Tego dnia nie potrafię się na niczym skupić. Pierwszą część zajęć, trwającą już trochę ponad godzinę, spędzam z podbródkiem opartym na zwiniętej w pięść dłoni, zamkniętymi oczami oraz niewielkimi pokładami determinacji, utrzymującej mnie uparcie na pograniczu snu i jawy, kiedy to jakaś cząstka mnie ma dość siły, by słuchać choćby ułamka słów wypowiadanych przez profesora wyjaśniającego nam pojęcie oraz zasady funkcjonowania intuicji. Dlatego też, kiedy z głośników mojej komórki zaczyna płynąć sygnał przychodzącego połączenia, a na jej rozświetlonym ekranie pojawia się znajome imię, jeszcze przez moment nie dociera do mnie, że to właśnie dźwięk mojego telefonu sprawia, że wykładowca przerywa monolog i spogląda z dezaprobatą po siedzących uczniach, jakby usiłując domyślić się, który ze studentów winny jest temu zamieszaniu.
Do przytomności doprowadza mnie dopiero szybka i nieznaczna, acz bolesna sójka w bok od siedzącego obok chłopaka, który cicho, ale dobitnie uświadamia mi, że powinnam albo wyłączyć dźwięk, albo wyjść na korytarz, jeśli chcę porozmawiać. Mruczę pod nosem niewyraźne słowa przeprosin i z właściwą dla pośpiechu oraz zakłopotania niezdarnością, wychodzę z sali na korytarz, gdzie szybko odbieram telefon.
Na początku nie słyszę nic.
Klnę pod nosem na mijających mnie pogrążonych w głośnych dyskusjach studentów, którzy mogliby zagłuszyć w ten sposób nawet krzyczącą przez telefon osobę i, wypowiedziawszy kilka pośpiesznych próśb, aby poczekał aż znajdę się w spokojniejszym miejscu do znajdującego się po drugiej stronie chłopaka, wychodzę z budynku uniwersytetu. Wtedy dopiero, nadal nie słysząc żadnej odpowiedzi, zaczynam się denerwować. Powinnam w tej chwili znajdować się na sali wykładowej i słuchać niezbyt interesującego, ale jednak raczej ważnego dla mojej edukacji monologu profesora, a nie wychodzić, by móc słuchać ciszy. Z drugiej strony nie mogę pozbyć się wrażenia, że gdyby chodziło o coś niewymagającego szybkiej odpowiedzi, wysłałby on esemesa tak, jak to zrobił w sprawie dokumentów.
- Julien? Jesteś tam? - nieświadomie podnoszę nieznacznie ton i, wciąż zakładając, że problem leży po mojej stronie, pośpiesznie sięgam po schowane do torebki słuchawki. Kiedy to robię, do moich uszu zaczynają docierać ciche świsty, jakby chłopak nie mógł złapać oddechu albo czynność ta sprawiała mu dużą trudność. Zaraz potem słyszę też szmer, którego, mimo usilnych prób, nie udaje mi się zrozumieć. Nieco zaniepokojona proszę go, aby powtórzył to, co chciał mi przekazać. Zamiast tego ponownie umyka mi sens niewyraźnie wypowiedzianych słów.
Kiedy chcę zwrócić mu uwagę i zasugerować, by albo wyszedł na zewnątrz dla poprawy jakości połączenia, albo mówił chociaż trochę głośniej, po drugiej stronie rozlega się trzask, jakby telefon spadł na ziemię. Po tym dźwięku następuje już tylko głucha cisza.
Nie kończę połączenia, licząc, iż zaraz znajomy, wyraźny głos powie mi, że połączenie zostało wykonane przypadkiem, kiedy ten schował odblokowany telefon do tylnej kieszeni. Albo niefortunnie nacisnął mój kontakt zanim poszedł na przykład do Auburn. Kiedy jednak nic takiego się nie dzieje, uznaję, iż muszę sprawdzić, czy na pewno nic się nie stało.
Kiedy chcę zwrócić mu uwagę i zasugerować, by albo wyszedł na zewnątrz dla poprawy jakości połączenia, albo mówił chociaż trochę głośniej, po drugiej stronie rozlega się trzask, jakby telefon spadł na ziemię. Po tym dźwięku następuje już tylko głucha cisza.
Nie kończę połączenia, licząc, iż zaraz znajomy, wyraźny głos powie mi, że połączenie zostało wykonane przypadkiem, kiedy ten schował odblokowany telefon do tylnej kieszeni. Albo niefortunnie nacisnął mój kontakt zanim poszedł na przykład do Auburn. Kiedy jednak nic takiego się nie dzieje, uznaję, iż muszę sprawdzić, czy na pewno nic się nie stało.
Pośpiesznie opuszczam teren uniwersytetu, kierując się ku głównej ulicy i nerwowo rozglądając w poszukiwaniu taksówki. Mam tyle szczęścia, że poranne godziny szczytu niedawno dobiegły końca, toteż znaczna ilość przewoźników jest najpewniej wolna, a drogi Avenley względnie puste. Dlatego, nawet jeśli w pobliżu nie znajduję żadnego stojącego samochodu taryfy, wystarcza kilka minut, by pojawił się taki po wykonaniu telefonu na infolinię. W międzyczasie, oraz jadąc już do domu Juliena, próbuję jeszcze niejednokrotnie się do niego dodzwonić. Za każdym razem dociera do mnie jednak tylko dźwięk sygnału tudzież, gdy upływa czas na odebranie połączenia, monotonne nagranie poczty głosowej. Za każdym razem irytuje mnie to coraz bardziej.
Cholera jasna, klnę w myślach, raz po raz niespokojnie spoglądając za szybę samochodu, by sprawdzić jak długa droga pozostała mi jeszcze do pokonania. Kierowca musi być albo zamiłowanym łamaczem przepisów drogowych, albo wprawnym obserwatorem, który dostrzega moją nerwowość, bowiem widzę, jak co jakiś czas, kiedy ma więcej swobody, przyspiesza ponad dozwoloną prędkość i, widząc formujący się przed nim korek, zwinnie omija go, korzystając z mniej zatłoczonych dróg. Tak czy siak jestem mu za to bardzo wdzięczna. Kiedy ze zdenerwowania zaczynam obgryzać paznokcie, a od domu Juliena dzieli mnie już jedynie jakieś dziesięć minut jazdy, na ekranie mojego smartfona po raz kolejny pojawia się jego imię. Momentalnie naciskam ikonkę zielonej słuchawki.
Ulga, która pojawia się z chwilą, gdy widzę przychodzące połączenie, znika, kiedy zdaję sobie sprawę, że po drugiej stronie zamiast chłopaka, znajduje się roztrzęsiona Auburn. Nawet jeśli telefon do mnie i seria nieodebranych przez Callière połączeń nie wywołałyby u mnie przeczucia, że coś jest nie w porządku, wystarczyłoby, żebym usłyszała jej głos, by wiedzieć, że stało się coś złego.
- Beatrice, J-Julien. On leży na podłodze i nie mogę go obudzić. Z-zeszłam na dół, bo chciałam coś zjeść i zobaczyłam, że się nie rusza. On nie chciał nikomu o tym mówić, a-ale ja nie wiem co mam zrobić - z przejęcia zacina się kilka razy, jest wyraźnie zestresowana. Biedne dziecko.
Cholerny Julien Callière i jego przeklęty upór.
Biorę najpierw trzy głębokie oddechy, które dają mi chwilę potrzebną, by zastanowić się nad tym, co zrobić w takiej sytuacji i dopiero wtedy odpowiadam dziewczynce.
- Teraz to już nie ma znaczenia, Auburn. Posłuchaj, dostaniesz bardzo ważne zadanie. Musisz zadzwonić na pogotowie, znasz numer, prawda? - upewniam się, a kiedy słyszę krótkie potwierdzenie, kontynuuję. - Najpierw, bo to rzecz bardzo istotna, podasz swoje imię, powiesz, kto jest twoim tatą i odpowiesz osobie, która będzie po drugiej stronie, na zadawane ci pytania o twojego brata. Nie rozłączaj się z tą osobą, dopóki nie powie ci, że możesz to zrobić, rozumiesz?
- Ale przyjedziesz tutaj? Boję się o niego.
Spoglądam szybko za okno, by sprawdzić, w którym miejscu się obecnie znajduję i ile drogi zostało mi, by dotrzeć na miejsce.
- Auburn, jesteś bardzo dzielna i świetnie sobie radzisz. Ja już jadę, będę u was za kilka minut i ci pomogę. Teraz tylko muszę się rozłączyć, żebyś mogła zadzwonić po pomoc, dobrze? - dziewczynka żegna się ze mną szybko, a ja zaczynam się zastanawiać czy podjęłam dobrą decyzję, radząc jej, by skorzystała z przywilejów, jakie daje nie tylko jej, ale i Julienowi nazwisko ojca.
Większość bogatych rodzin nie tylko zatrudnia prywatny personel medyczny, ale również posiada własne szpitalne skrzydła. Ich krewni mogą wtedy liczyć nie tylko na najwyższej jakości opiekę i leczenie, ale również świetną obsługę, której nie można porównać z tą w publicznych placówkach. Koszt tego przywileju również jest nieporównywalnie wyższy.
Problem w tym, że nawet jeśli synem Malvina Callière zajmie się świetnie wykwalifikowany personel, a powrót do zdrowia ułatwią mu dostosowane specjalnie dla niego warunki oraz sposób leczenia o wszystkim dowie się jego ojciec. I pewnie będzie wściekły. Z drugiej strony teoretycznie mogłabym udostępnić mu miejsce w części przeznaczonej dla mojej rodziny, jednak to z kolei wywołałoby falę pytań ze strony Raya i Eloise. A ja nie zamierzałam ani wciągać w to moich rodziców, ani zmyślać na poczekaniu historii, która wyjaśniłaby im powód takiego zabiegu.
Gdy samochód zatrzymuje się przed domem Juliena, prędko wciskam taryfiarzowi kilka banknotów i z rzuconym naprędce 'reszty nie trzeba!', ruszam żwawym krokiem najpierw ku drzwiom wejściowym, później do kuchni. Na mój widok Auburn od razu rzuca się w moją stronę, a ja otaczam ją ramionami w delikatnym, opiekuńczym geście. Szybko jednak ją z niego wypuszczam, by usiąść przy Julienie i, korzystając z wiedzy, którą zapamiętałam ze szkoleń dotyczących pierwszej pomocy, spróbować wesprzeć go w przeżyciu do momentu przyjazdu pogotowia.
- Zadzwoniłaś? - pytam Auburn, a kiedy ta przytakuje, chwalę ją i dopytuję o szczegóły rozmowy. Streszcza mi krótką konwersację i wyjaśnia, co kazano jej zrobić, a ja w tym czasie układam jej brata na plecach, by sprawdzić mu oddech.
- Poprosił, żebym, jeśli czuję wydychane powietrze, ułożyła go w pozycję boczną, żeby Julien nie udławił się krwią. Powiedział mi jak to zrobić, a później powiedział, że karetka już jedzie.
Nie wyczuwając na policzku nawet nieznacznego podmuchu, klnę pod nosem. Cholera wie od ilu minut już tak jest, ale zamiast dopytywać o to dziewczynkę, z walącym szaleńczo sercem i zaczynającymi drżeć ze stresu rękoma zabieram się do resuscytacji.
Przysięgam, że jeśli nie zginie teraz, zabiję go później osobiście.
Odsuwam mordercze plany na później i skupiam się na wykonywaniu uciśnięć i wdechów. Liczę w myślach każdy nacisk, co chwilę sprawdzając, czy trzymam splecione dłonie w odpowiednim miejscu, upominam się przy wdmuchiwaniu powietrza, by robić to lekko, na odchylonej głowie i z zatkanym nosem oraz, w miarę możliwości, staram się uspokoić Auburn, która co chwilę wygląda za drzwi, by sprawdzić czy pogotowie już przyjechało.
- Och, no dawaj, Julien. Nie możesz mi tutaj teraz umrzeć. Twoja siostra cię potrzebuje - rzucam do niego, nie przestając uciskać mu klatki piersiowej. Czuję krople potu zraszające już nie tylko moje czoło, ale także i plecy, ból zaczynający ogarniający moje ciało od ramion aż po tułów, a także falę zmęczenia, które daje o sobie znać coraz częściej i wyraźniej. Staram się jak mogę utrzymywać jednostajne tempo, jednak z każdą upływającą chwilą przychodzi mi to coraz ciężej i mam wrażenie, że muszę wkładać w to więcej wysiłku.
Dlatego też pojawienie się karetki jest dla mnie wybawieniem. Wykończona obserwuję jak ratownicy układają chłopaka na podłużnej plastikowej desce, zabezpieczają jego ciało, by nie spadł z niej w czasie transportu i zakładają mu maskę tlenową. W międzyczasie na oko trzydziestoletnia medyczka zadaje mi kilka pytań, na które mechanicznie, prawie nieświadomie odpowiadam. Z amoku wyrywa mnie dopiero Auburn, która staje tuż obok i chwyta moją dłoń.
- Pojedziemy za nimi? - pada z jej ust, a, chociaż bardzo chciałabym odpowiedzieć twierdząco, szczególnie, iż jej głos przepełniony jest ogromną ilością niepokoju i podszyty cienką warstwą nadziei, kręcę głową.
- Nie powinnyśmy im teraz przeszkadzać - wyjaśniam jej, z bólem serca obserwując jak jej twarz zapada się na dźwięk odmowy. Nie próbuje się jednak kłócić. Zamiast tego w ciszy, ramię w ramię, obserwujemy razem opuszczający podjazd samochód karetki pogotowia do momentu, kiedy to znika nam on z oczu. Wracamy wtedy do środka, a ja zdaję sobie sprawę, że mam jeszcze jedną sprawę, z którą nie tyle muszę, co powinnam się uporać. Nawet jeśli najchętniej bym ją zignorowała, prawdopodobnie wyrzuty sumienia nie dałyby mi później spokoju. Z pomocą Auburn wybieram odpowiedni numer telefonu i, nerwowo skubiąc kuchenny blat, czekam aż słuchawka zostanie podniesiona. Wtedy też, uprzednio biorąc szybki oddech, by uspokoić drżenie głosu, odzywam się:
- Malvin Callière? Z tej strony Beatrice Yates.
- Beatrice, J-Julien. On leży na podłodze i nie mogę go obudzić. Z-zeszłam na dół, bo chciałam coś zjeść i zobaczyłam, że się nie rusza. On nie chciał nikomu o tym mówić, a-ale ja nie wiem co mam zrobić - z przejęcia zacina się kilka razy, jest wyraźnie zestresowana. Biedne dziecko.
Cholerny Julien Callière i jego przeklęty upór.
Biorę najpierw trzy głębokie oddechy, które dają mi chwilę potrzebną, by zastanowić się nad tym, co zrobić w takiej sytuacji i dopiero wtedy odpowiadam dziewczynce.
- Teraz to już nie ma znaczenia, Auburn. Posłuchaj, dostaniesz bardzo ważne zadanie. Musisz zadzwonić na pogotowie, znasz numer, prawda? - upewniam się, a kiedy słyszę krótkie potwierdzenie, kontynuuję. - Najpierw, bo to rzecz bardzo istotna, podasz swoje imię, powiesz, kto jest twoim tatą i odpowiesz osobie, która będzie po drugiej stronie, na zadawane ci pytania o twojego brata. Nie rozłączaj się z tą osobą, dopóki nie powie ci, że możesz to zrobić, rozumiesz?
- Ale przyjedziesz tutaj? Boję się o niego.
Spoglądam szybko za okno, by sprawdzić, w którym miejscu się obecnie znajduję i ile drogi zostało mi, by dotrzeć na miejsce.
- Auburn, jesteś bardzo dzielna i świetnie sobie radzisz. Ja już jadę, będę u was za kilka minut i ci pomogę. Teraz tylko muszę się rozłączyć, żebyś mogła zadzwonić po pomoc, dobrze? - dziewczynka żegna się ze mną szybko, a ja zaczynam się zastanawiać czy podjęłam dobrą decyzję, radząc jej, by skorzystała z przywilejów, jakie daje nie tylko jej, ale i Julienowi nazwisko ojca.
Większość bogatych rodzin nie tylko zatrudnia prywatny personel medyczny, ale również posiada własne szpitalne skrzydła. Ich krewni mogą wtedy liczyć nie tylko na najwyższej jakości opiekę i leczenie, ale również świetną obsługę, której nie można porównać z tą w publicznych placówkach. Koszt tego przywileju również jest nieporównywalnie wyższy.
Problem w tym, że nawet jeśli synem Malvina Callière zajmie się świetnie wykwalifikowany personel, a powrót do zdrowia ułatwią mu dostosowane specjalnie dla niego warunki oraz sposób leczenia o wszystkim dowie się jego ojciec. I pewnie będzie wściekły. Z drugiej strony teoretycznie mogłabym udostępnić mu miejsce w części przeznaczonej dla mojej rodziny, jednak to z kolei wywołałoby falę pytań ze strony Raya i Eloise. A ja nie zamierzałam ani wciągać w to moich rodziców, ani zmyślać na poczekaniu historii, która wyjaśniłaby im powód takiego zabiegu.
Gdy samochód zatrzymuje się przed domem Juliena, prędko wciskam taryfiarzowi kilka banknotów i z rzuconym naprędce 'reszty nie trzeba!', ruszam żwawym krokiem najpierw ku drzwiom wejściowym, później do kuchni. Na mój widok Auburn od razu rzuca się w moją stronę, a ja otaczam ją ramionami w delikatnym, opiekuńczym geście. Szybko jednak ją z niego wypuszczam, by usiąść przy Julienie i, korzystając z wiedzy, którą zapamiętałam ze szkoleń dotyczących pierwszej pomocy, spróbować wesprzeć go w przeżyciu do momentu przyjazdu pogotowia.
- Zadzwoniłaś? - pytam Auburn, a kiedy ta przytakuje, chwalę ją i dopytuję o szczegóły rozmowy. Streszcza mi krótką konwersację i wyjaśnia, co kazano jej zrobić, a ja w tym czasie układam jej brata na plecach, by sprawdzić mu oddech.
- Poprosił, żebym, jeśli czuję wydychane powietrze, ułożyła go w pozycję boczną, żeby Julien nie udławił się krwią. Powiedział mi jak to zrobić, a później powiedział, że karetka już jedzie.
Nie wyczuwając na policzku nawet nieznacznego podmuchu, klnę pod nosem. Cholera wie od ilu minut już tak jest, ale zamiast dopytywać o to dziewczynkę, z walącym szaleńczo sercem i zaczynającymi drżeć ze stresu rękoma zabieram się do resuscytacji.
Przysięgam, że jeśli nie zginie teraz, zabiję go później osobiście.
Odsuwam mordercze plany na później i skupiam się na wykonywaniu uciśnięć i wdechów. Liczę w myślach każdy nacisk, co chwilę sprawdzając, czy trzymam splecione dłonie w odpowiednim miejscu, upominam się przy wdmuchiwaniu powietrza, by robić to lekko, na odchylonej głowie i z zatkanym nosem oraz, w miarę możliwości, staram się uspokoić Auburn, która co chwilę wygląda za drzwi, by sprawdzić czy pogotowie już przyjechało.
- Och, no dawaj, Julien. Nie możesz mi tutaj teraz umrzeć. Twoja siostra cię potrzebuje - rzucam do niego, nie przestając uciskać mu klatki piersiowej. Czuję krople potu zraszające już nie tylko moje czoło, ale także i plecy, ból zaczynający ogarniający moje ciało od ramion aż po tułów, a także falę zmęczenia, które daje o sobie znać coraz częściej i wyraźniej. Staram się jak mogę utrzymywać jednostajne tempo, jednak z każdą upływającą chwilą przychodzi mi to coraz ciężej i mam wrażenie, że muszę wkładać w to więcej wysiłku.
Dlatego też pojawienie się karetki jest dla mnie wybawieniem. Wykończona obserwuję jak ratownicy układają chłopaka na podłużnej plastikowej desce, zabezpieczają jego ciało, by nie spadł z niej w czasie transportu i zakładają mu maskę tlenową. W międzyczasie na oko trzydziestoletnia medyczka zadaje mi kilka pytań, na które mechanicznie, prawie nieświadomie odpowiadam. Z amoku wyrywa mnie dopiero Auburn, która staje tuż obok i chwyta moją dłoń.
- Pojedziemy za nimi? - pada z jej ust, a, chociaż bardzo chciałabym odpowiedzieć twierdząco, szczególnie, iż jej głos przepełniony jest ogromną ilością niepokoju i podszyty cienką warstwą nadziei, kręcę głową.
- Nie powinnyśmy im teraz przeszkadzać - wyjaśniam jej, z bólem serca obserwując jak jej twarz zapada się na dźwięk odmowy. Nie próbuje się jednak kłócić. Zamiast tego w ciszy, ramię w ramię, obserwujemy razem opuszczający podjazd samochód karetki pogotowia do momentu, kiedy to znika nam on z oczu. Wracamy wtedy do środka, a ja zdaję sobie sprawę, że mam jeszcze jedną sprawę, z którą nie tyle muszę, co powinnam się uporać. Nawet jeśli najchętniej bym ją zignorowała, prawdopodobnie wyrzuty sumienia nie dałyby mi później spokoju. Z pomocą Auburn wybieram odpowiedni numer telefonu i, nerwowo skubiąc kuchenny blat, czekam aż słuchawka zostanie podniesiona. Wtedy też, uprzednio biorąc szybki oddech, by uspokoić drżenie głosu, odzywam się:
- Malvin Callière? Z tej strony Beatrice Yates.
Julien?
+10PD
+10PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz