Rozglądam się jeszcze kilka razy, po czym unoszę głowę, spoglądając na mężczyznę naprzeciw. Sam fakt, iż trzyma mój telefon, który teoretycznie powinien leżeć gdzieś tu w trawie, a nie kilka metrów stąd, jest przerażający. Wyciągam delikatnie dłoń i szybkim ruchem wyrywam swój niemal cały majątek z jego dłoni. Na moją twarz wkrada się grymas, cóż, scenariusz w mojej głowie wyglądał nieco inaczej, bo zabierając się za szukanie wyobrażałam sobie raczej powrót do domu bez smartfona, a w najlepszym przypadku odnalezienie go mokrego, oblężonego przez mrówki. Ale jest suchy i pozbawiony jakichkolwiek robaków. Wsuwam dłoń do torebki, sprawdzając, czy są tam klucze. Jak się okazuje, również ich nie ma, więc ze skwaszoną miną znów kucam i przeczesuję trawę. Mężczyzna przygląda się mi z góry, a ja mam ochotę zwyczajnie zażądać, aby odszedł, już pomijając wzruszające podziękowania i łzawe historyjki o uratowaniu życia. Kluczy nie ma, jakby zapadły się pod ziemię. Nie, właściwie to nagle się znajdują, gdy ten sam nieznajomy odchodzi na moment i wraca z nimi w ręku. W głębi duszy wystawiam sobie kciuka w górę i szóstkę za spryt, którego widocznie temu facetowi nie brakowało.
— To są klucze od domu — mruczę, kiedy pęczek trafia do wnętrza torebki. — Byłbyś taki miły i mógł swoim niesamowitym węchem, wzrokiem czy wczepionym wykrywaczem metalu odnaleźć również te od samochodu?
Mężczyzna unosi brwi i z westchnieniem nurkuje w trawie po raz drugi, przeczesując palcami każdy skrawek zieloności. Odstawiam torebkę i wypatruję błysku kluczy, w końcu trzy lata harcerzowania nie powinno pójść na marne.
— Cóż, nie widzę ich. — Unosi się z kolan i przetrzepuje je lekko. — Może cię podwiozę? — proponuje ni stąd, ni zowąd, a ja z dość zszokowanym wyrazem twarzy znów spuszczam głowę, udając, że wciąż ich szukam.
— Podziękuję. — Po krótkiej chwili znów ją podnoszę, uśmiechając się delikatnie, acz nad wyraz pewnie. — Kto wie, może okażesz się seryjnym gwałcicielem, który znajduje swoje ofiary w parku, kiedy gubią tak istotne rzeczy.
Przewraca oczami, więc ja opuszczam wzrok i nie przerywam poszukiwań. Wszystko byłoby dobrze, gdybym nie czuła na sobie jego spojrzenia. Cholera, chyba naprawdę trafiłam w sedno z tym gwałcicielem. I nagle na moje palce spada kilka kropelek najprawdopodobniej wody. W pierwszej chwili myślę, iż to zapewne pies strzepujący z siebie jej nadmiar, jednak kiedy odczuwam je również na drugiej dłoni, bezgłośnie przeklinam zaistniałą sytuację. Nie mija chwila, a deszcz zaczyna być coraz silniejszy. Z pewnością nie zdążę się gdzieś schować, jestem cała mokra.
— W porządku, gdzie masz ten swój samochód? — mruczę, sama będąc zszokowaną własną decyzją.
W pewnym momencie zauważam właśnie ten błysk, którego doszukiwałam się przez ostatnie kilka minut. Zanurzam dłoń i wyciągam z trawy przemoczony kluczyk do Mercedesa stojącego na parkingu niedaleko.
Przechodzimy niedługi dystans. Będąc zaraz za parkiem, rozglądam się dokładnie, a jedyne, co widzę, to ruchliwą ulicę i kilka motocykli ustawionych przy krawężniku. Rzucam mu podejrzliwe spojrzenie, a on uśmiecha się lekko i podchodzi do jednego z nich. Biorę oddech i w głębi duszy przeklinam się za to, że zgodziłam się na coś takiego. Z drugiej strony, przecież uwielbiam przejażdżki tego typu pojazdami.
— Do baru.
— Co? — pyta, zakładając swój kask i podając jeden mnie.
— Sex on the beach. Zanim zapytasz, tak, to jest nazwa tego baru — mruczę. — Mają najlepsze drinki w mieście.
Widzę, jak wzrusza ramionami. Każe mi się trzymać, co traktuję pobłażliwie. W końcu ile już razy jeździłam motocyklem.
***
Jadąc zakorkowanymi ulicami, nagle zaczynam interesować się krajobrazem pełnym wieżowców, które analizuję wzrokiem od parteru, aż po najwyższe piętra. Kiedy stoimy w korku, odchylam się lekko do tyłu — ciepło bijące od mężczyzny w połączeniu z wysoką temperaturą daje niezbyt przyjemny dla mnie rezultat.
Kiedy dojeżdżamy, dobija piętnasta. W barze nie ma tłoków, można powiedzieć, że jest naprawdę niewiele. Kolejka do drinków praktycznie nie istnieje, więc oboje zajmujemy miejsca gdzieś z tyłu, gdzie światło ledwo dochodzi. Zazwyczaj przesiadujemy tam całą grupą, nieco rzadziej sam na sam z Holly, kiedy potrzebujemy chwili wytchnienia. Składam zamówienie, podobnie jak mężczyzna i po kilku minutach dostajemy swoje drinki.
— Wszystkich znajomych poznaję w barze — mruczę, łapiąc za mohito. Mohito to popularny, acz cudowny drink, który prawdopodobnie nie znudzi mi się absolutnie nigdy. Na dodatek ten tutaj to miód. — Albo w końcu trafiamy do tego baru. Albo na imprezie. Wszędzie, gdzie się pije. — Wyliczam na palcach. — Na przykład Iana poznałam, kiedy palił trawkę za szkołą. To było dawno temu, teraz przerzucił się na coś mocniejszego. Albo Elijah, z nim akurat w barze. Właściwie to z połową osób, które poznałam, nie mam kontaktu. Śmieszne. O. Jest taki chłopak…
— Że twój? Mogłaś tak od razu… — mówi ciszej, jednak w jego głosie słyszę rozbawienie.
— Nie mój. Wracając, poznałam go na imprezie i to taka długa historia, wydawał się okej, ale nasze drogi się rozeszły, a właściwie tak mi się wydaje, bo nie kontaktowaliśmy się ani razu.
— Napisz do niego — sugeruje, wskazując głową na mój telefon leżący na barze. — Może jeszcze się nie rozeszły.
— W życiu. Nie zależy mi na tym aż tak. — Aż mam ochotę powiedzieć coś w stylu: nie jestem typem dziewczyny, która będzie ganiać za facetem. Unosi brew, a ja już domyślam się, dlaczego to robi. — Nie zależy mi na tym wcale. Mam swoich znajomych.
— Jasne, on z pewnością również. — Unosi swój kieliszek, więc zbijamy toast. — Możemy pić razem.
Uśmiecham się lekko i stukam swoim mohito w jego szkło.
— Taylor — mówię, odsuwając rękę.
— Spencer.
Odstawiam drinka i zaczynam mieszać w nim czarną słomką, rozrzucając cukier trzcinowy po całym dnie. Kostki lodu uderzają o ścianki szklanki, a limonka wynurza się ponad taflę.
— Spencer? — powtarzam po nim, lekko unosząc brwi. — Kiedy byłam młodsza, oglądałam taki serial, gdzie jeden z głównych bohaterów nazywał się właśnie Spencer — wspominam. To pierwsze, co przychodzi mi na myśl.
— I jak?
Opieram się łokciem o stolik i podpieram jakby ociężałą głowę o dłoń. Kciukiem przecieram oko, a tusz na moich rzęsach z pewnością rozmazał się nieco, w końcu kupiłam najtańszy w jednej z gorszych drogerii. Nie przykładałam do tego większej wagi.
— Cóż… — Tak właściwie, niewiele pamiętam. — Był niezbyt inteligentny, porywczy i z pewnością ekstrawertyczny, raczej nie w tym dobrym sensie. To coś jak… wada.
— Czerpanie radości z życia to według ciebie wada? — pyta z lekkim niedowierzaniem, na moje oko, udawanym. — Wow, musisz być naprawdę…
— Nie — przerywam mu, zanim kończy zdanie. — Zresztą, to najmniej istotny aspekt naszej rozmowy. Po prostu uważam, że to aż przesadzone. Ten Spencer to karykatura optymisty — sumuję, wyraźnie ucinając temat. — Po prostu pijmy dalej.
spencer?
+10PD
+10PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz