Czas mija powoli, dłuży się i dłuży, jakby ta krótka robota przerodziła się w coś poważniejszego, zdecydowanie bardziej wymagającego. Jednakże, pomimo tego, Lucille jest niemalże pewna, iż to tylko głupie wrażenie. Finalnie, po kilkudziesięciu minutach pracy, mężczyzna podnosi się z kolan, otrzepując je z pozostałych na nim słomek siana, jakimi wyłożona jest stajenna podłoga. Z uwagą przygląda się, jak chowa cały swój sprzęt (co prawda w niewielkiej ilości). W międzyczasie wciąż głaszcze Elijah, choć ogier ani razu się nie zdenerwował.
— Gotowe — oznajmia Scott, wbijając we Lucille wzrok. W pierwszej chwili dziewczyna ma wrażenie, że domaga się zapłaty, jak to mają w zwyczaju weterynarze, jednakże dopiero po paru sekundach uświadamia sobie, iż przecież umówili się — zapłacą wtedy, kiedy Elijah odbędzie ostatnią wizytę. A to na pewno nie jest ostatnia wizyta. W związku z tym, aby ukrócić niezręczność chwili, odwraca głowę, uśmiechając się do ogiera.
Odsunąwszy się od niego, wymija stajenną ściankę z drewna, która oddziela betonowy korytarz od boksów koni zamieszkujących stajnię. Wypuszcza powoli powietrze.
— Wody? — pyta, zachowując odpowiednią dozę kultury. Rodzicielka od najmłodszego uczyła ją, że aby zdobyć przychylność kogokolwiek, należy zaproponować coś dobrego. Pomimo tego, iż woda zbyt charakterystycznego ani smaku, ani zapachu nie ma, zawsze może ukoić pragnienie, w przeciwieństwie do słodkich napojów z toną cukru.
— Jeżeli nie stanowi to większego problemu, byłbym wdzięczny — odpiera, a Cille w głębi duszy oddycha z ulgą. Nie jest największą fanką odmawiania, czuje się wtedy niezręcznie.
Odwraca się więc na pięcie, zaciskając delikatnie pięści. Próbuje iść jak najszybciej, jednakże nie na tyle, aby wyglądać najzwyczajniej w świecie źle — nie chciałaby, aby gość, a tak dokładnie weterynarz, czekał na nią dwadzieścia minut, choć poszła po zaledwie wodę. Chociaż może, nie wybiera ścieżki przez trawę, w tej kwestii wybiera wybrukowaną ścieżkę prowadzącą do głównego budynku, omijając na przykład fontannę, rzędy przepięknych krzewów czy też mały, specjalnie przygotowany obszar pod trenowanie na lonży, który został wzniesiony lata temu, kiedy to dziadek bliźniąt trenował chętne dzieciaki. Wnuki nie odziedziczyły po nim żyłki do trenowania, aczkolwiek wciąż ujeżdżają zwierzęta, zgarniając ładnie wyglądające nagrody. Ot, urok życia w skórze Lucille. Nawet, jeżeli Cille nie lubi mówić o tym głośno, naprawdę przepada za swoim życiem, za wyjątkiem jego fragmentów, w jakich działa pod kontrolą Cecilii. Poza tym, naprawdę nie ma na co narzekać, szczególnie w chwilach, które spędza z Benedictem albo bliskimi jej przyjaciółmi, których, wbrew pozorom, ma.
Oburącz otwiera oba skrzydła i wchodzi do budynku. Nie rozwodzi się nad jego wystrojem czy umeblowaniem, w końcu widzi to samo po raz tysięczny, jak i nie kolejny. Nawet z zamkniętymi oczyma trafia do odpowiedniego pomieszczenia — do kuchni, przechodząc przez drugie drzwi na lewo. Pierwsze to łazienka, po drugiej stronie, spiżarnia, a drugie na prawo to mały pokoik z łóżkiem, szafką i biurkiem, coś jak niewielka sypialnia gościnna. We wschodniej części budynku znaleźć można dużą salę bankietową, na jakiej można wyprawić wybraną uroczystość (choć ostatnia oficjalna odbyła się jeszcze za życia dziadka, kiedy w stajni było nieco więcej, niż dwoje koni, które pojawiły się na tych terenach dopiero rok temu, po dość długiej przerwie). Piętro pierwsze i drugie zajmują cztery pomniejsze mieszkanka, na jakie składa się sypialnia, mikroskopijny pokój dzienny oraz łazienka mająca dosłownie dwa metry na półtora.
Spokojnym krokiem wchodzi do pomieszczenia, wzrokiem poszukując wody. Nie ma żadnej na blacie przy lodówce, żadnej na wysepce, tak więc wchodzi w głąb kuchni i zagląda za ostatnią szafkę, żeby wyciągnąć zza niej pożądany napój. Tak się składa, iż jest cytrynowa. Z grymasem odstawia ją z powrotem, łapie za kolejny korek — jabłkowa. Prycha, sama do siebie, po czym po omacku odnajduje kolejną. Jak się okazuje, to wcale woda nie jest, a sok pomarańczowo w łudząco przypominającej wodę butelce, on też ląduje wśród innych napojów. Lucille, z westchnieniem, decyduje się kucnąć i przesuwać wszystko tak, żeby odnaleźć wodę, bo tylko po nią tu przyszła. W teorii powinna już wrócić, ale najwyraźniej niezbyt jej spieszno, co przeczy prędkości jej chodu, kiedy to opuszczała stajnię. Jak to mówią, kobieta zmienną jest.
Nie daje rady, czystej wody nie ma absolutnie nigdzie. Połowa dziewczyny mówi, żeby poddała się i nalała tej cytrynowej, druga zaś, żeby nalać z kranu w filtr. Przeszukuje suszarkę nad zlewem, zmywarkę również, parę innych szafeczek i szuflad kuchennych, ale na darmo, bowiem filtr zniknął tak niespodziewanie, jak i woda. Kiedy stoi, myśląc nad dostępnymi opcjami, w progu drzwi pojawia się Maria. Zaskoczona podskakuje, łapiąc się za klatkę piersiową.
— Aleś mnie dziecko wystraszyła — mruczy, poprawiając trzymany kosz. — Czego szukasz?
— Wody. Zwykłej wody, czystej — odpowiada dziewczyna. — Chciałam nalać z kranu, ale nigdzie nie mogę znaleźć filtra.
— Zaglądałaś do spiżarni? — pyta.
— Nie, Mario. — Kręci głową. — Na ogół nie zostawiacie w spiżarni napojów, więc pomyślałam, że szanse są naprawdę niskie. Toteż zostałam tutaj. Wiesz, gdzie znajdę filtr?
— Nie wiem, dziecko, ale mogę dać ci wodę — oferuje, równocześnie posyłając rozmówczyni szeroki uśmiech. — Co prawda jest moja, ale jeszcze jej nie otwierałam. Poza tym, z chęcią napiję się tej cytrynowej, którą zapewne gościa poczęstować nie chcesz. Rozumiem to w stu procentach. Stoi w saloniku, na fotelu, zaraz przy mojej torebce.
Lucille odrywa się od blatu i, wpierw podchodząc do kobiety, przytula ją lekko, żeby nie zgnieść tego gołębiego serca.
— Dziękuję, jesteś cudowna.
Po drodze łapie jeszcze za plastikowy kubeczek, czując, jak sumienie krzyczy “ratuj żółwie!”, ale zbywa to w nadziei, iż karma do niej nie wróci. Bo nie wróci, prawda?
Wychodzi z budynku i kieruje się w stronę stajni, pilnując, aby woda z kubeczka nie wylała się na bruk — niech chociaż to zrobi porządnie, a nie każe mu marnować jego cenny czas w śmierdzącej stajni, czekając na napój, który równie dobrze mógłby zakupić w losowym osiedlowym sklepie. Przynajmniej tak może odwdzięczyć się za opiekę nad Elijah, do czasu, w jakim para weterynarzy nie zobaczy swojego sowitego wynagrodzenia sponsorowanego przez panią Darrington-Prescott i Samuela Prescotta. Mimowolnie uśmiecha się, kiedy dostrzega sylwetkę mężczyzny w progu wysokiego budynku. Na początku dostrzega tylko jego, pochylonego, na pierwszy rzut oka, nad niczym. Dopiero kolejny krok uświadamia jej, iż po jego lewej stronie kuli się czarny kształt na czterech krótkich łapkach, właściwie trzech, bowiem jedną z przednich ma uniesioną.
— Pies? — Podchodzi jeszcze bliżej, zatrzymując się dopiero metr przed mężczyzną.
Kiwa głową.
— Wezmę go do kliniki, może ma wszczepiony czip. Dodatkowo zajmę się tą łapą.
— Pojadę z panem — rzuca. — Jeżeli okaże się nie mieć żadnego nadajnika, mogłabym zająć się nim przez pierwsze tygodnie, w razie, gdyby właściciel się nie znalazł.
Scott?
+20 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz