Deszcz pada rzęsistymi strugami. Ludzie prędko przemykają przez ulicę, by w najbliższych knajpach uchronić się przed przemoknięciem do suchej nitki. Pod żadnym dachem nie ma miejsca dla mnie. Każdy walczy o chociaż metr, byleby nie czuć, jak woda deszczowa przenika ubrania. W biegu słyszę, jak kałuże chlupią pod moimi nogami i moczą mi nogawki — całe spodnie są praktycznie mokre niczym po wizycie w aquaparku. W końcu trafiam pod wolny daszek tuż przy ulicznym zaułku i zatrzymuję się tam, zdejmując kaptur z głowy. Mamy lato, a jest tak cholernie zimno, rozmyślam w swojej głowie. Choć na termometrach widnieje prawie dwadzieścia pięć stopni, to lekki wiatr, deszcz i wilgotne powietrze nie daje mi tego upału odczuć. Gęste chmury zakrywają słońce, które nawet nie próbuje się przebić.
Nie byłabym aż tak mokra, gdyby nie facet, który bezmyślnie jadąc przy krawężniku, oblał mnie kałużą. Potem prawie potykam się o cholerną skórkę od banana na chodniku, co wydaje mi się niemal absurdalną sceną z kreskówki. Ale brnę dalej. Wyciągam telefon i dzwonię po taksówkę, która zjawia się jakieś dziesięć minut później, żeby przetransportować mnie w moje okolice. W czasie jazdy ulewa częściowo ustaje. Wysiadam tuż przed moim osiedlem i spokojnie idę w kierunku zbioru kamienic. Podchodzę do mojego budynku i staję przed drzwiami.
Ale nagle słyszę cichutkie mruczenie. Oglądam się dookoła siebie, za siebie, aż w końcu mój wzrok pada w dół, gdzie zauważam niewielkiego kota — sierść ma całkiem przemoczoną, brudną od błota, a mimo to na ryjku przyozdobionym kropelkami wody widzę ciekawość i energię. Schylam się do połowy, żeby dotknąć jego futerka. Kiedy czuje mój dotyk, natychmiast napiera na palce, unosząc ogon ku górze i smyrając mnie nim w łydkę. Dostrzegam tylko jego malutkie wahanie, gdy unoszę rękę, żeby znów go pogłaskać. Wyraźnie się boi. Czasem drży, ale mruczy, jakby prosząc o więcej pieszczot. Ostrożnym ruchem podnoszę go do swojej piersi, żeby go ogrzać — wewnętrzna część mojego płaszcza nadal jest sucha. „I co ja mam z tobą zrobić?”, pytam cicho z oczywistą świadomością, że odpowiedzi na pewno nie uzyskam. Bezdomny kot nadal mruczy, wysyłając mi lekkie, prawie nieodczuwalne wibracje. Przypomina mi się kotka Bridget, która nie była zbyt skora do głaskania, ale za to lubiła ulicę tak bardzo, jak ten tutaj. A może ta tutaj.
Do głowy przychodzi mi, żeby oddać ją do weterynarza, pana Walsha, który już niejednokrotnie udowodnił, że jest przyjacielem naszej niezwykle licznej rodziny. Kotek wcale się nie szamota. Siedzi w moich objęciach wygodnie, przytulając się do mojego płaszcza i cichutko pomrukując. Parę przecznic stąd widzę w końcu szyld weterynarii — jest na tyle ukryta, że tylko prawdziwi wybrańcy wiedzą, że się tutaj znajduje.
Pan Walsh jak zwykle nie ma zbyt wielu klientów z tego powodu.
- Witam. — Uśmiecham się do mężczyzny. — Mam tutaj zgubę. — Powoli wchodzę do gabinetu, ciepło przywitana przez starszego doktora.
- Witaj, Al — odpowiada. — Gdzie go znalazłaś? — Przekazuję mu kota.
- Pod moją kamienicą. Nie wiem skąd jest, jak ma na imię, jaką ma płeć. Ale nie powinien być na ulicy, a ja nie mogę go do siebie przyjąć.
Mężczyzna kiwa głową z uśmiechem.
- Spokojnie, ja znajdę dla niego dom. — Ufam mu w tej kwestii. — Dziękuję, że go przyniosłaś. Nie brakuje idiotów na ulicy, którzy by go bez skrupułów przejechali autem.
- W takim razie ja dziękuję, i to racja, takich idiotów nie brakuje — Kiwam głową z szacunkiem. — Do zobaczenia.
- Do zobaczenia. Pamiętaj jeszcze o kontroli Ducha we wtorek!
- Jasne, jasne. — Uśmiecham się delikatnie i opuszczam niewielki gabinet.
+25 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz