Może lampiłem się na nich, jak ciele na malowane wrota, może uśmiechałem się pod nosem i może nawet roztapiałem, jak, jak to mówiła sama Przewalska, czekolada pozostawiona na odrobinę za długo w słońcu. Może rozczulałem się jak głupi. Do wszystkiego chyba miałem prawo, każdy zdrowy człowiek przyznałby mi tutaj rację, pokiwał głową i może sam przetarł oczko, przy którym zakręciłaby się łezka.
Dobrze było patrzeć na szczęście innych ludzi, szczególnie ze świadomością, że samemu się do niego w jakimś stopniu przyczyniło. Popchnęło i pokierowało nurtem wydarzeń w taki sposób, by cokolwiek z tego wyszło.
Drobne gesty, tak drobne gesty, mówiły tak wiele o tym, jak oboje poczuwali się wobec siebie, czym wciąż mogli się darzyć.
Albo przynajmniej, na co tak szczerze liczyłem.
— Szkoda, że nic mi nie powiedzieliście, przygotowałabym już wszystko — rzuciła w pewnym momencie, odwracając się delikatnie w moją stronę, zwracając uwagę na moją osobę, co nieszczególnie mi się spodobało. Masz tu babo swojego księcia, napawaj się nim, nie mną. — Kupiłabym ciastka, jakąś dobrą herbatę, a tak nawet nie mam, jak was ugościć.
Wróciła do Kumara, ku mojemu zadowoleniu i znowu wlepiła w niego ślepka z równym zaangażowaniem co on. Cholera gapiła się na nią, jak sroka w gnat, a dodatkowo z tak zidiociałym uśmiechem, że miałem szczerą ochotę pokręcić głową.
— Wtedy nie byłoby niespodzianki z elementem pozytywnego zaskoczenia — parsknąłem cicho, wzruszając delikatnie ramionami. — Plus Yamir jest na diecie. Na stare lata metabolizm daje mu w kość.
— Spadaj, Oakley — odparł zgorzkniale, posyłając mi rozeźlone spojrzenie, na co wykrzywiłem usta w roześmianym grymasie. — Obejdzie się bez tego, Wandziu, naprawdę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz