Oj, czy ja wspominałem już jak cholernie, jak bardzo, kurwa, nie lubiłem zimy?
No bo co fajnego znaleźć można w zamarzniętych i spuchniętych palcach, gdy zapomni się o rękawiczkach z domu czy ślizganiu się na tych nieposypanych piaskiem chodnikach, bo w końcu komuś się zapomniało?
Przynajmniej jak mocniej sypnęło to nie trzeba było pędzić do pracy o siódmej rano, zastanawiając się jakiego dupka dane mi będzie spotkać w porannym korku. Tyle dobrego.
No ale w sumie to całe życie narzekałem, a przecież raz na jakiś czas wypada poczuć tego magicznego ducha świąt i po prostu się uśmiechnąć, wziąć gorącą czekoladę w swoje łapki i popatrzeć na całkiem ładny, biały świat za oknem mieszkania. W swetrze, z jeszcze mokrymi włosami i lekko zmrużonymi oczami, jedynie w bokserkach, kto mi zabroni. No nie najgorzej.
A to wszystko, by trochę zdziwić się, gdy do uszu dotarł dźwięk pukania w drzwi. Krótkiego, stanowczego i… och, ja pierdolę.
Coś krzyknąłem, prawdopodobnie w stylu “chwila” czy “zaraz”, kubek szybko wylądował na stoliku, równie prędko jak ja w sypialni w poszukiwaniu spodni, które, gdy już się znalazły, wyjątkowo złośliwie nie chciały płynnie wsunąć się na tyłek.
Ale gdy już udało mi się w nie wcisnąć, zasunąć rozporek i pochować kieszenie, przy okazji ostatni raz spoglądając w lustro, to mogłem dumnie stanąć przed drzwiami, a następnie je otworzyć.
I ujrzeć Nivana Oakleya, w płaszczu, z szalikiem na szyi i w botkach.
Odchrząknąłem nerwowo, przy okazji odgarniając włosy z czoła.
— A cóż to sprowadza pana w moje progi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz