Strony

29 paź 2019

Od Candice C.D Izzy

Jak za sprawą magicznego zaklęcia zapominam o ówczesnym temacie i skupiam się na pytaniu Nathaniela. Na szczęście nie mam żadnej wody w ustach, bo machinalnie bym ją wypluła, jak to robią w filmach i to wychodzi śmiesznie. Tutaj nie byłoby śmiesznie. Zaciskam usta w cienką kreskę, pogrążając się w całkowitym zastanowieniu, co obserwuje ze skupieniem brat mojej przyjaciółki. Chwilę potem mój nerwowy śmiech dostaje znak stop i zbieram się do całkiem ludzkiej odpowiedzi.
— Zajęcia... do profesora? — Kupuję sobie więcej czasu. Nat jak gdyby nigdy nic kiwa głową. — Hmm. Wiesz, Nat, nie spodobał mi się, więc chyba poszukam innego nauczyciela, a nuż nauczę się w końcu czegoś.
— Naprawdę? — Jego głos odrobinę smutnieje. Wyraża także lekki podziw. — Zdawało mi się, że profesor Todd uczy bez zarzutów. Szkoda, że ci nie przypasował, bo może widywałbym znajomych mojej siostry częściej.
— Nie, nie ma szans. — Macham bezwiednie dłonią, która zaraz trafia na moje biodro. — Poza tym to byłoby lekko dziwne, nie sądzisz?

— Dlaczego? — Nat patrzy na mnie jak na idiotkę. Izzy odwraca głowę i zakrywa twarz pasmem włosów. Wiem, że próbuje powstrzymać śmiech, ale coraz gorzej jej to wychodzi.
— To światy, które się nie łączą. Co ty, filmów nie oglądasz? Wiesz, zwykle jest tak, że przyjaciółka siostry pewnego brata nagle poznaje tego jej brata no i zakochują się w sobie. Żyją zakazaną miłością, bo boją się przyznać przed tą jego siostrą, że jej brat kręci z jej przyjaciółką, wiesz, siostra nie zaakceptowałaby tego. Z kolei brat... — mówię, mówię, cholera, ciągle mówię bez sensu i gubię się w tym. Przymykam się dopiero, kiedy czuję czerwień na twarzy, a miny moich towarzyszy są bezcenne. — Dobra, w sumie zaczynam odchodzić od rzeczy. Sorki. — Szczerzę się jak głupia i od razu zapijam stres sporymi łykami wody, modląc się w duchu, by przestali się, kuźwa, lampić.
— Ymm. Okej — kończy Nataniel, uśmiechając się niemrawo.
— Okej. Dobre słowo — parska rozbawiona Izzy. — Żeby kiedykolwiek nie przyszło do głowy mojej przyjaciółce kręcić z bratem psa wujka cioci mojego zmarłego sąsiada.
Kręcę ze zrezygnowaniem głową jako prosty sygnał, że ma przestać. Wystarczająco się ośmieszyłam, więc nie musi ugruntowywać mnie w tym bardziej niż potrzeba.
Kurka rurka. Chyba nawet kupię sobie skrzypce, żeby dopełnić te świńskie kłamstwo. 
— Dobra, wiecie co, pieprzyć to. Nat, kawy, herbaty? — zaczynam.
— Herbata. Mocna.
— Moja krew. — Mortensen klepie go po ramieniu.
— Nie zapominaj, że jestem starszy o parę minut. To moja krew może być najwyżej twoją.
— Dawno nie miałam ochoty wyrąbać cię z mieszkania. Miej to na uwadze. — Przybiera miły uśmieszek, który jest równie wiarygodny co moje granie na skrzypcach. Skrzypcach, których nie mam.
— Możecie się nawet zabić, ale jak tylko kropla krwi upadnie na moją torebkę z Prady, to na kropli krwi się nie skończy. — Rzucam im groźne spojrzenie, choć w duchu brak mi jakiejkolwiek powagi. — Idę się ogarnąć, potem spadam na uczelnię, więc ciao.
— Nie jesz śniadania? — Kiedy wyruszam do pokoju, słyszę donośny głos mojej przyjaciółki niemal uderzający mnie w plecy.
— Nie.
— Nic mnie to nie obchodzi, bo zapakuję ci na wynos. — Ach, to jest miłość. — I to głównie dlatego, że nie pozwolę marnować mojego jedzenia. Ręcznie przygotowywanego.
— Co za kochana istota — rzucam sarkastycznie, zanim z uśmiechem zamykam drzwi. Nie muszę tłumaczyć, że autentycznie jestem jej wdzięczna za starania.
W swoich czterech ścianach doprowadzam się do względnego porządku. Ubieram przewiewną sukienkę wraz ze skórzaną kurtką, która zatrzyma przelotne wiatry. Mamy tak różną pogodę, że o poranku można zakładać jesienny płaszcz tylko po to, żeby po południu dusić się w niej przy dwudziestu pięciu stopniach duchoty. Potem przenoszę się prędko do (na szczęście wolnej) łazienki. Doprowadzam tam do porządku swoją fryzurę i makijaż, nie zapominając o zadbaniu o higienę ustną. W biegu łapię śniadanie, żegnam się szybko z rozmawiającą w kuchni dwójką rodzeństwa i pędzę na uczelnie. Dostaję się tam najbliższą linią autobusu.
Pierwsze od dawna wykłady przychodzą niezwykle opornie. Gdyby nie dłoń podpierająca mi głowę, dawno runęłabym na blat i odespałabym kiepską noc. Drugie zajęcia mijają intensywnie — staję się wreszcie pochłonięta tematem, nie trzeba spędzać mi snu z powiek i zapominam o upływającym czasie. W przerwie zatrzymuję się na korytarzu przy ulotce, która nigdy wcześniej tu nie wisiała. Poprawiam torbę na ramieniu i mrużę oczy. Zajęcia gry na skrzypcach na Uniwersytecie Muzycznym. To mnie prześladuje. Cholera, może los sam chce mnie wrzucić w zupełnie nowe hobby. Wreszcie może przestałoby liczyć się te pierwsze lepsze kłamstwo, jakie trzyma się mnie do tej pory.
Chęć bycia wiarygodną i nadzwyczajna ciekawość sprawiają, że godzę się na wzięcie udziału w takich zajęciach. Oczywiście póki co biorę tylko ulotkę i chowam ją w kieszeni, ale już wiem, jakie mam plany na weekend. W mieszkaniu, otoczona czterema ścianami mojego przytulnego pokoju, sprawdzam ceny skrzypiec. Nie potrzebuję żadnego zaawansowanego ustrojstwa. O ile skrzypce potrafią być jakieś zaawansowane, bo tego nie wiem, a nawet powątpiewam, chyba że jest gdzieś tam opcja automatycznego grania albo nastrajania strun, co czyni je czymś droższym. Izzy wchodzi mi do pokoju z czekoladowym wafelkiem w dłoni, a ja rzucam jej zwycięskie spojrzenie.
— Co się stało, że tak się patrzysz? — Unosi jedną brew w uśmiechu. Mówi to z zainteresowaniem i zapełnione jedzeniem usta nie przeszkadzają mi w odczytaniu tego.
— Ano popatrz. — Nie muszę wskazywać głową na laptopa, żeby dziewczyna rzuciła się na materac obok mnie. Na ekranie widnieje otwarta strona ze skrzypcami w całkiem dobrej cenie. — Cudeńko, nie sądzisz?
— Od kiedy jesteś muzykiem? Artysta ci nie wystarczy? — Zmarszczyła brwi w podziwie.
— Artysta ma wiele odsłon, chcę spróbować jeszcze tej. Kto wie, może zostanę drugą Vanessą Mae? — Gdybam z rozbawieniem, choć do mojego głosu wkrada się już znaczny sarkazm.
— No, a mnie wyrośnie wąs i zostanę di Caprio — parska. — Candy, przecież nawet nie umiesz grać. Kłamstwo weszło tak mocno, że zmieniasz zdanie?
— Nauczę się — mówię poważnie. — Skoro już kłamiemy, to może warto spróbować, a znajdę sobie nowe hobby. No co, muszę przecież odświeżać swoją wykwintną osobę nowymi zainteresowaniami, bo bym się zanudziła.
Dziewczyna mruży oczy.
— Słuchaj, nie wiem, co cię podkusiło, graj sobie, ale nie podczas ciszy nocnej, bo w życiu nie zasnę przez ten bełkot. — Wzdycha głośno. Obrzucam ją zniesmaczonym spojrzeniem.
— Dzięki za wsparcie, słońce. — Trzepoczę teatralnie wachlarzem rzęs, który niedawno ozdobiłam warstwą maskary.
— Zawsze do usług. — Posyła mi niewidzialny pocałunek, ale ja zamiast go pochwycić i przyłożyć do policzka, ignoruję to i moja mina zrzednie. Mortensen poprawia się na materacu. Nie mija chwila, a znów wzdycha, jakby była nosicielką ciężkich, nie do rozwiązania problemów. Tak może być, zważywszy na fakt, że jest sprawa, o której moja przyjaciółka nie mówi mi ani nie chce mówić.
— Nat nie dawał mi dzisiaj spokoju rano — oznajmia.
— To znaczy? — mamroczę.
— Nie wiem, wypytywał mnie o różne rzeczy tak, jakby były arcyważne. — Wzrusza ramionami. — Nienawidzę, jak jest taki trudny do odczytania. — Rozszerzam oczy na to, co mówi.
Boże, zbliżają się urodziny Izzy. Przez jej ucieczkę nawet umknął mi fakt, że dalej nie skończyłam myśleć o tym, co mam zrobić na tę specjalną okazję.
— Arcyważne rzeczy mówisz? — Udaję, że jest mi to najbardziej obojętna rzecz na świecie. Jakbym nawet nie domyślała się, o co chodzi. — Nie mówisz mu o niczym, więc nie dziwię się, że ma jakieś pytania.
— I ty Brutusie przeciwko mnie?
— Ach, dlaczego od razu przeciwko. — Wzdycham. — Dobra, zamawiam te przepiękne skrzypce. Odłóż sobie kasę, bo niedługo kupisz bilet na mój solowy występ w operze.
Dziewczyna parska głośno śmiechem.
— No jasne, jasne. Rzucę ci jeszcze bukiet róż na scenę, tuż pod krawędź twojej drogiej i błyszczącej sukienki, którą założysz na tak specjalną okazję — kontynuuje.
— O Boże. — Udaję, że zaparło mi dech w piersiach. — Byłabym zachwycona, pomyśl nad tym.
Mortensen wywraca oczami z rozbawieniem i wstaje z materacu, na co materac odzywa się protestującym skrzypieniem. Dziewczyna przeglądając telefon machinalnie wraca do kuchni, skąd rozprowadzany jest pyszny zapach kolacji.
Muszę pomyśleć nad urodzinami Izzy. A połączenie sił z jej bratem wydaje mi się opłacalnym interesem. W tym celu niemal od razu wysyłam mu SMS, posyłając dziewczynie z dala tajemniczy uśmiech. Nic nie zaczai, ale jedno jest pewne — może zacząć węszyć. Mortensen to Mortensen.

Izzy?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz