– Zjadłam – mnę papier, w którym miałam swój niezdrowy, ale za to pyszny posiłek, a po chwili rzucam nim w stronę oddalonego o metr od nas kosza.
– Gratuluję. Twoją nagrodą będą dodatkowe kilogramy i mdłości – uśmiecha się serdecznie, na co posyłam mu kuksańca w bok.
– To się inaczej nazywa – mówię sceptycznie, ale ten na to nie odpowiada. A szkoda, bo nawet nie dowie się, na jaki genialny tekst wpadłam. Nikt się nie dowie, przetrzymam go na kolejny raz, dokładnie tak, jak zawsze, pewnie wymyślę coś jeszcze pod prysznicem, kiedy mój zmęczony umysł będzie przetwarzał sytuację i analizował ją po raz setny. Czyli zupełnie tak, jak zawsze. Nie to, że na co dzień brakuje mi języka w gębie, bo nie, nie brakuje nigdy. Zawsze doskonale wiem co powiedzieć i nawet, jeśli komuś może wydawać się, że czasem przesadzę, to nigdy nie żałuję tego, co już wyszło z moich ust.
– Co teraz? – odchrząkam, kiedy czuję, jak moja skóra zaczyna topnieć pod milionem warstw ciuchów i dodatkowo grzejącego słońca.
– Teraz szukamy jakiegoś hotelu. Albo motelu – przytakuję na jego słowa.
– Bardziej ma być luksus, czy nie luksus?
– Myślałem nad oszczędzaniem na średnich standardach.
– To chodźmy, na co czekamy? – zadaję pytanie, nawet nie oczekując odpowiedzi. Ruszam przez zacienioną alejkę, czując jak usycham z każdym kolejnym krokiem. Jest przyjemnie, nie mogę powiedzieć, że nie, ale mój ubiór jest całkowicie nietrafiony. Specyficzny klimat, zupełnie inny, niż ten w Avenley River, coraz bardziej mi doskwiera, więc czuję ulgę, kiedy wchodzimy w pierwszą lepszą alejkę i pierwsze, co rzuca się nam w oczy, to schludnie wyglądający, dwugwiazdkowy hotel. Cameron patrzy na niego krytycznie, ale ja nawet nie mam siły zastanawiać się nad minusami i plusami zatrzymania się w nim, po prostu kieruję swoje kroki wprost do wnętrza budynku. Kiedy przekraczam próg hotelu, jest tak bardzo chłodno i przyjemnie, że mam ochotę tu zostać i nigdy nie wychodzić. Mogę nawet spać na kanapie. Recepcja jest przyjemna, z białymi kafelkami na podłodze i elementami brązu. Jest jasno i czysto, aż dziwi mnie, że hotel ma tylko dwie gwiazdki. Podchodzę do recepcjonistki ubranej w kusą spódnicę i obcisłą, białą koszulę. Uśmiecha się do Camerona i mam wrażenie, że nagle straciła wzrok w prawym oku i mnie nie widzi. Ewentualnie udaje. Marszczę nos, skonsternowana, patrząc na to babisko.
– Może nam pani pomóc, czy sama mam wejść za ladę i wziąć sobie klucz? – mruczę, zniecierpliwiona. Przenosi na mnie swój wzrok i wydaje mi się, że jakby mógł, to by zabijał, jednak kiedy się odzywa, jej głos jest ironicznie przemiły.
– Chcą państwo dwa pojedyncze pokoje? – uśmiecha się i to w żadnym wypadku nie jest przyjemny uśmiech, a na pewno nie, jeśli skierowany do mnie.
– Poprosimy jeden – mówię twardo, co spotyka się z jej zabójczym wzrokiem. Cameron pewnie stoi dwa kroki za nami, doskonale wiedząc co się święci. Mam ochotę powiedzieć, żeby sobie nie schlebiał, ale jednocześnie nosi mnie, gdy ta ladacznica szczerzy się do niego, jakby zaraz miała zedrzeć z siebie łachy i zaciągnąć go do jakiegoś schowka. Pewnie nieźle łechtamy jego ego, kiedy ogląda niewerbalną walkę dwóch zaciętych bab.
– W porządku. Pokój numer dwadzieścia jeden – łapie klucz i wyciąga rękę. Chcę go odebrać, jednak w ostatniej chwili jej dłoń zmienia kierunek. Podaje klucz Cameronowi, ocierając swoją dłoń o jego i Boże Święty, trzymaj mnie w swej opiece, ale jestem nią maksymalnie zażenowana. Mężczyzna odbiera ten nieszczęsny klucz i odwracam się na pięcie, kierując się w stronę schodów, mało brakuje, abym założyła ręce na piersi i zaczęła tupać, chociaż sama nie wiem dlaczego.
– Biedna, pominięta Brianne – dogania mnie, a z niewiadomego mi powodu, po jego słowach jestem dwukrotnie bardziej zła. No i mam okres. – Na dodatek obrażona.
– Pieprz się – fukam, stając przy drzwiach i na nieszczęście, muszę czekać aż Cameron je otworzy, bo to on ma klucz. Nie ja.
– Słoneczko, czego się spodziewałaś? – Uśmiecha się zalotnie. – Jeżeli jest heteroseksualna, nie będzie podrywać ciebie, tylko mnie.
– Od kiedy rudzi mają takie branie? – zagaduję, nawet na niego nie patrząc. – Otwieraj już ten pokój – mówię niezadowolona, stojąc z założonymi rękoma na piersiach.
– Nie doceniasz mnie, to boli – przekręca klucz w zamku, po czym popycha drzwi, wpuszczając mnie do środka.
Nie komentuję już tego, po prostu upuszczam plecak niemalże w progu, wyjmuję z niego białą, za dużą bluzkę z krótkim rękawem, czarne, także krótkie spodenki i - co najważniejsze - podpaski. Lecę szybko do łazienki, gdzie zrzucam z siebie ciepłe ubrania i niemalże od razu wchodzę pod prysznic. Zmywam z siebie wszystko, od potu, aż po zmęczenie, dlatego po wyjściu spod strumienia wody czuję się dużo lepiej. Boli mnie brzuch i mam szczerą nadzieję, że nie doznam tego zaszczytu i nie będę wymiotować. Wychodzę z łazienki po kilkunastu minutach, wycierając w między czasie mokre włosy. Cameron siedzi na łóżku, w rozkroku, łokcie opierając na kolanach. Trzyma telefon podłączony do kontaktu za pomocą długiej ładowarki i przejściówki, którą zapewnia nam hotel. Podnosi na mnie swoje leniwe spojrzenie, a ja zauważam, że także przebrał się w luźniejsze rzeczy. Ma na sobie szare spodnie dresowe przed kolano z białymi sznurkami zawiązanymi w supeł oraz luźną, zwykłą bluzkę w jednym kolorze.
– Co tam? – pytam, wyciągając ze szczotki blond kosmyki moich wyrwanych włosów.
Unosi wzrok znad ekranu.
– Pytasz mnie o samopoczucie, czy coś? – Marszczy jedną brew. – Zmieniasz się. Brianne z lodowiska by to nie obchodziło – parska.
– Ok, nie było pytania – mruczę, odkładając szczotkę na komodę. Podchodzę do łóżka z tej strony, po której Cameron nie siedzi, a następnie wślizguję się szybko pod przyjemną, miękką kołdrę, chyba dostosowaną do pogody w Calor, bo o dziwo nie jest mi gorąco. Wzdycham ciężko, zakopując się w pościeli.
– Nie śpij w dzień – mruczy. – Musimy wstać wcześnie, a ty wieczorem będziesz rozbudzona – szturcha mnie delikatnie.
– Jak to wcześnie wstać? – jęczę, zatapiając twarz w poduszce wypełnionej pierzem, chyba kaczym. – Boli mnie brzuch. W najlepszym wypadku obrzygam cię, jeśli wstanę w tym momencie.
– Musimy korzystać z... wycieczki. Wiesz co moja babcia powtarzała? Kto rano wstaje, temu pan bóg daje. Poza tym, mogliśmy to przełożyć, skoro wiedziałaś, że dostaniesz okresu i będziesz miała te swoje bóle manstruacyjne, czy jakkolwiek się do nazywa – dodaje. – Raven tak to nazywała.
– A potem miała z nimi spokój na całe dziewięć miesięcy – mówię i trzymajcie mnie, bo nie wiem czemu, ale parskam śmiechem, który zaraz cichnie, kiedy do bólu brzucha dołącza ból głowy.
– Właściwie to na całą resztę życia – zauważa. – Chociaż życie w jej przypadku to złe słowo. Cholera, przepraszam – parska. – Nie powinienem tak mówić. – Materac gwałtownie ugina się. – Potrzebujesz leków przeciwbólowych?
– Boże, Cameron, to była twoja dziewczyna, przestań – mamroczę. – I tak. Potrzebuję – odwracam się mozolnie w jego kierunku, przewracając tym samym na plecy.
– Nie była – rzuca białe pudełeczko w moją stronę, które szybko chwytam. Na szafeczce obok stoi woda butelkowana, którą popijam tabletkę. – Przyjaźniliśmy się.
– O matko, i wpadliście? – chichram się jak głupia. – Przed tobą jeszcze pierwszy okres Raven, kupno jej pierwszego stanika i wytłumaczenie do czego to służy. Powodzenia.
– Chyba że znajdzie się jakaś chętna dziewczyna chcąca dzielić ze mną tragiczny los rodzica bliźniąt. – Puszcza w moją stronę pokraczne oczko. – Na przykład Jane, która najchętniej by je zaadoptowała.
Następnego dnia Cameron budzi mnie z samego rana i mam ochotę go zabić, jednak powstrzymuję się, bo dzisiaj był o tyle wyrozumiały, że postanowił nabić mi siniaka na ramieniu, zamiast puszczać głupie dzwonki na pełnej głośności. Ubieram się w biały kombinezon bez ramiączek, na nos nakładam okulary przeciwsłoneczne, a na nogi czarne, materiałowe trampki. Cameron był już zwarty i gotowy, kiedy mnie obudził, więc przez następną godzinę siedział bezczynnie, klikając coś na telefonie. Hotel opuszczamy lekko po dziewiątej, w planach mając zjedzenie dobrego śniadania, a następnie - plażę. Mamy ze sobą jedną, niedużą torbę z wszystkimi potrzebnymi rzeczami i mam nadzieję, że tym razem jej nie zgubimy. Udajemy się do pierwszej lepszej kawiarni, na którą się natykamy i wchodzimy do jej wnętrza. Zajmujemy jeden z niewielu wolnych stolików przy oknie. Jest duży ruch, więc w przeciwieństwie do Camerona, nie oczekuję, że kelnerka zjawi się koło nas zwarta i gotowa w przeciągu minuty. Przyglądam się przez chwilę widokowi za szybą, wysokim budynkom i ciemnemu asfaltowi, który zaczyna dosłownie topnieć pod gorącą temperaturą i promieniami słonecznymi. Wszystko faluje od upału i nawet tutaj, w klimatyzowanym pomieszczeniu, czuję, jakby było trochę duszno. Do kawiarni wchodzą coraz to nowi ludzie, w większości turyści z okularami na nosie, sandałami, rybackimi czapkami i aparatami przewieszonymi przez szyję. Całe szczęście, że ja z Cameronem tak nie wyglądamy, to byłby już cios poniżej pasa. Zasada pierwsza - jeśli jesteś turystą, to nie daj tego po sobie poznać.
– Dzień dobry, co podać? – przy stoliku nagle zjawia się niewysoka brunetka z prostymi włosami. Na biodrach ma przepleciony fartuch, w prawej dłoni trzyma długopis, a w drugiej gruby notatnik.
– Poproszę latte z lodami – mówię, kiedy Cameron głowi się w najlepsze nad menu. – I naleśniki z syropem klonowym.
Kiwa głową, zapisując to. Po chwili mężczyzna także składa swoje zamówienie, a kelnerka odchodzi w stronę lady.
– Nigdy nie jadłam naleśników z syropem klonowym, ale zawsze chciałam spróbować, bo w bajkach to jedli – wzruszam nagle ramionami, zwierzając mu się z tak błahej sprawy.
– Naleśniki z syropem to najbardziej szablonowe śniadanie na świecie. Jedzą je w każdym filmie.
– Prawda? – mówię. – Teraz ja spróbuję i ocenię – podsumowuję, a Cameron ponownie zatapia wzrok w ich uroczym menu. Na jedzenie nie czekamy długo, o dziwo, po krótkim czasie dostajemy na zdobionych, drewnianych tacach. Pierwsze, co robię, to próbuję kawę i niemalże od razu się nią zachwycam, bo jest przepyszna, a kto jak kto, ale ja znam się na kawie.
Posiłek kończymy po piętnastu minutach, a z kawiarni wychodzimy po kolejnych dwudziestu. Żadne z nas nie chciało wychodzić na prażące słońce, ale uznaliśmy, że w ten sposób szybciej znajdziemy się na plaży. Ta znowu oddalona jest o kilka minut pieszo, tak więc nie śpieszymy się, idąc w cieniu i unikając słońca jak ognia, bo w tej temperaturze to porównanie nabiera nowego sensu. Kiedy dochodzimy na miejsce, plaża nie jest jeszcze zapełniona ludźmi i na spokojnie możemy wybrać sobie odpowiadające nam miejsce do leżenia. Jakże mądry Cameron, bez którego bym sobie tutaj nie poradziła, wskazuje na miejsce w rozgrzanym słońcu, twierdząc że cień zaraz przeniesie się właśnie tutaj i każdy będzie zadowolony. Zgadzam się, choć niechętnie, bo rozkładamy koc pod drzewem, z którego zapewne będą się sypać robaki. Kilogramami. A potem będą przyklejać się do naszej mokrej od wody skóry i tym sposobem zaczniemy krzyczeć, siejąc panikę na trzy czwarte Calor. Zdejmuję z siebie ubrania, pozostając w stroju kąpielowym, kiedy zauważam skonsternowane spojrzenie Camerona.
– Co? – marszczę brwi. – Nie mów, że nie nałożyłeś kąpielówek pod spodenki. Gdzie się podział ten zaradny ojciec? – parskam.
– Nie myślałem, że będę miał wchodzić do wody. – Zakłada ramiona na piersi, odwracając wzrok.
– Tam jest łazienka – wskazuję palcem na kabiny niedaleko, kładąc rękę na jego ramieniu. – Poradzisz sobie, czy pójść z tobą? – posyłam mu współczujące spojrzenie.
– Obawiam się, że nie dam rady zdjąć sobie spodni – sarka, po czym wyjmuje z torby ciemne szorty w banany i odchodzi w stronę łazienek.
Patrzę przez chwilę na oddalającą się sylwetkę Camerona, aby po chwili założyć ręce na biodra. Wyjmuję z torby krem, wyciskam go na dłoń i wsmarowuję w ramiona, kiedy podchodzi do mnie jakaś obca kobieta. Patrzę na nią przez chwilę, zastanawiając się o co może chodzić, kiedy ta wyciąga spod pachy duży, ciemny koc i rozkłada go zamaszystym ruchem. Cały piasek, jaki w nim był, spada na mnie, wplątuje się w moje włosy, przykleja do skóry i wpada do oczu oraz do ust. Ta nic sobie z tego nie robi, rozprostowując materiał na ziemi.
– Chyba sobie pani żartuje! – wołam, sapiąc ze złości i czując, jak na moje policzki wpływa czerwień.
+40 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz