, ma lekkiego fioła na punkcie swojego wyglądu. Ale tylko lekkiego.
Może też przez to zdarza mu się podgryźć paznokcie, aczkolwiek i z tym nałogiem zdaje się prowadzić nieustanną wojnę. Póki co jednak nie zapowiada się, by któraś ze stron złożyła kapitulację.
- pozostałe informacje: Zdaje się, by blizna na brodzie nie za bardzo mu wadziła.
- głos: Mimo młodego wieku, zdążył już złapać chrypę, zedrzeć gardło i zbrukać jak dotąd melodyjny głos. Nie wygląda na to, by za bardzo się tym przejmował. Wciąż przecież hipnotyzuje.
Historia:
Urodził się jako jedno z tych dzieci, które na starcie mają wszystko. Od pozycji, przez pieniądze, aż po fakt zaplanowania przez rodziców całego życia.
Zawsze śmiali się z niego, że przy urodzeniu dostał pieczątkę z napisem „Akademia Medyczna”, kielichem i wężykiem, tak charakterystycznym dla tej ścieżki zawodowej. Miał być chirurgiem, bo babcia tak chciała. Co z tego, że od dzieciaka mdlał na widok krwi, a myśl o rozkrajaniu ludzi całkiem mu obrzydła. Chirurg. Lekarz. Cokolwiek, co zahacza o ten zawód.
W szkole zawsze mówili, że powinien kształcić się w kierunku stricte humanistycznym. Ze swoimi zapędami do czytania, z lekkością w pisaniu, z łagodnym, nieco artystycznym spojrzeniem na świat.
Pokręcili głową, widząc, że oceny z języków i historii ma wyższe od tych z biologii, czy z matematyki, którą też uważali za niezwykle ważną.
Gdy przyszło wybierać kierunek, w jakim się uda, trzasnęli dłonią o blat, bezkompromisowo wyrzekając martwe „biolchem”. Rzucili go do Avenley, wierząc w to, że synowi trzeba odciąć w końcu pępowinę, by sam zaczął odpowiedzialnie zarządzać sobą i pieniędzmi.
Nie każdy musi wiedzieć, że po trafieniu do jednego z lepszych liceów, wziął los w swoje ręce i szybko poprosił o przeniesienie do klasy matfizowej, nie zawiadamiając nikogo z rodziny.
Miał przecież radzić sobie sam.
Rodzina:
O Żukowskich bywało głośno wszędzie, gdzie się pojawili. Z fiu-bździu na punkcie nietypowych imion, ciągnących się od lat, dość głęboko zacietrzewioną tradycją, jeśli chodzi o ścieżkę zawodową i chłodem w zielonych, dziedziczonych z pokolenia na pokolenie, oczach.
Antonina była prawdopodobnie najnormalniejsza ze wszystkich, dopiero po latach „Tośka” została zgnieciona przez nazwisko przyjęte po ojcu Franciszka, Benedykcie.
Wszyscy, nieuchronnie i najmłodszy, lekarze.
Babcia? Mirosława, oczywiście, była szanowaną panią doktor, teraz wykładającą na uniwersytecie. Dziadek? Waldemar oczywiście był chirurgiem.
Franciszek? Franciszku, chcesz to zaprzepaścić? Ostatni tego nazwiska?
Nie psuj rodziny, nie bądź zgniłym jabłkiem, bo cała szarlotka pójdzie na kompost.
Partner: Kiedyś pocałował jakąś tam dziewuchę. Czy chłopaka. Cholera wie. Kto by to pamiętał.
Potomstwo: Pusto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz