Dziwią mnie jej słowa. Wydają mi się być niemal jak z najpiękniejszych snów, a ja wypełniam tę chwilę radością aż do momentu, kiedy się przebudzę. Przebudzenie nie następuje. Tknę w rzeczywistości, czego dowodem są brązowe oczy nieprzestające łączyć się z moimi. Próbuję zebrać myśli, by powiedzieć coś sensownego, ale w gardle grzęzną mi wszystkie słowa. Na moich ustach zostaje tylko szeroki, spokojny uśmiech.
- Bransoletki z cukierków. Kurcze, to musi być super — śmieję się, chwilę później poważniejąc. Nie mam pojęcia, jak mogę wyrazić to, jak bardzo doceniam, że jest. Minęło tak mało czasu, jednak widząc ją uzupełnia mnie taka swoboda i nieopisana radość.
- Bo są, choć za szybko je zjadam. — Bierze piankę w bladą rękę. Jej odcień staje się jeszcze bielszy przez jaśniejący blask księżyca.
- Dziękuję ci, że mam w tobie wsparcie — mówię nieco przyciszonym tonem.
- Dobrze, że to wiesz. — Kładzie mi rękę na ramieniu i za moment ją zabiera, posyłając mi uśmiech. Odwdzięczam jej się tym samym, uzmysławiając sobie dopiero potem, że nie ruszyłem prawie żadnych słodyczy.
- Cóż... też chcę być dla ciebie wsparciem. Tak podobno robią przyjaciele — brzmię trochę nieśmiało. — Więc nieważne, czy będzie chodziło o Noah, czy o koleżankę z pracy. Zawsze będę gdzieś w pobliżu. Naprawdę. Znajdziesz mnie w jakimś zaułku. — Puszczam jej oczko, na co się śmieje, jednak na jej twarz powraca lada moment nieco smutny wyraz, który musi być związany z tym, co powiedziałem. Noah. Przecież musi w końcu do niego wrócić. Natychmiast czuję się zawstydzony z myślą, że spędziłem z jej ust uśmiech.
- Marznie mi dupa, a zaczynam jeść lody. — Wykonuję dokładnie to, co mówię. — Jestem głupi czy głupi?
- Egoistyczny, bo też chciałam. — Wyrywa mi opakowanie z dłoni i uśmiecha przy tym. Ale sprytna.
Resztę czasu, którego nawet nie liczyłem, spędzamy w tym samym miejscu. Dookoła nas leżą tylko pozostałości ze słodyczy, ponapoczynane paczki ciastek, niedokończone lody, i zdaje się, że bolące brzuchy zmuszają nas do wyciągnięcia białej flagi. Podnoszę się z wyraźną ciężkością, wydając przy tym jęknięcie, a Louise tylko wypuszcza powietrze z płuc. Oboje o godzinie dwudziestej pierwszej decydujemy, że najwyższy czas zbierać manatki i niedługo potem nie ma nas już w ruinie zwanej też małą stodołą.
- Odprowadzę cię — mówię, a mój głos jest zbyt pewny na przyjmowanie odmów. — Jest tak ciemno, że nie puszczę cię przecież samą.
- Bohaterze. — Wywraca oczami z uśmiechem i zakłada kaptur od kurtki na głowę. Prawie znika w cieniu, ale blade światła na ulicy pozwalają mi dostrzec choć kawałek z niej.
Wchodzimy w las, kroczymy ubitą stopami ścieżką, która prowadzi prosto pod dom dziewczyny. Owiewa nas zimowy chłód, trudno choćby się odezwać, bo twarz mam prawie zmrożoną. Gdy ciemność zaczynają przeganiać światła płynące z okien budynku, już wiem, że się nie zgubiliśmy. Zatrzymuję się przy samym końcu ścieżki i patrzę na Lou, która niemal od razu zwraca się w moim kierunku.
- Ach, idziesz już — mówi, zbliżając się o parę kroków.
- Wiem, że nie chcesz, ale musi tak być — odpowiadam z wręcz teatralną słodkością w głosie, co dziewczyna szybko wyczuwa i mruży oczy w ironicznym wyrazie twarzy.
- Nie zgubisz się po drodze?
- Chodzę ścieżkami tego miasta dłużej, niż żyjesz, mała.
- To nie jest dobra ksywka — mówi beznamiętnie. — Stop.
- Masz rację. — Konsternacja opisuje mnie całego. Mam zamiar odsunąć się i zwyczajnie odejść wgłąb ciemności, jednak coś idzie nie tak i zagarniam Louise w swoje ciepłe objęcia. Czuję, jak momentalnie zamiera w uścisku. I potrzebowała chwili, by w pełni się rozluźnić oraz oddać uścisk.
Odrywam się od niej.
- No i proszę, nie jest mi już zimno. — Uśmiecham się nieznacznie. — Dobra, trzymaj się, Lou. Ach, i powodzenia z Noah — dodaje już ciszej, na co odpowiada mi skinieniem głowy.
- Ty też się trzymaj, Theo.
Mój wzrok jeszcze chwilę tkwi w plecach dziewczyny, jakby chcąc upewnić się, czy trafi do domu, gdzie pozostało jej praktycznie dwa metry. Potem wkładam ręce do kieszeni, odwracam się i stawiam opór szalejącemu wiatru. Wydostaję się z zasięgu domu rudowłosej, pnę dalej do przodu. Moje nerwy rozrywane są na milion małych kawałków, kiedy znikąd słyszę wycie wichury i mylę ją z dźwiękami, które powinienem poddać podejrzeniom. A jakieś powinienem. Mrowi we mnie nieprzyjemne wrażenie, że nie jestem sam. Już piątą minutę.
Powoli odwracam się za siebie, nie przerywając nerwowego chodu, jednak zaraz decyduję się odwrócić z powrotem do przodu. I uznaje to za cholerny błąd życia. Nim składam myśli do kupy, otrzymuję mocny cios, który powala mnie na ziemię. Dookoła widzę tylko ciemność przecinaną zanikającymi w mroku sylwetkami. Ból zagłusza mój umysł. Chcę się obronić, ale uderzenia przychodzą z drugiej strony i są zupełnie nieprzewidywalne. Twarz pulsuje mi od cierpienia, ramiona, brzuch, plecy, aż słyszę chrypliwy głos i wszystko ustaje. Napastnicy zostawiają mnie w spokoju, ale jeszcze minutę albo dwie leżę w jednej pozycji — skulony niczym pancernik — i głośno oddycham.
Wstaję z grymasem bólu na twarzy. Dotykam jej, pod palcami czuję coś, co jest mokre i się rozmazuje.
Nie mogę skontrolować tego, jak wyglądam. Ale krwawię.
Krwawi brew.
Krwawi nos i krwawi warga.
Zawracam. Nawet nie myślę nad tym, że to robię. Bardziej ugniatam ścieżkę ku domu Louise i nie zwracam uwagi na to, kto mnie zaatakował i dlaczego. Nawet wiatr osłabł w konfrontacji z siłami, jakie mi pozostały. Z niemałym bólem, kąsającym mnie na każdym kroku, staram się doczłapać do drzwi domu. Już tak blisko.
Louise?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz