Sen jeszcze długo wkradał mi się na ciężkie powieki, ledwo pozwalając na wpatrywanie się w nudną tablicę. Leniwie śledziłam rękę wykładowcy, który w zatrważającym tempie rozpisywał temat zajęć na szerokiej, zielonej tablicy. Parę razy posunął po niej kredą zbyt mocno, przez co rozbrzmiał rozdzierający pisk przyprawiający o zawroty głowy osoby nadwrażliwe. Mnie tylko wybudzały ze stanu zaśnięcia. Zaczynałam odczuwać bardzo wyraźne skutki przegadanej z mamą nocy - spośród całej rodziny to ona najbardziej przeżywała pogorszony stan swojego ojca, a mojego dziadka. Wymagała całodobowej serii wspierających słówek, wytrwałego w narzekaniach ucha, zatem gdy ojciec miał już tego dosyć, dzwoniła do mnie. Trafiała na osobę, która wręcz nie miała sumienia do tego, by się rozłączyć, dlatego krótka z pozoru rozmowa rozciągnęła się na całą Bożą noc, czego efektem było nieustanne ziewanie na wykładzie.
- Blackwell, zabrakło ci energetyka? — Wykładowca spiorunował mnie szorstkim głosem. Rzeczywiście zbyt często przyłapywał mnie z pustą puszką tego świństwa na ławce.
Przetarłam jeszcze raz oko i zerknęłam na niego z konsternacją.
- To co innego, profesorze. — Twarz Filcha na te słowa uległa nieznacznemu skrzywieniu.
- Wiem, co cię rozbudzi. — Klasnął w dłonie z wyraźnie udawaną radością i zakończył swoją wędrówkę po sali tuż przy swoim drewnianym, widocznie starym już biurku, które zaskrzypiało, gdy mężczyzna sięgnął do szuflady.
- Co takiego? — Już z odległości paru metrów, próbując dojrzeć treść karteczki, jaką gniótł w dłoni, zastanawiałam się, czy śmiać się czy płakać.
Z jego ust najpierw uciekł cichy rechot. Uciszył tym resztę studentów.
- Karne prace, mówi ci to coś, Blackwell? — Zatrzymał się przy mojej ławce, na co odpowiedziałam mu autentycznym niezrozumieniem w zielonych oczach. Podchody to ostatnie, czego chciałam w tej chwili.
- Daje mi pan karną pracę?
Skinął głową i w okamgnieniu uderzył ręką o powierzchnię blatu, pozostawiając na nim pomiętą nieco kartkę.
- Co za błyskotliwa uwaga. Tak, nikt nie będzie ziewać na moich wykładach. A temat jest, cóż, bardzo na czasie!
Walentynki. Przeklęty czternasty luty, kiedy ludzie orientują się, by kochać. Niektórzy odnajdują w dniu okazję do wyznania pięknych, wartych wspominania uczuć, od których na samą myśl w żołądku robi się słodko. Inna część społeczeństwa zatapia samotność drinkami, a pozostali korzystają z popytu i ozdabiają miasto setkami barwnych kiermaszów, gdzie przeważa sprzedaż niepodpisanych walentynek lub czerwonych lizaków w kształcie serca. Bez stanu zakochania czy tak zwanej „drugiej połówki” ten dzień jednak był tylko kolejnym dniem — bez rewelacji, uroczych wyznań czy kwiatów od wielbiciela pod drzwiami. Jedyne, co otrzymałam, to karną pracę od jakże ulubionego wykładowcy. Bez dobrych czekoladek.
- Proszę, Blackwell — przemówił Filch. Czterdziestolatek tylko usiadł na skraju mojej ławki, ale w taki sposób, by przypadkiem się nie wywróciła i nie posłała profesora na zimną podłogę. — Tutaj, przy reszcie studentów, rozwiń kartkę i przeczytaj, co masz.
Na polecenie to uczyniłam. Rozwinęłam nieco zniszczony przez jego dłoń kawałek papieru i wczytałam się w jedno, długie zdanie.
„Zakochanie — uczucie płynące tylko z serca, które nie sposób wyjaśnić nauką, czy złożony proces neurologiczny?”
- To chyba dosyć szeroki i trudny temat — skomentowałam, niezbyt przekonana, albowiem po przeczytaniu każdego słowa mój umysł oczyszczał się jeszcze szybciej.
- W sam raz dla takiej utalentowanej studentki, jak ty. — Oddalił się od ławki i wrócił za biurko. — Koniec wykładu, możecie iść na podbój miłosny.
Podbój miłosny. Parsknęłam pod nosem, nie wahając się ani moment przed wyjściem z ławki. Już zaledwie pokonując jedną trzecią korytarza poczułam wibracje w tylnej kieszeni, czego centralnym źródłem był oczywiście telefon. Szybko zarzuciłam torebkę na jedno ramię oraz przesunęłam palcem po wyświetlaczu. Wprost do mojego ucha dostał się poważny, drżący głos mojej matki, który spowodował, że zdębiałam.
- Odette, słońce, jesteśmy w drodze do ciebie. — Uważnie jej słuchałam. — Wiem, że pewnie nie tak chciałabyś spędzać walentynek, ale musisz zaprowadzić nas do najbliższego szpitala. W Dale wszystkie miejsca zajęte, okropne kolejki, a dziadek non stop ma dziwne odruchy i padaczki. Boję się, że...
- Mamo, spokojniej. — Wtrąciłam się, starając się zahamować rosnące obawy. — Jasne, że was zaprowadzę, musicie mi tylko powiedzieć, gdzie zamierzacie wysiąść.
- Zmierzamy do twojego akademika. Obok są jakieś parkingi, co?
- Jasne, ja już do was idę, byłam na wykładzie. — I jeszcze parę dodatkowych słów, które skończyły się nieznośnym sygnałem rozbrzmiewającym w słuchawce.
Na parkingu czekałam na moją rodzinę jeszcze jakieś dwa kwadranse. Zaczynałam nawet ujawniać pierwsze znaki zniecierpliwienia, aczkolwiek wjeżdżający przez otwartą bramę Ford spędził z moich oczu coraz wyraźniejszy strach, zastępując go ulgą. Nim mama zdążyła otworzyć drzwi, wybiegłam przed siebie i niemal wpadłam na maskę, byleby jak najszybciej dostać się do środka pojazdu. Dziadek z tyłu spał, jego pozornie uśpiona twarz sprawiała wrażenie, jakby lada moment miała zmienić się na wyraz obłąkania. Starałam się jednak zachować spokój i zmrozić gotującą się w żyłach krew — kto mógłby zapanować na sytuację, gdyby coś się stało? Mama, której ręce trzęsły się coraz bardziej? Przywitałam ją krótko i zaraz skłoniłam do ustąpienia mi miejsce kierowcy.
- Mamo, ty jesteś cała roztrzęsiona — stwierdziłam ze smutkiem, wolną dłonią łapiąc ją za ciepłą rękę. — Odpocznij teraz, wszystko będzie dobrze.
- Póki dziadek śpi, będzie dobrze. — Skinęła głową, ale bez przekonania. — Jak dobrze, że cię widzę, kochanie.
Ruszyłam samochodem, zaś na moich ustach wymalował się zmęczony uśmiech. Pierwsze pięć minut jazdy przepłynęło w zupełnej ciszy, ba, nawet dziadek oddychał miarowo i spokojnie, bez powodów do obaw. Potem mama nie mogła najwidoczniej powstrzymać pewnego pytania, które dosłownie czułam w powietrzu od momentu, kiedy powiedziała, że pewnie nie chcę tak spędzać walentynek.
- Oddie, powiedz mi, poznałaś jakiegoś kawalera? — Nie musiałam nawet na nią patrzeć, by wiedzieć, że uśmiecha się jak szurnięta.
A żeby to jednego.
Chciałam pod skorupą obojętności schować pewne fakty dla siebie, aczkolwiek wiedziałam, że z moją mimiką nie zajadę daleko.
- Nie — odparłam z łagodnym, zawstydzonym uśmiechem.
Zajrzała za okno, a potem znowu na mnie.
- Ale na pewno? — Próbowała się upewnić. — Avenley River to wielkie miasto, a jeszcze jak urodziwe! Wszędzie teraz widziałam tylu młodzieńców, którzy na walentynki sprzedają róże. Może powinnaś zagadać do jednego? Mniej więcej w twoim wieku, widać, że romantycy z nich...
- Mamo, nie...
- Ale ty jesteś uparta.
- Ja jestem? — Parsknęłam rozbawiona.
- Jejku, patrz, jakie dwa małe bobasy przebrane za amorki! — Rozmarzyła się, a ja w odpowiedzi dołożyłam wszelkich starań, by tylko nie przewrócić oczami, ale spełzło to na niczym.
- Mamo, bobasy są super, ale nie.
- Dobra, dobra, jedź do tego szpitala. — Nie kryłam śmiechu w reakcji na jej naburmuszenie. Czasem to ona bardziej niż ja przeżyła fakt, że nie mam nikogo, a w ten wyjątkowy dzień, jakim był czternasty luty, jej nastrój wzmagał się kilkukrotnie. Wiem to, bo takie samo wspomnienie siedzi mi w głowie jeszcze sprzed równo roku.
Na oddziale jednego z najnowocześniejszych szpitali w kraju, mającego miejsce w Avenley River, nie było tłumów. Ludzie wychodzili i przychodzili, wędrowali od automatów do parteru z jadłodajnią. Dziadek wołał tam co chwila, czując słodki zapach płynący całą szerokością korytarza. Wszędzie walentynki. Nawet tutaj, przy recepcji, do której podeszliśmy, wisiała skrzynka dla zapieczętowanych liścików miłosnych. Bezwiednie wydałam z siebie uśmiech, kiedy doszło do mnie, jak piękny gest sprawiają pracownicy pacjentom, którzy chcą tym sposobem wyrazić swoje uczucia. Pozwalają tym schorowanym ludziom czuć się niemal jak ci z zewnątrz, dzierżąc w ręku te same możliwości. Ożywiając swoje uczucia, na pewno utrzymują większą bliskość z otaczającym światem i choć na krótki moment zapominając o swoich dolegliwościach.
- Chce pani zapisać dziadka?
Oprzytomniałam dopiero teraz.
- Słucham?
- Czy chce pani zapisać dziadka?
- Tak, tak, przepraszam. — Zrobiłam się czerwona. Z pewnością. — Na oddział neurologiczny.
- Przyjmuje neurolog Michael Young na piętrze czwartym, proszę tylko wypełnić ten formularz i odebrać numerek. — Kobieta przemówiła nazbyt oficjalnym tonem, a ja próbowałam zapamiętać każde osobne słowo, które padło z jej ust. Po krótkiej wymianie formalności wróciłam do poczekalni w holu i musiałam przekazać mamie, że wraz z dziadkiem trzeba przetransportować się windą na same czwarte piętro.
Owe piętro świeciło pustkami. Ktoś zakaszlał na końcu korytarza, niektórzy ludzie już w ciągu następnych dziesięciu minut powychodzili z sal. Mama, widocznie zmęczona, uległa moim namowom, by choć na chwilę zamknąć oczy, i ostatecznie w chwili wizyty sama musiałam z dziadkiem wkroczyć do białego pomieszczenia. Chwyciłam torebkę mamy z niezbędnymi dokumentami. Stary mężczyzna, pomimo znacznie uprzykrzających życie dolegliwości nadal posyłał mi uśmiechy, mówił zachrypłym głosem, że nie trzeba żadnej pomocy, da sobie sam radę. Za progiem gabinetu jednak zbladł do koloru ściany, przez co moje powątpiewania tylko się spotęgowały.
- Neurolog Michael Young? — Rzuciłam całkiem młodemu mężczyźnie uprzejmy uśmiech. Odpowiedział tym, przy okazji poprawiając biały kitel na ramionach i w następnej chwili podając rękę i mnie, i schorowanemu dziadkowi.
- Oczywiście. Co państwa do mnie sprowadza?
Wraz z dziadkiem usiadłam na krzesłach ulokowanych przed biurkiem Younga.
- W ostatnich dwóch latach moja mama zauważyła dosyć niepokojące objawy dziadka. — Zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu ostatnich wyników badań. — Lekarze milczeli, neurolodzy odsyłali w inne miejsca. — Podałam mężczyźnie jedną kartkę z badaniami sprzed trzech miesięcy.
- Silne drgania i padaczki... obniżona aktywność mózgu i częste utraty świadomości. — Czytał z takim skupieniem na twarzy, że niemal natychmiast zdobył moje zaufanie, a w serce przelał jakiekolwiek nadzieje, że tym razem będzie osoba, która cokolwiek stwierdzi. — Jeśli te same objawy powtarzały się na przestrzeni paru lat, podejrzewam epilepsję. — Zerknął jeszcze na kartę pacjenta, którą mu przed chwilą przygotowałam, a jego usta poruszyły się tak, jakby po cichutku wszystko po kolei czytał.
- Nie jest tak źle... — zaprotestował obojętnie dziadek.
- Jest — szepnęłam smutno.
Neurolog podniósł na nas wzrok, pozwalając mi zobaczyć błysk lamp jarzeniowych w brązowych oczach.
- Ja naprawdę nie chcę pana pouczać, ale tych objawów nie powinno się ignorować. — Zerknął pocieszającym wzrokiem i na mnie, i na dziadka, który nadal nie wydawał się równie przejęty, co ja. Poskładał dokumenty na jeden stos. — Potrzebne będzie badanie EEG i ENG. To pozwoli mi potwierdzić przypuszczenia. Przyślę pielęgniarkę. — Przeprosił nas uśmiechem prawego kącika ust i sięgnął po telefon.
Mama, która nawiasem mówiąc szybko wyrwała się z drzemki, wraz z pielęgniarką i dziadkiem pojechała do sal, w jakich miały odbyć się badania. W towarzystwie młodego lekarza wydostałam się z gabinetu. Właśnie go zamykał na klucz, więc czułam, że zaczynała mu się przerwa.
- Dziękuję panu za pomoc. Znaczy, to tylko przypuszczenia, ale jest pan jedynym, który ją podał.
- Mów mi po prostu Michael — odparł. — I to moja praca, chcę ją wykonywać jak najlepiej.
- W takim razie jestem Odette. — Skinęłam głową w geście przywitania.
- Miło poznać. — Posłał mi swoje spojrzenie, którym zaraz uciekł do kobiety, jakiej obcasy roznosiły tu ogromny hałas. Patrzyła na Michaela w zaskakująco swobodny sposób, a paradoksem było zachowanie jej szyi, na jakiej żyłki spinały się ze zdenerwowania. Zatrzymała się tuż przed nami, nawet nie racząc obdarować mnie najkrótszym spojrzeniem.
- Wiesz, co masz z tym zrobić, ja nie mam na to teraz czasu. — Położyła mu do rąk stos kopert i nie było nawet opcji, że mógłby je teraz upuścić. Z niemałym zdezorientowaniem odpowiedział jej skinieniem głowy.
- Mam rozdać walentynki? — Obejrzał się za siebie. Odwrócona kobieta odparła twierdząco, na co ja wydusiłam z siebie cichy chichot.
- Miłość wisi w powietrzu — skwitowałam z wyraźnym żartem w głosie. A może już sarkazmem.
- Dosłownie. — Jego entuzjastyczny głos znów sprawił, że sama się uśmiechnęłam. Cichymi krokami ruszaliśmy się po długim korytarzu. Oczywiście hałas zniknął wraz z tą tajemniczą kobietą, wcześniej był wręcz nie do zniesienia.
- Na uczelniach też pojawia się temat walentynek. — Mogłam powstrzymać się od powiedzenia tego, ale w sumie to dlaczego?
- Studiujesz? — Słuchał, nie przerywał kontaktu wzrokowego, przez co nie pohamowałam piekących rumieńców na swoich policzkach. Jest szansa, że nie zauważył.
- Studiuję. Dokładniej to biologię. Zdziwiłbyś się tym, jakie tematy potrafią wymyślić mściwi wykładowcy.
- No dalej, zaskocz mnie — odpowiedział zachęcająco.
Na te słowa wyjęłam z torebki zmiętą kartkę oraz przeczytałam temat na głos. Raz jeszcze uświadomiłam sobie, że nie mam ani jednej odpowiedzi w tym zakresie. „Zakochanie — uczucie płynące tylko z serca, które nie sposób wyjaśnić nauką, czy złożony proces neurologiczny?”. — No, panie neurologu, da się jakoś wytłumaczyć zauroczenie? — Nieznacznie zadarłam głowę do góry, chcąc objąć go swoją pełną uwagą.
Na jego twarzy odmalowało się zastanowienie, które nie przestawałam badać wzrokiem. Lada moment znów połączyły nas spojrzenia.
- Oczywiście, że da się to wytłumaczyć.
Być może będzie w stanie mi pomóc?
- Wiem, że każda reakcja podlega pewnym zmianom w mózgu. I kojarzę, że najbardziej aktywnym obszarem podczas zakochania jest układ limbiczny — stwierdziłam.
- Dużym zmianom ulega też kora przedczołowa. W czasie stanu zakochania ten obszar steruje pewnymi funkcjami, które regulują poziom aktywacji emocji oraz integrują korelaty osobowościowe. Człowiek z miłości naukowo może stracić rozum i nie ma to niczego wspólnego z sercem. W każdym razie nie z perspektywy neurologa — wyjaśnił z rozbawieniem. Nawet nie wyłapałam momentu, w którym moje usta nieznacznie rozdziawiły się w podziwie.
On wiedział tak cholernie dużo, że z łatwością wsparłby mnie paroma informacjami.
- Kurcze, jesteś genialny! — przyznałam szczerze. — Cóż... byłbyś w stanie mi w tym pomóc? Potrzebne tylko chęci i trochę czasu, a to zrozumiałe, że możesz go nie mieć. — Moje zęby rozbłysły w nieśmiałym uśmiechu.
Michael?
+20 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz