Moje auto ruszyło z dużej posesji, do której najchętniej wracałbym dzień w dzień. Jeszcze na polu widziałem smutno rżącą Isleen. Pewnie gdyby miała ręce, podniosłaby jedną teraz i pomachała. Też zrobiłbym to na jej miejscu. Tak czy siak, chcąc nie chcąc i tak dalej, wjechałem na ścieżkę, która miała mnie już całkiem wyprowadzić z tego urodziwego obrzeża. Minąłem ostatnie otulone jeszcze puchem działki, zanim pochłonął mnie gęsty las, a pośród niego wąska dróżka, na której łatwo o wypadek. Na całe szczęście uczniów, do szkoły dojechałem jednak w jednym kawałku, nawet całkiem uśmiechnięty na fakt, że znów mogę ich męczyć i będzie sprawiało mi to przeogromną radość. Kurwa. Ma się te mocne wejście.
Skoro mowa o mocnym wejściu, nie obeszło się bez komentarza zaraz przy wkroczeniu na placówkę liceum. Wziąłem tak bardzo heteroseksualną torbę z potrzebnymi dokumentami, powiodłem spokojnym krokiem ku wejściu i niemal na wstępie objąłem swoim wzrokiem pierwszych uczniów. Po feriach, małe frajery. Życie od razu staje się lepsze, gdy wiesz, że inni mają gorzej.
- Hej, Philip, dobrze widzieć twoją pryszczatą, czerwoną mordę!
- Mam na imię Phill.
- Tak jak powiedziałem. — Poszedłem dalej. Napotkałem siedzącą przy szeregu niebieskich szafek niejaką Lucię Santos. — Ej, Santos, bo ci tyłek odmarznie. Hemoroidy też podobno nie są zbyt przyjemnym doświadczeniem.
- Ja też za tobą tęskniłam. — Dziewczyna uśmiechnęła się z przekąsem. Mocno zaleciało sarkazmem. Poważnie, nawet woźna Woodstock tak intensywnie nie jebie, a wygląda jak jeden wielki mop, którym zmyto odchody w stajni Isleen. Ups, Eliasie, gdzie kultura wobec kobiet?
- Nieważne. Zacznij się w końcu uczyć, bo znowu będę zmuszony porozmawiać z twoim ojcem. Pewnie przy flaszce whisky. — Popadłem w zastanowienie, nie orientując się zbyt szybko, że rozmowa zbiega na niewłaściwy tor. — Dobra, Santos, w takim razie nie ucz się. Pozdrów psa i siostrę, jak już będziesz w tej swojej żałosnej klitce. — I znów powędrowałem wzdłuż korytarza.
Odnosiłem chyba zbyt mocne wrażenie, że chcę jak najszybciej dostać się do mojego gabinetu. Tylko on rozumie. Nie zadaje pytań. Kto by pomyślał, że największe zrozumienie znajdę właśnie w tych czterech ścianach będących częścią tak okropnej placówki. W głowie mi się jeszcze poprzewraca i zacznę myśleć o seksie z biurkiem. To by było dopiero ciekawe doświadczenie. Znów zapoznałem się z wypolerowaną powierzchnią, jeszcze pachnącą świeżymi środkami czystości. Gdy się przejechało palcem, nawet zostawał znikający ślad. Cu-do-wnie. Dla takich rzeczy się, kurwa, żyje. Fotel też miękki. Idealnie umiłował mój królewski tyłek. I cieszyłbym się dalej tymi szczegółami, ale nim zdążyłem chociaż położyć swoją pedalską teczkę na biurko, do gabinetu wbiła mi dyrektorka. Ta typiara, której do końca nie lubiłem, bo była sztywna jak widły w gównie.
- Nie da mi pani chwili, hm? Dopiero tu wszedłem, nawet nie zdążyłem zdjąć kurtki, nos mi jeszcze odmarza, a już coś ode mnie chcą — skwitowałem humorystycznie. — To wszystko jest tak ciężkie, że zaraz dostanę depresji jak siedemdziesiąt procent uczniów tej szkoły.
Lalunia chyba próbowała przetworzyć te informacje. Zaraz jednak potrząsnęła głową, jakby właśnie zorientowała się, że pierdolę bez sensu.
- Przepraszam, panie Jeffersonie, ale będzie pan jednym z opiekunów na wycieczce kilkudniowej w góry.
- Jeszcze tego mi brakowało. Dlaczego ja? — W zamyśleniu końcówka od okularów znalazła się w moich ustach delikatnie przygryzana.
- Bo jest pan psychologiem.
- Cholera, faktycznie. Dobra, kiedy to super przedsięwzięcie będzie miało miejsce? — Dosunąłem się do biurka.
W zamian dostałem spięte agrafką parę kartek. Włożyłem okulary na nos i spojrzeniem przesunąłem po treści, na końcu której znajdowało się miejsce na mój podpis. Czytanie regulaminu i warunków jest dla frajerów. Opierając się więc na tej myśli, chwyciłem za długopis i złożyłem szybki podpis, nie bacząc na to, że kobicina patrzyła na mnie z konsternacją.
- Gdzie jeszcze mam złożyć swój autograf?
- Następna kartka. — Wskazała palcem.
Formalności załatwione. Najzajebistszy psycholog na świecie jedzie w wielką podróż w góry posypane warstewką śniegu, ale z najgorszą klasą w szkole, w której między innymi uczyła się Lucianna Santos. Lucianna brzmi o wiele lepiej niż Lucia, lecz wybaczcie za tę dygresję.
— półtora tygodnia później —
- I komu tu tyłek odmarza? — Parsknęła młodsza Santos, która stała tu ze mną i paroma szczylami już od dobrych pół godziny.
- Gdybym cię nie lubił, dostałabyś już ze dwie uwagi z marszu. — Zerknąłem na jej termos, z którego nadal wyłoniła się delikatna para, jaka mogła zamarznąć na wietrze. — Daj łyka i zapomnimy o sprawie.
Dała mi go bez zbędnych przekleństw, dzięki czemu mogłem się nieco ogrzać.
- Jakim cudem pojechałaś na trzydniową wycieczkę? Dofinansowanie tatusia? — Z powrotem włożyłem ręce w kieszeń.
Lucia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz