Dni mijają nam leniwie. Przyznaję, że jest trochę za gorąco i duszno, tak więc jedyny odpoczynek, jaki rzeczywiście przynosi oczekiwany skutek - czyli rozluźnienie, to przesiadywanie w wodzie, ewentualnie leżenie na plaży w przyjemnym cieniu, jednak ile tak można? Okazuje się, że i to na dłuższą metę jest męczące. Ostatki okresu wyczerpują wszystkie moje siły, te witalne i nie, przez co jedyne, na co mam ochotę, to tkwienie na leżaku i popijanie zimnej oranżady, ale koniec końców i ona sprawia, że ostatecznie chce mi się rzygać. Cameron nie daje mi chwili wytchnienia, tylko ciąga po mieście. A to tu, a to tu, i nie mogę powiedzieć, że mi się nie podoba, ale czuję się przybita z kompletnie niewiadomego mi powodu. Z tej samej racji leżę w dresowych spodenkach i luźnej, poplamionej bluzce, z włosami zebranymi w koka na czubku głowy, jedząc chipsy, kiedy do pokoju wchodzi Cameron. Lustruje mnie wzrokiem, ja lustruję jego i zauważam konkretną różnicę. On wygląda jak z okładki magazynu modowego, a ja tak, jakbym przed chwilą szukała konserw turystycznych w lokalnych śmietniskach. Dlaczego połączenie „Cameron+Brianne” jeszcze funkcjonuje? W pierwszym momencie, kiedy rzuca to swoje „zbieraj się”, patrzę na niego jak na idiotę. Przecież nie planowaliśmy nic na dzisiejszy wieczór, miał być tak samo męczący i przygnębiający, jak każdy wcześniejszy, więc o co może chodzić? Kiedy dorzuca swoje trzy grosze w postaci krótkiego „już”, dochodzę do wniosku, że musi mieć nierówno pod sufitem albo po prostu był za długo na słońcu. Nie daje za wygraną, więc zdezorientowana, ściągam z siebie kołdrę, która przez ten jeden wieczór widziała więcej okruszków z chipsów o smaku cebulki, niż ja przez całe życie. Staję przed nim ze zmarszczonym czołem, zakładając ręce na piersi. Muszę wyglądać na skonsternowaną, ale plama na mojej bluzce, pewnie po soku z pomarańczy skutecznie odciąga moją uwagę.
– Co wymyśliłeś tym razem? – ziewam, wkładając brudną bluzkę aka szmatę w dresowe spodenki.
– Idziemy na festiwal – odpiera.
W momencie, w którym to mówi, moje brwi muszą być tak bardzo blisko siebie, że pewnie tworzą jedność, a oczu spod nich nie widać wcale.
– Festiwal?
– Tak, chyba wiesz, czym jest festiwal. – Kiwa energicznie głową. – Miał jakąś nazwę, był na cześć czegoś, ale nie pamiętam, czego dokładnie.
– A co, jeśli to będzie na cześć jakiegoś calorowskiego, okrutnego zwyczaju i będziemy żałować, że tam poszliśmy? – zawieszam się na nim, dramatyzując. – Co się zobaczy to się nie odzobaczy, pamiętaj. Tu są potrzebne argumenty za i przeciw.
– Idziemy na festiwal, bo musimy poznać kulturę innego kraju. Będzie fajnie.
– A mogę ubrać sukienkę? – pytam nagle, widząc do tego doskonałą okazję, która pewnie nie powtórzy się w najbliższym czasie.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł.
– Jak nie? Mogę. Ty też możesz, jeśli chcesz.
Parska.
– Pewnie, że możesz, ale to chyba słaby pomysł. Ma wiać.
Macham ręką, w pośpiechu podchodząc do plecaka. Siadam na podłodze, otwieram go i przeczesuję wszerz i wzdłuż. Wybieram kremową sukienkę bez ramiączek, tak na marginesie moją ulubioną oraz zwykłe, krótkie spodenki, chwytam za kosmetyki i z całym naręczem zamykam się w łazience, nie dbając o to, czy Cameron nic z niej nie potrzebuje. Nakładam trochę podkładu, robię brwi, tuszuję rzęsy i prostuję włosy, a kiedy finalnie patrzę w lustro, w końcu czuję się jak zadbana kobieta. Mniej więcej. Ubieram się i ostatnie, co robię przed wyjściem, to połykam na szybkości dwie, okrągłe tabletki. Na łóżku siedzi Cameron, przegląda coś na telefonie. Jest gotowy, a w pokoju unosi się delikatny zapach męskich perfum. Odrzucam włosy na plecy, które po wyprostowaniu zrobiły się nienaturalnie długie, po czym zakładam buty.
– Idziemy? Czy będziesz siedział na telefonie resztę dnia? – mrużę oczy, kiedy ten w dalszym ciągu nie wstaje.
– Teraz mnie pospieszasz, a wcześniej się wahałaś – mówi, nie spuszczając wzroku z ekranu. Kiedy wsuwa go do kieszeni, odwraca się w moją stronę. – Wyglądasz, jakbyś oczekiwała po tym festiwalu najwyższej klasy. To jakieś miasteczko nad morzem, nie spodziewaj się kokosów.
– Zawsze mogę przebrać się z powrotem w za duże spodenki, które związuję sznurówką, żeby nie spadały mi z tyłka, i w brudną, dziurawą bluzkę. Tego chcesz? – lustruję go spojrzeniem, chwytając za klamkę.
– Jak uważasz – wzrusza przelotnie ramionami.
Nie odpowiadam, jedynie wzruszam ramionami i biorąc w między czasie niedużą torebkę, wychodzę z pokoju. Cameron dołączą do mnie po krótkim czasie i zakluczając drzwi, wychodzimy z hotelu. Droga do głównego rynku mija nam spokojnie i na rozmowach o niczym, na całe szczęście, bo nie zniosłabym, gdybyśmy się posprzeczali o byle gówno, jak zawsze z resztą. Omijamy skutecznie wszystkie niebezpieczne tematy, oszczędzamy sobie ironiczne żarty i aluzje i o dziwo, jest między nami luźno i normalnie, a przynajmniej na tyle, na ile między nami może być „normalnie”. Z każdym metrem, z którym zbliżamy się do celu, ludzi przybywa, a na ulicach robi się tłocznie. Do naszych uszu dochodzą pierwsze dźwięki tutejszej muzyki, mijamy pojedyncze stragany i wysepki z artystami. Człowiek guma, grupa tańczących indiańców, brzuchomówca. Przy każdym z nich zatrzymujemy się na chwilę, oglądając to, co mają do zaprezentowania, ale kiedy jeden mężczyzna prawie łamie sobie nogę, kiedy przechodzi po linie zawieszonej kilka metrów nad ziemią, idziemy dalej. Wchodzę w wystawę jednego z wielu, oświetlonych sklepów, oglądając wszystkie półki i ekspozycje. Z wieszaka zdejmuję duże, niebieskie okulary ozdabiane plastikowymi krabami, muszlami i rybami, po czym zakładam je na Camerona, a sama ubieram się w słomiany kapelusz z kolorową wstążką i kwiecisty, materiałowy naszyjnik. Przeglądamy się w lustrze, robimy zdjęcie i ruszamy dalej, a temu wszystkiemu towarzyszy dudniąca muzyka. Jest przyjemnie. Mijamy coraz więcej restauracji, z których dochodzą wprost cudowne zapachy i o ile nadal jestem wierna kebabom, tak teraz żal by mi było, gdybym nie spróbowała chociaż jednej rzeczy z tutejszego menu.
– Cameron – jęczę głośno, żeby przebić się przez gwar i głośną muzykę, jednocześnie ciągnąc go za rękaw, kiedy ogląda występ jakiegoś mężczyzny z brodą do ziemi. – Chodźmy tam zjeść, proszę, zobacz jakie ładne rzeczy podają – wskazuję na kelnera wirującego pomiędzy stolikami. Na obu jego dłoniach spoczywają duże tace z parującym, gorącym jedzeniem, którego w życiu nie widziałam.
Zaczynam ciągnąć go w stronę restauracji. Cudem znajdujemy wolny stolik, a kiedy już siadamy, przyglądam się otoczeniu. Otaczają nas drewniane stelaże oplatane przez bujne rośliny z kolorowymi, kwitnącymi kwiatami. Meble są w kolorze jasnego brązu, bogato zdobione, a krzesła wyprofilowane i bardzo wygodne. Wszystko wygląda tutaj na bardzo klimatyczne, ale kiedy robak spada z kwiatka wprost na moją rękę, przechodzi mnie mimowolny dreszcz obrzydzenia. Nie chcę wiedzieć co jeszcze tam się znajduje, bo inaczej bym stąd wyszła.
– Jesteś gotowy na kolację swojego życia? – pytam, wciąż rozglądając się z zafascynowaniem po restauracji. Siedzimy na werandzie, omiata nas delikatny wietrzyk, w tle gra muzyka, a zapalona świeca na stoliku rozświetla w mroku twarz Camerona, kiedy czekamy na kelnera.
– Mojego życia? – parska. – Mam spodziewać się jakichś przełomów? Oświadczysz mi się? Dasz mi przedwczesny prezent urodzinowy w postaci biletu na koniec świata i nowej tożsamości? Sprowadzisz tu Katy Perry?
Przenoszę na niego moje zniesmaczone spojrzenie, a czar pryska momentalnie.
– Zadław się.
– Przepraszam – opuszcza kąciki ust. – Będę milszy.
W tym samym momencie podchodzi do nas kelner i pyta, co podać. Składam swoje zamówienie w postaci krewetek w dziwnym, niebieskawym sosie, które je starszy pan przy stoliku nieopodal, do tego proszę o białe wino, a po mnie Cameron przejmuje pałeczkę, jednak nie słucham, co takiego zamawia. Mężczyzna ubrany w białą koszulę, eleganckie spodnie i przepasany w biodrach fartuch odchodzi, a my znowu zostajemy sami. Chwytam łyżkę leżącą na stole i przeglądając się w niej, poprawiam szminkę. Przenoszę wzrok na Camerona, który wydaje się być znudzony, jednak nic nie mówię, prostując się na krześle.
– Jak ci mija wieczór? – pyta znikąd, unosząc spojrzenie.
– W porządku – mierzę go bacznym spojrzeniem, automatycznie węsząc podstęp i trzymajcie mnie, ale w obecności Camerona nie da się inaczej.
– Masz lęk wysokości?
– Nie, czemu pytasz? – mrużę oczy.
– Pójdziemy na to, prawda? – Wskazuje głową na wysoką, czerwoną wieżę. – Jako dorośli, dojrzali ludzie.
– Po dobroci nie pójdę, ale jeśli rzucasz mi wyzwanie, to owszem – unoszę dumnie podbródek, kątem oka przyglądając się... temu czemuś.
– Powodzenia z twoją sukienką – rzuca. – Dzięki tym śmiesznym zapinaniom nie ma szans, żebyś ją przytrzymała.
– Bardziej bym się martwiła tym, że prawdopodobnie cię obrzygam po zjedzeniu talerza krewetek w dziwnym, niebieskim sosie, a grawitacja działa tylko w jednym kierunku – uśmiecham się uroczo, ukazując dołeczki w policzkach.
– Usiądziemy daleko od siebie, nie musisz się o to martwić.
W tym samym momencie, w którym to mówi, kelner przynosi nasze jedzenie i temat się urywa, ale w głębi duszy czuję, że to wcale nie jest koniec i Cameron doprowadzi tę sprawę do końca, ku mojemu nieszczęściu. Zaczynamy jeść swoje porcje, mojemu towarzyszowi chyba uszy się trzęsą, kiedy pochłania jedzenie z talerza, a ja odpuszczam sobie po kilku gryzach. Cóż, najwidoczniej owoce morza nie są w żadnym calu czymś, co by mi bezgranicznie posmakowało. Z obrzydzeniem odsuwam od siebie talerz, nalewając do kieliszka trochę wina. Gdyby nie to, że dookoła jest masa ludzi, prawdopodobnie pociągnęłabym z gwinta, żeby zatuszować ból serca po złym wyborze jedzenia. Mój portfel też to z pewnością odczuje, tak jak i pusty żołądek, który domaga się jedzenia, ale wszystko byłoby lepsze od krewetek skrapianych wodą z jakiegoś bagna.
– Chyba ci smakuje – krzywię się, kiedy ten pochłania wszystko ze swojego talerza w zaskakująco szybkim tempie.
– Przemyślałem swoje zamówienie, w przeciwieństwie do ciebie.
Chwytam widelec w lewą rękę, szybkim ruchem nabijając na niego trochę makaronu, oczywiście skradzionego z talerza rudego.
– Fakt.
Uśmiecha się cynicznie.
– Mamy jakieś plany?
W odpowiedzi wzruszam jedynie ramionami.
Idziemy wzdłuż jednej z uliczek odchodzących od głównego rynku. Jest już ciemno, słychać muzykę, mijają nas rozbawieni, rozmawiający ludzie. Cameron ma za uchem wsadzony fioletowy kwiatek, a ja wianek na głowie. Dostaliśmy to od jakiegoś brodatego faceta, który rozdawał każdemu różne, kwieciste rzeczy zrobione z roślin. Jak się dowiedzieliśmy, to festiwal wydawany corocznie właśnie na cześć kwiatów i roślin, coś na wzór święta plonów. Nie można było powiedzieć, że nam się nie podobało, wręcz przeciwnie, było bardzo przyjemnie, dopóki Cameron nie uparł się, aby pójść na jego „czerwoną wieżę”. Z duszą na ramieniu i ciężkim sercem ruszyliśmy w stronę długiej kolejki. Szła w miarę szybko, a z każdą parą, jaka wchodziła i jaka przybliżała nas do zguby, moje nogi robiły się jak z waty, a krewetki w niebieskim sosie podchodziły do gardła, coraz wyżej i wyżej.
– Cameron, możemy jeszcze zrezygnować. Nie musimy tego robić – jęczę, ciągnąc go za rękaw. W tym samym momencie prawa część z siedzeniami przeszywa powietrze niedaleko nas, a ludzie tam siedzący wrzeszczą ile tylko mają sił w płucach.
– Nie... narzekaj – mówi z trudem
– Boisz się! – wołam, łapiąc z nim kontakt wzrokowy na krótką chwilę. – Wiedziałam!
– To nie jest strach. - Przewraca oczami. – Gdybym się bał, nie dostałabyś tej propozycji.
– Muszę siąść daleko od ciebie, bo jeszcze się zsikasz ze strachu – parskam, przesuwając się nieubłaganie na sam początek kolejki.
– Mówiłem ci, że usiądę na samym końcu – przypomina. – Nie chcę, żebyś na mnie zwymiotowała.
Mówi praktycznie na odchodne, bo w tym samym momencie barierka przed nami otwiera się i musimy wejść na podest po metalowych schodkach. Robię to z mocno bijącym sercem, spoconymi rękoma i bólem brzucha. Siadam na siedzeniu, wbrew pozorom obok Camerona, podchodzi do nas pracownik... stacji? Zatrzaskuje wszystkie pasy, które gniotą mnie w ciało, a moja głowa ledwie wystaje spoza tych wszystkich zabezpieczeń. Cameron nie ma takiego problemu i dopiero teraz zastanawiam się, czy to aby na pewno jest przeznaczone na mój wzrost. Nie mam nawet czasu na rozstrzygnięcie wewnętrznego sporu w postaci wszystkich za i przeciw, bo maszyna rusza z piskiem. Na początku wznosimy się do góry i jest całkiem wolno i przyjemnie, poza tym, że moje nogi latają bezwiednie w powietrzu i obawiam się, czy buty za duże o jeden rozmiar przypadkiem nie spadną z moich stóp. Maszyna blokuje się w powietrzu, kiedy tkwimy kilkadziesiąt metrów nad ziemią i Cameron może zaprzeczać, ale w głębi jego oczu widzę schowaną panikę, na co parskam. Chwilę później ruszamy z wielką prędkością w dół. Dziękuję w duchu za te wszystkie zabezpieczenia, bo i tak mam nieodparte wrażenie, że zaraz wypadniemy i umrzemy śmiercią tragiczną na jednej z calorowskich, asfaltowych ulic. Wszystko dzieje się bardzo szybko, nasz śmiech przeplata się z krzykiem, obracamy się dookoła własnej osi i jedyne, co jestem w stanie zarejestrować, to to, że strasznie mi niedobrze. To nie trwa długo, po minucie albo dwóch zjeżdżamy z powrotem na dół. Oboje oddychamy ciężko i mamy czerwone policzki, na co uśmiecham się szeroko do Camerona.
– Było ekstra! – wołam, kiedy pracujący tu mężczyzna odpina moje zabezpieczenia i wychodzę, stając na metalowym podeście. – Super!
– Super – powtarza po mnie. – Super nudno.
Przewracam oczami na jego słowa.
– Zawsze umiesz zniszczyć człowiekowi cały entuzjazm – mruczę i idę w stronę wyjścia z opuszczonymi ramionami.
– Mówię prawdę. – Układa dłoń na moim barku. – Jak poprawić ci nastrój?
– Chodźmy do klubu – mówię nagle, widząc neony reklamujące jeden z nich, przecznicę stąd.
– Do klubu? – parska. – Chcesz iść do klubu?
– A co, to też jest super nudne? – posyłam mu krzywe spojrzenie.
– Nie, po prostu mnie zaskoczyłaś. Myślałem, że nie lubisz klubów. – Daje mi kuksańca w bok.
Przewracam oczami, przyspieszając. To nie jest daleko, więc po kilku minutach dochodzimy do celu. W środku jest duszno, śmierdzi alkoholem i potem, ale to nic dziwnego, skoro to jeden z wielu podrzędnych klubów w tym mieście. Jest pełno ludzi, więc z trudem przepychamy się przez tłum, a kiedy chcemy siąść przy barze, musimy czekać dłuższą chwilę, aż chociaż jedno miejsce się zwolni. Zamawiamy drinki, prowadząc w między czasie luźną i niezobowiązującą rozmowę. Ludzie z każdą godziną są coraz bardziej pijani i coraz mniej kontaktujący, więc i miejsce na parkiecie się zwalnia. Jest druga w nocy, większość grzeje miejsce przy ścianach, na kanapach lub w pokojach motelowych, robiąc wiadomo-co. Do trzeciej tańczymy, aż moje nogi nie zaczynają się plątać. Właściwie, wszystko zaczyna się plątać. Mój język, ruchy, świat, wszystko. Siadamy na kanapie, pijemy kolejnego drinka i kiedy widzę, jak jakaś nieznajoma kobieta w czarnej miniówce zaczyna uśmiechać się do Camerona, bez namysłu wdrapuję się na jego kolana i siadając twarzą do niego, zarzucam ręce na szyję. Nie wiem czy podchwytuje sprawę, czy nie, pewnie jest pijany, chociaż mniej niż ja, ale to wystarcza, żeby umiejscowił swoje dłonie na mojej talii. I naprawdę nie wiem jak to się dzieje dalej, ale zaczynamy się całować. Najpierw powoli, potem coraz intensywniej i, cóż, dogłębniej? Tak, tak właśnie jest, jakkolwiek beznadziejnie to nie brzmi. Wplątuję palce prawej ręki w jego gęste włosy, za to jego ręce zjeżdżają znacznie niżej, niż pierwotnie miały. Nie wiem ile to trwa, ale w pewnym momencie odrywamy się od siebie, głośno oddychając.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz