Po wysłuchaniu słów Caina wszystkie myśli wylatują mi z głowy, zastąpione konsternacją i… i po prostu pustką. Jedną, wielką pustką, bo nie wiem, w jakim stopniu porażenia trzeba być, żeby mówić mi takie rzeczy. Jeszcze w ten sposób, jakby były chlebem powszednim. Co nie zmienia faktu, że mój tyłek oczywiście jest bardziej niż nie taki zły.
— I nie zamierzam odchodzić. Słuchaj, Hawthorne, możesz robić wszystko, żeby mnie stąd wykurzyć, ale… — zaczynam aż nazbyt groźnym, poważnym tonem jak na mnie. Ten robak jednak bez skrupułów mi przerywa, przez co układam usta tak, jakbym chciała dokończyć zdanie.
— Mogę robić wszystko? — Łapie mnie za słowa. — Zrobiłbym to i bez twojego pozwolenia, ale teraz jestem jeszcze bardziej przekonany.
— Przekonany? Jesteś niemożliwy. — Szybko zamykam temat, a przynajmniej zdaje mi się, że to robię. Nigdy tak bardzo nie chciałam wyjść z pralni, jak teraz. — Wybij sobie z głowy. Najlepiej nie łap mnie za słowa. Och, racja, jeszcze możesz się nie odzywać.
— Reasumując, możesz odejść. — Wzrusza ramionami. — Ale za dobrze się bawię, niszcząc ci nerwy. A najlepsze jest to, że nawet za bardzo się nie staram, dasz wiarę, Nowa? — Wkłada ręce do kieszeni i patrzy aż zbyt zuchwale, dokładnie tak, jakby znajdował się parę pięter nade mną.
— Masz szczęście, że pieniądze są dla mnie taką dużą motywacją, że nawet ciebie zdzierżę.
Podnoszę się szybko i chowam wszystkie suche, czyste i pachnące ubrania. Niedbałymi ruchami poprawiam miejscowo pomiętą spódnice. Hawthorne bezustannie peszy mnie wzrokiem i czeka, aż będziemy gotowi do wyjścia.
Na chodniku wyciągam jeszcze portfel z torby, jednocześnie tempem dyktując mojemu przemiłemu towarzyszowi niedoli przerwę. Ledwo rzuca mi spojrzenie, a jego wzrok już narzeka na moje ociąganie się.
— Powiedz mi, mam cię pchać wcześniej niż to sobie zaplanowałem, czy zaczniesz się ruszać szybciej? — mamrocze pod nosem. Moją reakcją jest ściągnięcie brwi, na co odpowiada mi przebiegłym uśmiechem. — No to chyba oboje znamy odpowiedź.
Przyspieszam nieco swoje karygodne tempo, odliczając siedem avarów z zebranych w dłoni drobnych pieniędzy. Nie jest łatwo liczyć i jeszcze uważać na przemykających na chodniku ludzi, ale w końcu udaje mi się tego dokonać. Po drodze wstępujemy do sklepu. W ciszy rozchodzimy się w swoje alejki. Nie wiem, co kupuje Hawthorne i nie obchodzi mnie to — chyba w sklepie nie muszę go pilnować, z tym, że nikt z fanów go nie atakuje, zważywszy na wszechobecne pustki. Biorę to, co chciałam, czyli smoothie i żelki, o jakie prosił Harvey, i jako pierwsza zbliżam się do kasy. Okazuje się, że nie znowu jako taka pierwsza, bo za szybą widzę popalającego przed sklepem Caina, na co przewracam oczami.
Płacę i wychodzę, próbując stłumić zbulwersowanie.
— Wyrzuć to świństwo, już — mamroczę. Mężczyzna uśmiecha się szyderczo i w odpowiedzi bucha mi dymem w twarz. Wystarczy, że się zaciągnęłam, i już zbieram się na okropny, duszący kaszel. — Nienawidzę cię — wyduszam z siebie.
— Z wzajemnością. To te żelki dla Harvey'a? — Wyciąga paczkę słodkości z mojej torebki, w czasie gdy ja próbuję odpędzić od siebie chmurę szarego dymu.
— Tak, a co?
Otwiera je błyskawicznie, testuje smak, jednak zaraz po połknięciu jednej sztuki wyrzuca całą, pieprzoną zawartość do najbliższego kosza, zachowując przy tym skupiony i poważny wyraz twarzy prawdziwego konesera.
Zaraz nie wytrzymam.
— Dobre, ale jadłem lepsze — odpowiada beznamiętnie.
— Pogięło cię?! — warczę. — Zwracasz mi pieniądze, kretynie! — Czy jest jakaś chwila podczas doby, kiedy Cain zachowuje się normalnie?
— Uspokój się, ruda... za to, co dostaniesz po miesiącu pracowania tutaj, kupisz sobie sto takich paczek. Chociaż nie wróży to nic dobrego dla twojego tyłka.
— Przez twoje zachowanie nie wytrzymam tu miesiąca — zauważam.
Nie, nie złamie mnie taki gnojek, jak on. Pieprzona gwiazdka. Rozwydrzona, rozkapryszona gwiazdka. Potrzebne mi leki na uspokojenie. A już niedługo antydepresanty.
Odwraca głowę do mnie i uśmiecha się krzywo.
— Och, jaka szkoda — wzdycha teatralnie. — Załamię się i popłaczę bez swojej pożal się Boże niańki.
— Chyba naprawdę chcesz oberwać. — Zaciskam zęby na tyle, na ile mnie stać, i gwałtownie wypuszczam powietrze nosem.
Cudem docieramy do apartamentowca bez żadnych kolejnych sprzeczek.
***
Dzień w tejże specyficznej pracy nieubłaganie chyli się ku końcowi. Nie mam większej ochoty na to, by zostać tu dłużej niż powinnam, dlatego nie czekając do zmroku, zaczynam zbierać swoje podstawowe rzeczy z osobistego pokoju: torebka, jakaś jesienna kurtka i szal. Zaglądam jeszcze do kuchni, by skorzystać z tego, że lodówka chłopaków jest pełna — w każdym razie pełniejsza niż moja, która normalnie zawiera wszystko, co tylko potrzebne studentce do wyżycia miesiąca.
W sporym pomieszczeniu panuje półmrok. Źródłami światła są trzy lampki umiejscowione nad wyspą kuchenną. Cień dookoła mnie sprawił, że nawet nie zauważyłam Harvey'a opierającego się o najbliższą framugę. Oczywiście pierwszym uczuciem, które mnie ogarnia, to bezsprzeczna palpitacja serca.
— Myślałem, że jest z tobą ten dupek. — Żadnego cześć, do widzenia czy czegokolwiek. Lawson wydaje się dziś wyjątkowo poważny.
— Nie, dlaczego? — Zamykam lodówkę, przez co jasność w pomieszczeniu znacznie się uszczupla.
— Nie wiem. — Wzrusza ramieniem. — Wydawało mi się, że coś między wami jest.
Wojna i nienawiść... to miałeś na myśli?
Wzdycham tak ciężko, jakbym sama chciała wyrzucić z siebie myśl, w którą Harvey tak uparcie wierzy. Gdybym nie czuła się świetnie z powodu zakończenia dzisiejszej zmiany, może nawet bym się za nią obraziła, żeby tylko dodać pikanterii mojemu życiu, ale widząc ponury i poważny wyraz twarzy mojego towarzysza, rezygnuję z tego całkiem.
— Harvey, słońce, nie wiem, co przyszło ci do twojej ślicznej główki, ale nie — komentuję, oparta biodrem o wyspę kuchenną, do czego zmusił mnie Lawson co chwila skracający nasz dystans.
I w odróżnieniu od bezpośredniego, sprośnego Hawthorne'a, to mi się całkiem podoba. Wzbudza przyjemne dreszcze. Wprowadza do podświadomości same nieczystości, za które można skończyć w niskim piekle.
— Po prostu znam podejście Caina. Jego spojrzenie. Myśli może nie, ale…
— Oh, jestem pewna, że nie chcielibyśmy znać jego myśli, zważając na fakt, że czasem same jego słowa mówią zdecydowanie za dużo. — Zaczynam skręcać kosmyk włosów na palcu, co dokładnie obserwuje Lawson, który spojrzeniem przesuwa po mnie co rusz, jakby myśląc, że nie wiem, że to robi. — Za to twoje myśli mogłabym poznać — wyrywam to z siebie niewinnym a zarazem zmysłowym szeptem, który sprawia, że mężczyzna nieznacznie się spina.
Powietrze w obrębie kuchni gęstnieje. Wiem to, bo trudniej mi złapać powietrze, a jeszcze trudniej zrezygnować z wpatrywania się w przyjemne, rozpalone oczy.
Zagryza wargę. Pochyla się, czemu w ogóle nie oponuję. Wiem, jak na niego działam, choć nie sądziłam, że będzie nam dane przeżyć wspólną chwilę w kuchni apartamentowca, który tymczasowo jest moim drugim mieszkaniem. Cisza jest wszystkim. Szyja Harvey'a, który zbliża się do mnie nieubłaganie, pachnie mocnym, męskim zapachem. Nie wiem, jak to się dzieje, ale czuję na sobie ciężar drugiego ciała przytwierdzającego mnie szczelnie do wyspy kuchennej. Miękkie usta stykają się z moją szyją, na co reaguję mruczeniem. Przeczesuję gęstą czuprynę Harvey'a, jej kosmyki przechodzą mi przez palce, a wtedy zaciskam nieznacznie ich końcówki.
Nacisk warg z początku jest niezwykle delikatny. Motyli.
Z chwili na chwilę nabiera siły, aż wreszcie czuję, jak Lawson odważnie tworzy malinkę, a ja drżę z przyjemności schowana w cieniu jego ciała, podlegająca mu i posłuszna.
Posłuszna Snow. Kto by mógł pomyśleć… a jednak ten fakt jest ostatnią rzeczą, która mi w tym momencie przeszkadza. Pierwszą jest to, że obmacujemy się w kuchni. Drugą, do cholery, to, że przestaję kontrolować dłoń i przyłapuję się na bezwiednym podwijaniu jego koszulki do góry.
Nie, nie, nie, nie, nie, stop, idiotko, stop. Jeszcze zobaczy to ktoś, kto nie powinien. Ktokolwiek.
— Kotku. — Opieram dłonie o szerokie ramiona mężczyzny i najdelikatniej jak potrafię, odpycham go do tyłu. Daję tym krótki znak, że powinniśmy niezaprzeczalnie przestać, wyrzucić, zabić, spalić ten moment całkowitego oddania, bo nie wolno nam.
— Hmm?
Nie dociera do niego. Kiedy zaglądam w jego oczy, widzę wyraz zupełnego rozluźnienia, który sprzecza się z tym, co chcę zobaczyć. Chcę zobaczyć skupienie.
— Harvey, stop — mówię, kiedy już udaje mi się go opanować. Nieznacznie się od siebie odsuwamy, jakby właśnie to, co się stało, zostało uznane z automatu za błąd.
I może tak powinno być.
— Ja… nie wiem, przepraszam. — Spogląda w górę i głośno wzdycha. W jasnym świetle widzę, jak na jego czole osadzają się małe kropelki potu. — Nie powinienem. — Jest nerwowy. Przemawia również nerwowo.
— Wiesz, ja nie twierdzę, że mi się to nie podobało — przyznaję, przykładając delikatnie dłoń do jego klatki piersiowej, a przy tym skupiam się na wyrazie jego zacienionych pożądaniem oczu. — Wybraliśmy tylko niewłaściwy czas… i miejsce. I okoliczności. Cholera. — Tupię cicho nogą.
Harvey zaraz wyrywa się do odpowiedzi, jednak nie dane jest mu dokończyć, bo pan tego apartamentowca pojawia się za rogiem. Co gorsza robi to na takim luzie, że moja podświadomość zaczyna stroić mi nieśmieszne żarty: jak długo mógł tu stać? Może o wszystkim wie? Może to widział?
Choć Hawthorne na pierwszy rzut oka nie wygląda mi na typowego — wbrew wszystkiemu, co o nim już wiem — zwyrola i podglądacza, to w tej nerwowej i niespodziewanej chwili myślę chyba o najgorszym.
Candy, uspokój się. Masz to pod kontrolą.
Kto ma dwa kciuki i kontrolę? Ja!
— Co się tu wyrabia? — Pytanie Hawthorne'a powinno rozwiać moje wątpliwości, ale tego nie robi. — Czyżby Lawson dobrał ci się już do majtek, czy właśnie mu przerwałem? Jeśli to drugie to nawet nie wiecie, jak mnie to satysfakcjonuje. Jak cholerna wygrana w totka.
— Daruj sobie — komentuję beznamiętnie i krótkim popchnięciem w bark informuję Harvey'a, że ma odejść z obrębu kuchni. On z kolei nie próbuje się temu opierać, więc bierze tylko sok jabłkowy z blatu i staje jeszcze na moment przy mnie, szepcząc mi do ucha:
— Mam nadzieję, że zostawiłem ci małą pamiątkę.
— Oby nie. Idź — zbywam go najszybciej, jak się da, ale twarz Lawsona przecina pewny uśmiech.
— Dlaczego ciągle tu jesteś, żałosny pojebie? — wtrąca się poirytowany jego dyskrecją Cain.
— Bo tu mieszkam, geniuszu.
— Oboje dajcie spokój — przerywam tę dziecinadę.
Harvey jako pierwszy decyduje się odejść, obserwowany przez naszą dwójkę tak, jakby obsypał się garścią brokatu.
Milczę jeszcze chwilę. W obecności Caina to już nawet nie jest żenująca cisza. To cisza, która nazywa się „dzięki Bogu, że ten wkurzający osobnik dalej jakimś cudem siedzi cicho”. Odrobinę długa nazwa.
— Idę już — mówię, trzymając się pod bok, dalej w tej samej pozycji, co podczas małego zbliżenia z Harvey'em. Wciąż jest mi tak gorąco, jakby jego usta nie oddaliły się ode mnie ani na milimetr.
— Idź — odpiera tylko Hawthorne, mierząc mnie spojrzeniem od stóp do głów. Niezbyt miłym. Ale kiedy on patrzy miło? Odpowiadam mu tym samym, zakładam torebkę na ramię i udaję się do wyjścia.
*
Jeśli ktoś kiedyś wam powie, że zaspał i miał energię, to uwierzcie mi, kłamie. Od dwudziestu minut siedzę na pierwszym, porannym wykładzie i dosłownie śpię na siedząco. Do tego stopnia, że ręka sama traci siły na podpieranie bezwładnie opadającej głowy. Non stop ziewam. Moje powieki ważą z tonę. Jedyna pocieszająca myśl jest taka, że nie dostałam SMS'a od Savannah. Albo taka, że dzisiejszy dzień w terminarzu pozwala mi odpocząć od tego gnojka. Och, tak. Nawet uśmiecham się sama do siebie jak typowa, pomylona wariatka.
Do czasu, aż mój telefon nie wibruje.
Godzina ósma. Niemożliwe, żeby Hawthorne czy Savannah chcieli ode mnie cokolwiek.
C.H: Nie obchodzi mnie co robisz, musisz przyjść. Masz dziesięć minut.
Patrzę na wiadomość, czując, jak sen całkowicie ucieka mi z powiek. Orzeźwia mnie gniew, złość i okropna niechęć. Wstaję powoli ze swojego stanowiska, nie przejmując się tym, że wykładowca właśnie omawia ważne zagadnienie.
Mam ochotę przeklinać Hawthorne'a w myślach.
Oby tylko to było cokolwiek ważnego.
Cain?
+20 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz