Strony

7 sty 2019

Od Theo do Evana

     - Thor, Trevor. ― Wymierzyłem jednemu kuksańca w bok, a drugiego szturchnąłem w biodro, bo spał przy ścianie niemal jak zabity. Oboje znów drgnęli nerwowo i chyba w końcu budzili się z niedźwiedziego snu.
     - Ty pieprzony dzieciaku. Schowałbyś już tę mordę, bo nie jestem w stanie ciebie patrzeć. A z rana szczególnie. ― Ach, Trevor. Kimże byłby ten człowiek bez swojego ciętego języka, którym wykazywał nienawiść do mnie wręcz na każdym możliwym kroku. Powoli nawet zaczynałem sądzić, że robił to w stu procentach poważnie, ale gdy wspominał o swojej przeszłości, zwierzał mi się i dziękował za to, że ma przy sobie tak cholernie wkurzającego dzieciaka, to, aww, miękło mi serce.
     Rzuciłem im natychmiast pobłażliwe spojrzenie.
     - Przykro mi, że was budzę, panowie, ale czas wziąć się za jakąś robotę. ― Chwyciłem się pod boki.
     - Daj znać, jak ją znajdziesz ― mruknął Thor ledwo.
     Na te słowa rzuciłem mu na ogłoszenie prosto na zaspaną twarz. Niczym poparzony zdjął ją z oczu i przejrzał pobieżnie.
     - I tak nas wywalą. Wolę już pospać.
     Ukucnąłem przy nich, przez co krawędzie płaszcza zatopiły się nieznacznie w kałuży. Z sufitu kapało już od dłuższego czasu, a to sugerowało nam, że najwyższy czas zmienić ruinę, bo niedługo utoniemy.
     - Wolisz spać z pustym żołądkiem? ― spytałem zachęcająco, układając sugestywny wyraz twarzy, który zwykle nie potrzebował dużo czasu, by przekonać starucha do wstania.
     - A to jest chociaż pewne? ― Sceptyk zwany też Trevorem spojrzał krzywo na kartkę z ogłoszeniem. 
     - Jasne, to tylko budowa. Noszenie tego tu i tam, układanie cegieł. Potrzebują paru chętnych do pracy, a wynagrodzenie dają od ręki ― wytłumaczyłem im, a raczej wyczytałem to, co napisane było mniejszym druczkiem.
     - Dobrze, że od ręki, bo dawno nie piłem.
     - Ale z ciebie kretyn. ― Pokręciłem głową z malutkim uśmieszkiem. Ups, znowu go wkurzyłem. ― Chodźcie, nie ma czasu do stracenia.


***

     Plac budowy otaczał nas już z każdej strony. Założyłem plastikowy, żółty hełm ochronny i z dużą motywacją, by uzupełnić nieco kieszeń, zacząłem swoją wyznaczoną działkę. Szef wydawał się niezwykle spokojnym człowiekiem. Zatrudniał nawet młodziaków, czego dowodem była dwójka chłopaków prowadząca ciężkie taczki z dziesiątkami czerwonych cegieł, od których barwiły skórzane rękawice. Thor i Trevor zajęli się robieniem cementu, a ja zgodnie z poleceniami pracującego tu od dłuższego czasu mężczyzny przeniosłem parę pustaków pod dom. 
     - Zanieś płyty na dach. Drabina jest tam ― mówił kolejny pracownik. 
     Wziąłem więc szereg stalowych płyt, które mogły ważyć przynajmniej dziesięć kilo i nawet ledwo patrząc na to, co znajdowało się przede mną, wspinałem się ku górze. Krok za krokiem. Oddech za oddechem. Palące od wysiłku mięśnie zmusiły mnie do przerwy dopiero na samej górze, gdzie dostrzegłem, że połowa dachu nie została jeszcze wykończona. Dalej był tylko szkielet ― belki, na których siedział dorosły mężczyzna oraz jeden z młodziaków, jakiego już widziałem wcześniej przy taczce. Położyłem ostrożnie płyty.
     Jakim cudem to wytrzymuje?
     Młody podawał mu wiertło, a ten drugi, na pewno bardziej doświadczony, montował je za pomocą wiertarki w konstrukcji. Jej głośny warkot ustał, gdy mężczyzna zauważył mnie. 
     - O, dobrze, że jesteś. ― Oderwał się od zajęcia. ― Muszę się napić zimnego piwa. 
     - Jasne, mam tu coś pomóc? ― Rozejrzałem się w lekkiej konsternacji, dochodząc do przerażającego wniosku, że szkielet dachu nadal kołysał się niebezpiecznie na umiarkowanym wietrze. 
     - Uzupełnij wiertarkę. 
     I zszedł z dachu za sprawą drabiny, pozostawiając mnie samego z młodym chłopakiem, który nadal siedział na beli, a pod nim całkowita pustka. On zaraz spadnie.
     - To chyba nie wygląda na zbyt bezpieczne. ― Zmarszczyłem brwi, robiąc jednak ten jeden, ryzykowny krok na belkę. Tylko po to, by chłopak podał mi urządzenie. 
     - Chyba wszystko dobrze dokręcił, nie powinniśmy spaść ― odparł, ocierając czoło z potu. Jego ciemne włosy, przeważnie grzywka, były już odrobinę mokre. A przynajmniej mogłem to ocenić z daleka. 
     - Miejmy nadzieję, nie chcę skończyć na dole. ― Uśmiechnąłem się pocieszająco i zacząłem ładować w wiertarkę nowe wiertła. 
     Lata dosyć szybko przerwanych prac na budowie gwarantowało mi jakieś doświadczenie, chociaż jego skrawek, dzięki czemu mogłem pracować bez żadnych wytłumaczeń.
     - Jak masz na imię, młody? ― Zerknąłem na niego, a nim zdążył odwzajemnić spojrzenie, kontynuowałem, widocznie chętny do zapoznania się. ― Fajnie, że chłopaki w twoim wieku chcą już zarobić na sie... ― I nastał głośny, przeszywający zgrzyt, z którym belka obsunęła się i nagle była trzymana jedynie paroma wiertłami. Zerwałem się natychmiastowo do pomocy, łapiąc mocno za przedramię chłopaka. Wisiał na krawędzi i trzymał się kurczowo belki jedną, drżącą dłonią. Starając się wykrzesać z siebie jak najwięcej siły, wciągnąłem go na wykończoną część dachu. 
     Boże, co za ulga.
     Dookoła rozbrzmiały mocne krzyki mężczyzn z dołu, którzy wgapiali się w nas z przerażeniem. 
     - Już, złazić stamtąd! ― warknął ten, co właśnie sączył piwo. ― Co za amatorzy. Ty bezdomny cepie, miałeś tam tylko wymienić wiertła. Nie budować. 
     - Niczego nie budowałem ― zaoponowałem, choć i tak byłem przy tym ogromnie łagodny.
     Przez myśl mi przeszło, że może to ten facet źle wykonał swoje zadanie, coś nie dokręcił, coś przeoczył. 
     - Schodźcie stamtąd, szybko!
     Posyłając chłopakowi nieco spanikowane spojrzenie, powoli zszedłem na dół oblepiony spojrzeniami. 
     - Za to, co żeś nawywijał, oszuście, dostaniesz tylko pięćdziesiąt avarów i możesz się tu nie pokazywać. Wiesz, ile roboty nam utrudniłeś? ― Szef zmierzył mnie niemiłym wzrokiem, a pan od piwa zupełnie zamilkł. Może zdał sobie sprawę z tego, że to jego wina, lecz nie miał w sobie na tyle odwagi, by to przyznać. Cóż. 
     Oszust. Krętacz. Złodziej. Pijak. Tyle synonimów do jednego słowa „bezdomny”.
     - Ale... ja niczego nie zrobiłem. Wiem, że chciałby pan usłyszeć co innego. 
     - Dobra, dobra, wierzę w to tak, jak w zeszłoroczny śnieg. Masz, nie przepij zbyt szybko. ― Wrzucił mi pieniądze do kieszeni i pokazał ulicę poza powierzchnią placu budowy.  
     Nie mogę gardzić, ale nie dam się też kolejny raz wyrzucić bez powodu.
     - Ej, dzieciaku. ― Zerknąłem na tego, z którym chwilowo pracowałem. Właśnie schodził z drabiny. ― Mogę spytać, co widziałeś tam na górze? 


Evan?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz