Zrobiła pięknego orła, wyglądała, jakby dość porządnie się zacięła, co wcale kłamstwem nie było, po czym, nagle, co było doskonale widoczne, zaskoczyła. Dosłownie, bo oprócz wznowienia procesów myślowych i działania maszyny „Przewalska”, podskoczyła w miejscu i wręcz rzuciła się w stronę tylko sobie, tak właściwie znaną.
— Och, tak, tak, oczywiście, już ci robię — rzuciła, sięgając, och, kto by się spodziewał, po moją ambrozję, napój bogów, wybawienie ostateczne. — Idź usiądź, pies domaga się głaskania, bo najwidoczniej wystarczająco go nie rozpieszczam. Zaraz przyjdę, obiecuję, dziesięć sekund, możesz liczyć.
No tak.
Pies.
Nie, żeby coś, ja się chyba po prostu ze zwierzorami jakoś szczególnie nie lubiłem, nawet jeśli miałem tam jakiś krótki epizod jako właściciel owczarka.
Ale więcej to na mnie zawsze warczało, niż dobrze się bawiło.
Może to zła aura, te sprawy.
Aż chciało się już rzucić niesławnym Daj, ać, ja pobruszę, a ty poczywaj. Ale obawiałem się, że na Wandę by to najzwyczajniej w świecie nie podziałało. Musiała w końcu ten jeden raz spełnić się w roli gospodyni, a mi pozostała martwa cisza zalegająca między mną a psem, który jakoś tak nieszczególnie przychylnie na mnie łypał.
Ruszyć się. Zatańczyć. Może zaszczekać? Chuj wie, prawdopodobnie rękę by mi odgryzł.
— No. To ten. Hej? — rzuciłem, nieśmiało siadając na kanapie.
Bydle wlepiało we mnie swoje parszywe ślepia.
— Dobry... Pies?
— Dobry... Pies?
Że też kundla dobrała.
Jakby w ślady Renuli pójść nie mogła i dom kotami zasypać.
Cholery jedne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz