Bez chwili na tak właściwie cokolwiek, wyrzuciła dopalonego papierosa na ziemię i jednym, zgrabnym ruchem wgniotła go w nieszczęsną, bogu ducha winną kostkę brukową.
Później jedynie rzuciła mi się na szyję, objęła mnie tymi wątłymi ramionami, dając przy okazji to, czego od tak dawna mi brakowało. Głaszcząc mnie przy okazji po włosach, masując palcami skostniały kark. Oddawałem uścisk kurczowo, mocno, pociągając nosem i oddychając dość ciężko tuż przy uchu biednej Przewalskiej, która zawsze musiała znosić moje upadki, musiała robić mi za podporę i jednocześnie dbać o to, by sama się nie zachwiać.
Przecież miało być dobrze. Zawsze mnie o tym zapewniała. Zawsze starała się, by tak właśnie się działo, by obietnica została dotrzymana.
— No już, Nivuś, słońce ty moje, nie ściskaj tak piąstek, bo jeszcze zrobisz sobie krzywdę. Chodź, schowamy się do mnie, zrobię ci herbatę, pogłaszczesz psa... Nie ma sensu stać na tym mrozie.
Odparłem mruczącym „mhm”, przy okazji nawet nie kwapiąc się o poluzowanie uścisku. Wręcz przeciwnie, jeszcze mocniej zacisnąłem wokół niej swoje ramiona.
Pieprzony wąż, cholerny boa dusiciel, mordujący własnymi uczuciami.
— Ale jeszcze chwilka. Proszę — odpowiedziałem, prawie łamiącym się głosem, przy okazji starając się uspokoić oddech, który do tej pory nie miał żadnego normalnego rytmu, a jego częstotliwość była dość chaotyczna.
Zawsze była ze mnie cholerna sierota, dziadyga, który tak koniecznie chciał udawać dzielnego, niepokonanego rycerza na białym koniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz