Rosły, powiedziałbym, że dwumetrowy mężczyzna stoi w progu, podpierając się o framugę. Dłonie schowane w kieszeni, skórzana kurtka, ciemny podkoszulek, groźny wyraz twarzy. Ma naprawdę niezły zarost, pozazdrościć. Wbija spojrzenie w dziewczynę, później, przelotnie, na mnie. Intuicyjnie zamykam drzwi do łazienki, o czym wcześniej kompletnie nie pamiętałem. Parę chwil tkwimy w ciszy.
– Steven Cooper – przedstawia się w końcu. – A to komisarz James Prescott. – Ustępuje miejsca nie niższemu od niego facetowi.
W porządku, padło słowo “komisarz”, jednakowoż ciągle nie mam pewności, że, sam nie wiem, właśnie nie wplątaliśmy się w jakąś niezwykle niebezpieczną sprawę. To policja. Policja zazwyczaj przynosi problemy. To jest, nie mam absolutnie nic do zarzucenia służbom tego typu, prędzej chodzi tu o to, iż zazwyczaj, kiedy pojawiają się oni, na horyzoncie są problemy. Nieważne jakie. To wciąż policja, która, gdyby mogła, strzeliłaby mi kulką w głowę za niezgłoszenie morderstwa. Także Steven wchodzi do pokoju hotelowego, przysuwam się bliżej ściany, w dłoni zaciskając scyzoryk. Dezodorant odstawiam na komodę, żeby przynajmniej nie wyglądać na idiotę.
– Badamy sprawę zabójstwa – mówi wprost ten pierwszy. – Zostaliśmy skierowani na twój trop – zwraca się do mnie.
W pierwszej chwili jestem wręcz pewien, że chodzi o zwłoki w wannie. Zapewne recepcjonista podał im numer pokoju, w jakim ostatnio jeszcze żywe zwłoki przebywały. Wzruszam ramionami, co, wydaje mi się, stało się już moim znakiem rozpoznawczym. Zauważyłem, że od jakiegoś czasu jedyne, co robię to wzruszanie ramionami. Wzruszające.
– Gdzie byłeś poprzedniego dnia około szóstej nad ranem? – Pada pierwsze pytanie.
Oskarżycielsko, jak widzę.
– U kumpla w mieście – odpowiadam ze spokojem. Co prawda to moje pierwsze przesłuchanie w życiu, ale za żadne skarby nie mogę wyglądać na zestresowanego. Wezmą to za objaw łgania.
– Gdzie?
– W Wealdstone – odbijam.
Cooper odwraca się do swojego koleżki, który bez przerwy mierzy mnie gniewnym spojrzeniem. Wzrokiem uciekam w stronę Brianne, która opiera się o komodę i zapewne czeka na rozwój wydarzeń. Typowe.
– Tego samego dnia zamordowano Clyde’a Fostera.
A! Czyli chodzi o to! Powiedzmy, że trauma i żałoba już mi minęła, ćpuni to nie najlepsi przyjaciele. Że też się nie domyśliłem.
– Musiałem wyglądać bardzo podejrzanie, kiedy uciekałem przez okno? – Odsłaniam delikatnie zęby.
– Co? – Prescott marszczy brwi. – Popatrz, Steve, o tym nie wiedzieliśmy.
Strzelam sobie mentalnego facepalma.
– Dlaczego, do cholery, uciekałeś przez okno? – pyta zaskoczony komisarz. – Chcieliśmy tylko dowiedzieć się, co robiłeś przed jego kamienicą, bo wchodziłeś do niej jako ostatni!
Strzelam go jeszcze raz, tak dla pewności, że moje czoło wciąż pulsuje. Byłem ostatnim gościem? Przecież to nie łączy się w spójną całość! Ostatnim, który wchodził do środka był ten facet, który popełnił przestępstwo. W sensie, zabił Clyde’a.
– Sprawa jest dość zawiła. – Parskam, sam nie wiem dlaczego. – Przyszedłem do Fostera, żeby załatwić nam – wskazuję na siebie i Brianne przysłuchującą się naszej rozmowie — rozkłady jazdy autobusów i pociągów. Znałem go, wiedziałem, że ma wszystko, o cokolwiek by się go nie poprosiło. Kiedy w swoich kupkach śmieci szukał tego całego rozkładu, zadzwonił dzwonek. Kazał mi usiąść i przeczekać parę chwil, byle w milczeniu. Tak też chciałem zrobić, ale, nie ukrywajmy, ciekawość zwyciężyła i tak trochę, troszeczkę podszedłem do drzwi, uchyliłem je i bum. – Unoszę dłoń, żeby wykonać charakterystyczny dla bum gest. – Łysy facet strzelił mu prosto w głowę, widziałem tylko, jak leży na zakrwawionej podłodze. Nie chciałem tracić życia tak szybko, mam dzieciaki, więc trochę się wystraszyłem – tłumaczę dalej. – Wyskoczyłem przez okno na garaż, z garażu na trawę, spotkałem się z Brianne na dworcu. Cała historia. – Wzruszam ramionami. – Poza tym, czy wyglądam na mordercę?
Policjant przewraca oczyma. Drugi analizuje moje słowa, jak zgaduję.
– Wiesz, kim mógł być ten mężczyzna?
– Ja? Skąd. Z Clydem widziałem się pół roku temu, poza tym, nie byliśmy sobie bliscy, ot, koleżeńska znajomość. Wpadałem do niego czasami, szczególnie, kiedy byłem w Wealdstone.
– Wiedziałeś, że handluje narkotykami?
Okej, teraz mamy problem. Są dwie opcje.
Opcja A: wydać kolegę, nieżyjącego co prawda, ale wciąż jakiegoś tam kolegę, przy czym narazić siebie na gniew policjantów, czyli, innymi słowy mówiąc, zatajanie przestępstwa. Wtedy zapewne poniosę tego konsekwencje.
Opcja B: udawać, że nic nie wiedziałem, udawać zaskoczonego głupa i, jednym zdaniem mówiąc, zrobić z siebie ostatniego idiotę. Co takiego? Clyde handlował narkotykami? Niewiarygodne! To też nie najlepsza droga.
– Niby tak, ale nie do końca. Odkąd go…
– Dlaczego nie zawiadomiłeś policji? – wtrąca pan Steven.
Łypię na niego poirytowanym spojrzeniem.
– Odkąd go poznałem, miałem wrażenie, że coś ukrywa. Wiecie, tajne schadzki, ten bałagan. Nie wyglądał na typa, który był za pan brat z prawem.
Mija dłuższa chwila, zanim odzywają się po raz kolejny.
– Możemy przeszukać twój plecak? – Cooper wskazuje na stojący przy wyjściu plecak.
W pierwszym momencie chcę odpowiedzieć “tak”, bo, w moim odczuciu, nie mam nic do ukrycia. Problem pojawia się wraz z chwilą, kiedy mundurowi zbliżają się do niego na odległość mniej więcej metra. Przeszywa mnie dreszcz. Przecież zwinąłem z jego mieszkania skrzynkę, nie wiedząc nawet, co jest w jej wnętrzu. Błagam, Boże, niech to będą pieniądze. Ja naprawdę błagam.
Zabierają się za rozbrajanie suwaka. Wszystkie starannie ułożone rzeczy wywalają na pełną gwoździ podłogę (nawet nie wiecie, jaka jest moja radość, kiedy to stary, gruby telefon obija się o gwóźdź, a nie nowiutka komóreczka za pięć tysięcy avarów), wszystkie ubrania, wszystkie kosmetyki, przybory. Wszystko. W całej tej kupie znajduje się miejsce dla prezerwatyw, które wzrokiem wychwytuje każdy w tym pomieszczeniu. Policjanci, którzy najpewniej do tego widoku przywykli, zbywają osobliwą paczkę wypadającą z wnętrza, w przeciwieństwie do Brianne. Przez ułamek sekundy patrzy na mnie, jakby rozbawiona, z drugiej strony zdziwiona. Zażenowany spuszczam głowę. To nie tak! Ja naprawdę nie myślałem o niczym takim akurat z Bri, litości! Zawsze trzeba mieć coś, co pozwoli się zabezpieczyć, a kobiet w tym kraju jest paręnaście milionów. Takie było żałożenie…
– A cóż to? – Jeden z nich podnosi zielone, metalowe pudełko.
Pieniądze, pieniądze, pieniądze. Proszę.
Zdejmuje z niego wieczko.
Naszym oczom ukazuje się parę folijek z białym proszkiem.
Kurwa mać.
– Widzę, że nie tylko on siedział w tym biznesie.
– Wytłumaczę to – zapewniam.
– Na komisariacie – mówi twardo komisarz James.
– Uspokój się, JJ – zwraca się do niego Steven.
Parskam śmiechem, w myślach przepraszając stróżów prawa.
– Co to za substancje?
– Nie mam pojęcia, co to jest, zapewne narkotyki. Dopalacze. Coś w tym stylu.
– Nie brzmi jak handlarz — stwierdza Cooper.
– Może się zgrywa… – drugi nie daje za wygraną.
Zaraz się pogniewamy.
– Kiedy uciekałem z jego mieszkania, złapałem za pierwsze, co miałem pod ręką. Pomyślałem, że ten gość był jego klientem albo szefem. Leżała na wierzchu. Pomyślałem, że to pieniądze i je zawinąłem.
– Czyli tak czy inaczej popełniłeś przestępstwo?
– Które?
Steven zaśmiewa się głośno. Kąciki moich ust unoszą się mimowolnie.
– Za pewnik możemy wziąć to, że posiadasz przy sobie nielegalne substancje. Drugim przestępstwem jest albo to, że nimi handlujesz, a pudełko dał ci Clyde Foster na niedługo przed śmiercią, a cała gadka o rozkładzie to bujda, albo naprawdę go okradłeś.
Autentycznie boli mnie głowa. Przecież powinniśmy być już parę kilometrów stąd! Policja zaczyna sobie u mnie grabić.
– To ma sens… — zastanawia się na głos Prescott.
– NIE! – zaprzeczam głośno. – To nie ma sensu! Żadnego!
– Dlaczego?
– ...mam dzieci, dwójkę, panie władzo. Nie chciałbym, żeby straciły ojca w tak młodym wieku. Jestem trochę nieodpowiedzialny, ale mam swój rozum i kocham moje bliźniaki ponad wszystko. Nie zrobiłbym czegokolwiek, co mogłoby je skrzywdzić. Bez względu na to, czy poszedłbym siedzieć na miesiąc, pół roku czy parę lat za rzekome handlowanie tymi narkotykami. Myślałem, że to pieniądze. A pieniędzy potrzebowałem, nadal potrzebuję. Razem z Brianne wyjechaliśmy, podróżujemy, więc liczymy każdy grosz.
Steven mierzy mnie spojrzeniem.
– Dlaczego zostawiłeś swoje dzieci? – ciągnie James.
– Miałem dość schematycznego, monotonnego życia. Są pod opieką moich bliskich przyjaciół. To chyba legalne, co?
Prescott kiwa głową z politowaniem, najwyraźniej przyznając mi rację.
– Brzmi autentycznie – rzuca pierwszy. – Gdzie jedziecie teraz?
Zbity z tropu pytaniem odwracam się w stronę Brianne.
– Dale – odpowiada za mnie, najwidoczniej widząc moją nieporadność i nieme błaganie o pomoc.
– Jesteście razem?
Czy oni naprawdę znają pojęcie granicy kultury? Są policjantami, ale, litości, obowiązują ich te same zasady.
– Nie — odpieram chłodno, zirytowany postawą policjantów-profesjonalistów.
– W takim razie żegnamy. – Niemal równocześnie kiwają głową i, jak gdyby nigdy nic, opuszczają nasz pokój.
Nie wiem, co mam zrobić. Cieszyć się z tego, że nie zajrzeli do łazienki, czy złościć, sam nie wiem, na kogo.
– Przynajmniej nie jesteśmy w dupie, możemy jechać – zwracam się do towarzyszki.
– Dale?
– A gdzie indziej?
Idziemy poboczem, już nie lasem, po prostu poboczem, w nadziei, iż znajdzie się ktoś, kto przystanie. Na tekturowej kartce wielkimi literami napisałem “DALE”, podążam z nią więc za Brianne. Przyczepiłem ją do plecaka, toteż powinna być widoczna dla przejeżdżających kierowców. Równocześnie liczę na to, iż kiedy ktoś stanie nie będzie zboczeńcem, mordercą czy psychopatą, ponieważ, będąc szczerym nie zdziwiłbym się na żadną opcję. Jestem świadkiem morderstwa, kłamcą obserwowanym przez policję. Warto dodać do tego fakt, iż z Brianne przeżyliśmy tę dziwną parę jadącą na grzyby (pewnie halucynki). Naprawdę nie uśmiecha się do mnie podróż trwająca bite sto godzin tylko po to, żeby dotrzeć do jakiegoś miasta na północnym wschodzie. To niemal pięćset kilometrów, żadna wyprawa nad rzekę za miastem czy na spacer. Dlatego priorytetem jest znaleźć transport do przynajmniej najbliższego miasta, z którego wyjeżdżają jakiekolwiek autobusy czy, daj Boże, pociągi, chociaż nie będę się nakręcał – marne szanse.
– Myślisz, że ktoś się zatrzyma? – pytam, kiedy stajemy.
Rozsiadam się na metalowych barierkach.
Moje pytanie najwyraźniej ściąga na nas jakiś samochód. Na pobocze zjeżdża potężny samochód terenowy z charakterystycznym zderzakiem. Szyby granatowego auta odsuwają się, zza nich wychyla się uśmiechnięty mężczyzna koło trzydziestki, chociaż, jak widzę, bliżej mu do dwudziestki piątki. Szatyn ma niedługie loczki sterczące we wszystkie strony oraz zapuszczoną brodę sięgającą do obojczyków. Na sobie ma kraciastą koszulę i pikowany bezrękawnik w kolorach zbliżonych do zmieszanej z czarnym zieleni, jego głowę zdobi czapka typowo myśliwska, khaki (może jestem facetem, ale ileż to razy słyszałem tę nazwę, kiedy byłem z Raven na zakupach?). Zachęca nas tym swoim radosnym wzrokiem oraz emanującym od niego szczęściem. Trochę, ale to troszeczkę obawia mnie ta strzelba na tylnych siedzeniach, ale zbywam ją – wygląda na kogoś, kto dużo poluje. Może wybiera się do lasu albo z niego wraca?
– Cześć, kolego! – wita nas serdecznie, aż mi się ciepło na sercu robi, tak słodko. – Koleżanko. – Kiwa głową w stronę Brianne. Dziewczyna odkiwuje. – Jedziecie do Dale?
– Tak, taki mamy cel.
– To fajnie. Ja co prawda wybieram się do lasu, ale to kawałek drogi stąd w stronę Dale, więc zawsze bliżej, niż dalej – mówi. – Wsiadajcie! Ty możesz tutaj, koleżanka usiądzie z tyłu. Tylko proszę uważać, przewożę broń, a nie chcę rannych. – Cichocze idiotycznie, ale podoba mi się to na swój sposób. Facet wygląda bardzo autentycznie.
Otwieram sobie drzwi, posyłając przy tym rozbawione spojrzenie Brianne. Dziewczyna uśmiecha się do mnie i dołącza, wsiada do samochodu, zachowując przy tym odpowiednią odległość od broni. Swoje rzeczy układam na podłodze, między nogami. Kierowca rusza przed siebie, pod nosem podśpiewując sączącą się z głośników radia piosenkę. Znam ją, ale to raczej nic dziwnego. W moim mieszkaniu muzyka leci praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę, czy to z radia, wieży stereo, czy telewizji. Tam puszczają najróżniejsze gatunki, toteż znam ich wiele, nie policzyłbym nawet na palcach. Tytuł tego jest związany z wodospadem, bodajże Waterfall, jeżeli mnie pamięć nie myli. Wykonawcy, rzecz jasna, nie znam, ale jestem w stanie wyśpiewać pojedyncze zdania z jej refrenu. Tak jest zawsze. Piosenka, która została okrzyknięta mianem piosenki lata tego roku, napisana jest w innym języku, więc jedyne co znam to pojedyncze zakończenia poniektórych wersów.
– Tak właściwie to jestem Stanley – przedstawia się myśliwy. – Nie bójcie się tej strzelby, naprawdę lubię polować. Moją największą zdobyczą jest ogromny łoś złapany na terenach Fathe. Jechałem tam tyle czasu!
– Cameron. A to Bea…
– Brianne – przerywa mi dziewczyna.
– Brianne – powtarzam po niej. – Tak.
– Fajnie. – Stanley pociąga nosem. – Sorry, jestem przeziębiony.
– Nie ma sprawy, Stanley.
– Fajnie! – Rozpromienia się. – Jaką muzykę lubicie?
Stanley poruszył temat rzekę i nawet o tym nie wie.
– Nie mam ulubionego gatunku, słucham wszystkiego, co wpadnie mi w ucho – streszczam. – Pop, rock, indie rock, hard rock, rock alternatywny, jakieś ballady, depresyjne smuty, hip hop, rap, metal, reggae, country, sam już nie wiem. Przeważnie nie kategoryzuję muzyki na gatunki, po prostu słucham, jeżeli mi się spodoba.
– To fajnie! A ty, Brianne? – Na ćwierć sekundy odwraca głowę w jej stronę, spuszczając spojrzenie z jezdni.
Brianne siedzi z tyłu, trochę jakby zamyślona. Mija dłuższa chwila, zanim odpowiada. Wypowiadam jej imię jeszcze raz, wtedy nareszcie orientuje się, że nasz kierowca zapytał ją o coś.
– Mogę słuchać wszystkiego. – Wzrusza ramionami.
Standley mówi jedynie “okej!” i naciska na przycisk na radiu. Wysuwa się płyta, wyjmuje ją z podajnika i prosi mnie, bym otworzył schowek. Otwieram go więc, moim oczom ukazuje się cała kolekcja najróżniejszych płyt. Parę tytułów rozpoznaję, chociaż większości artystów znam. Instruuje mnie, mam podać szósty album od góry z lewej kolumny. Wyciągam ten czarno-biały, otwieram go i lokuję płytę w odpowiednim miejscu. Mężczyzna proponuje mi, żebym wybrał najlepszą muzykę i posłuchamy razem. To, wydawałoby się, najcięższa decyzja w całym moim życiu. Wszystkie wyglądają tak kusząco, zarówno te starsze, jak i nowe, we wszystkich kolorach. Wyjmuję parę z nich, żeby nie narobić mu bałaganu. Zauważam, że są poukładane w kolejności alfabetycznej z uwagi na tytuły, a nie, jak zazwyczaj, wykonawców. Przyglądam się im z bliska, oczarowany estetyką okładek. Finalnie decyduję się na klasyk. Stanley podłapuje melodię, jak widać, tekst też nie jest mu obcy, więc zaczyna śpiewać, udając wysokie damskie wstawki. Dziwi mnie to, ile energii ma w sobie ten człowiek. To beztroskie “fajnie”, głośna muzyka w samochodzie puszczana z zapasu płyt, szeroki uśmiech. Cieszę się, że trafiliśmy na kogoś takiego, w kościach czuję fakt, iż akurat on nie będzie chciał nas zabić w pobliskim lesie.
– Kiedyś usłyszałem ciekawą historię – odzywa się po dłuższej chwili ciszy Stan. – O okolicach Litchway, bo chyba stamtąd szliście, co?
Wydaję z siebie ciche mruknięcie na potwierdzenie.
– No to tak. Podobno grasował tam morderca. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż było to całkiem niedawno. Miał dziwne metody, nie wysilał się zbytnio, po prostu zabijał jak leci. Kiedy nadarzyła się okazja, bum, strzelał. Spod jego ręki zmarło z dziesięć osób. Podejrzewają jeszcze jedno morderstwo, w motelu Litchway. – Odruchowo prostuję się na fotelu. Samo słowo motel powoduje u mnie dreszcze. – Ale nie znaleźli ciała. Słyszałem, że była tam policja, ale nie znalazła nic. Przesłuchiwali właściciela, recepcjonistę i jedną parę, która tam spała. Mieli alibi, więc wiadomo, że to nie oni. Nawet mocne alibi.
Milczę, nie chcąc zaczynać tego tematu po raz kolejny. Albo i robię to dlatego, że zwyczajnie nie mogę się ruszyć, sparaliżowany. Od pierwszej chwili wiedziałem, iż to morderstwo, zabójstwo, jak zwał tak zwał, ale, cholera, aż takie? I nie pierwsze?
– Wiecie co jest najśmieszniejsze? Ten facet wydał się sam z siebie. W sensie, był takim idiotą. – Stanley zaśmiewa się głośno. – Podjechał pod jakiś przydrożny fast food i stał tam jak idiota. Policja mniej więcej wiedziała, jak wyglądał, toteż przebywający tam tajni detektywi szybko go rozpoznali. Aresztowali go.
Przed oczyma staje mi ta chwila, kiedy siedziałem w tej pseudorestauracji i wyglądałem przez okno. Mój wzrok utkwiony był w tamtym mężczyźnie, który z dokładnością chirurga studiował całą moją twarz. Jego żona. Tamci mężczyźni w garniturach. To wszystko składa się w logiczną całość.
Jechaliśmy w jego samochodzie.
Nie bez powodu znajdował się w tamtym miejscu o tamtym czasie. Motel nie był tak daleko od Wealdstone. Dorastałem tam. Bardzo pechowe miasto. Czuję na sobie spojrzenie Brianne.
– Możemy już wysiąść? – pytam, kiedy do gardła napływają mi różne substancje. – Dziękujemy za podwózkę, ale to nasz… czas – ostatnie słowo wypowiadam z trudem.
– Jasne, ziomek. – Stanley uśmiecha się szeroko. – Fajnie było was poznać.
– Fajnie. – Słyszę swój własny głos.
Dosłownie w tej samej chwili, z jaką zjeżdżamy na szerokie pobocze, niczym piorun wyskakuję z terenówki. Podbiegam do barierek. Żadną tajemnicą jest to, że zaczynam najzwyczajniej w świecie wymiotować, obrzydzony i jednocześnie przerażony zasłyszaną historią. Jestem pewien, że Brianne zareagowała o niebo lepiej, niż ja. Jest twardsza, tego jestem pewien. Na czas mojego incydentu stoi przy drodze odwrócona tyłem i zapewne zażenowana tym, co wyprawiam, jednakowoż, prawdę mówiąc, to nie do końca moja wina. Organizm lubi reagować różnorodnie.
Dołączam do niej.
– Dasz mi swoją komórkę?
Z westchnieniem wyjmuje ją z kieszeni spodni, odblokowuje i podaje mnie. Posługując się internetowymi mapami, obieram nasz najbliższy cel podróży. To niedaleko, ze dwa kilometry.
Przeskakujemy przez metalowe barierki odgradzające jezdnię od rozległych na parędziesiąt kilometrów lasów. Droga jest prosta jak drut, a miejsce, do jakiego chcę dotrzeć, widoczne już stąd, jeśli przyjrzysz się dokładniej.
Idziemy wzdłuż mostu kolejowego. Z tego, co widać po kondycji torów, żaden pociąg nie jeździł tędy od lat, toteż mamy zagwarantowane niemałe bezpieczeństwo w kwestii przesiadywania tutaj. Przez drogę nie rozmawialiśmy za wiele, sam nie wiem, co było tego powodem, zmęczenie, szok spowodowany tak dynamicznym rozwinięciem sprawy, może chęć oszczędzania energii? To nawet nie jest ważne. Siadam na skraju, gestem przywołując do siebie Brianne.
– Kiedy byłem małym chłopcem, często przychodziłem tutaj z babcią. Siadaliśmy tak, jak my teraz, długo rozmawialiśmy. To było nasze miejsce. Uciekaliśmy przed dziadkiem, strasznie agresywna osoba, pił non stop. Zmarł siedem lat temu. Babcia odeszła trzy, kiedy jeszcze mieszkałem w rodzinnej miejscowości.
Brianne patrzy na mnie, a w jej oczach nie widzę żadnych emocji.
– Dobra, dobra, nie mówię serio, nigdy tu nie byłem. – Przewracam oczyma. – Nie oznacza to jednak, że nie miałem takiego miejsca. Było jedno, ale gdzieś… kompletnie indziej.
Wspomnieniami wracam do tych cudownych chwil, kiedy z moim bratem i babcią jeździliśmy po najbliższej okolicy, zmęczeni narzekaniami moich i jego rodziców. Zawsze udawało się jej nas rozśmieszyć, rozbawić. Przywrócić uśmiech, humor. Odeszła faktycznie trzy lata temu w grudniu. Pamiętam to jak dziś. Nikt nie pofatygował się, dowiedzieliśmy się trzy tygodnie po zdarzeniu. Mówili, że wyjechała do sanatorium. A później odbył się pogrzeb.
Czasami tęskniłem za życiem na Ziemi. To brzmi tak abstrakcyjnie, ale… kiedy na niej byłem, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym ją stracić. Nie wyobrażałem sobie tego, że mógłbym o niej mówić w ten sposób. Tutaj doskwiera mi samotność, bo to właśnie tam zostawiłem brata, ulubione płyty, książki, albumy, wszystkie wspomnienia, ulubione filmy, seriale, miejsca, ludzi. Tutaj wszystko wygląda inaczej. Nie znają Postmalone’a, The Beatles to jedna wielka zagadka, pierwszy raz słyszą o wojnie secesyjnej, postać Hitlera jest im obca, krzywią się na tytuły najsławniejszych bajek, które znałem z dzieciństwa. Równocześnie towarzyszy mi osobliwe uczucie – przyzwyczaiłem się do tego, ale czy aby na pewno? Bywają chwile, gdzie tak bardzo chciałbym porozmawiać z kimś o tym, dlaczego tak nie znoszę Eda Sheerana, dlaczego zamach na World Trace Center w 2001 był zaplanowany przez państwo amerykańskie, dlaczego uważam, że rząd ukrywa przed nami pozaziemskie istnienia. Znikając gdzieś w 2018 nie dowiedziałem się, czy Tony Stark uratuje świat po raz kolejny, zostawiłem wszystkie swoje komiksy, nie dowiedziałem się, jak będzie wyglądać kontynuacja Infinity War, kto umrze, kto przeżyje, nie zdążyłem pokochać Taylor Swift po raz kolejny, Selena Gomez wciąż nie wydała albumu, a Bob Ross nie zniknął z internetu. Czy Riverdale psuje się z każdym odcinkiem tak, jak psuło się wcześniej, czy Friends odeszło już z łask, czy Bohemian Rhapsody nareszcie weszło do kin, czy zekranizowali After? Chciałbym wiedzieć, co dzieje się tam teraz. Co u mojego brata? To też mnie zastanawia.
Mimo tego, kocham Avenley River na swój własny, nieco dziwny sposób.
+60 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz