Mężczyzna zaśmiał się dość dosadnie, kładąc przy okazji torbę na podłodze i zerkając na mnie w sposób, za którym bardzo przepadałem. Uśmiech został odwzajemniony uśmiechem, a każdy kolejny gest był dokładnie obserwowany, bo chyba po prostu tęskniło się za tymi małymi rzeczami, do których dawniej było się tak bardzo przyzwyczajonym, że w pewnym momencie zapominało się o ich istnieniu. Nie zwracało się na nie szczególnej uwagi, jakoś tak omijało, bo gubiły się w rutynie. Przestawały być wyjątkowe.
A gdy wracały po dłuższej przerwie, znowu tak ładnie cieszyły, znowu delikatnie świeciły w tak ponure dni i znowu sprawiały, że człowiek po prostu czuł, że jednak ma się po co żyć.
Nawet nie zauważyłem, gdy zamknęliśmy się nawzajem w dość mocnych uściskach, ciesząc się jak głupi do sera, on mrużąc oczyska, ja parskając raz po raz i dociskając mocno polik do polika.
Zwykłe poklepanie po plecach, potarcie dłonią zmęczonych łopatek.
Chyba tylko my wiedzieliśmy, jak wiele niosły ze sobą tak proste gesty, a tak mocno utrwalone w naszych zachowaniach, tak charakterystyczne, pełne świadomości, przynajmniej dla nas.
— Cieszę się, że jesteś.
Uniósł wysoko krzaczaste brwi, jednak nie odpowiedział, jedynie skinął głową i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
No tak, przecież Oakley nigdy nie był jakoś szczególnie wylewny.
— Co ci się stało? — mruknąłem, marszcząc brwi, gdy zauważyłem dość porządnie założony opatrunek. Oczywiście, że musiała sobie coś zrobić, inaczej nie należałaby do normalnych.
— Taki mały wypadek — odparła tylko, kierując kroki do środka, co skutecznie jej uniemożliwiłem, przy okazji siląc się na nieco podejrzliwe i może nawet rozeźlone spojrzenie.
— Mały wypadek? — parsknąłem.
I wtedy drzwi się otworzyły, szybko pukając mnie w dłoń. Mężczyzna stanął tuż przy nas, łypiąc ciekawskimi oczami na dziewczynę.
— Twoja znajoma? — spytał, oczywiście nie szczędząc sobie wrodzonej radości w nieco dojrzalszym niż kiedyś głosie. Skinąłem głową.
— Sąsiadka. Opowiadałem ci o niej. — Rzuciłem na niego okiem, wzrokiem, który mówił sam za siebie. Pokiwał głową, kontynuując szczerzenie się od ucha do ucha.
— Yamir Madan, miło mi — powiedział w końcu, kiwając z zadowoleniem głową, wprawiając nieco krótsze niż zwykle, loki w ruch. Złote oczęta nagle błysnęły, tak charakterystycznie, a ja znowu zobaczyłem tego chłopaczka, co kiedyś. Może dlatego mimowolnie się uśmiechnąłem.
Wiedział, że nie może wyciągnąć dłoni. Że jeśli by to zrobił, stanowiłoby to paskudne faux-pas, a w moim towarzystwie mogło skończyć się to albo złojeniem skóry, albo odrąbaniem ręki, bo niczego nie znosiłem gorzej, niż braku opanowanych podstaw dobrego wychowania.
I czekał na jej dłoń.
A ja czekałem, aż ta szopka się skończy, bo musieliśmy spotkać się z pewną osóbką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz