Strony

27 mar 2020

Od Brianne C.D Camerona

     Ostatnie, co przyszłoby mi do głowy to fakt, iż komuś może przeszkadzać mój byt w tym miejscu. I o ile uwierzyłabym w historię, że rzekomo komuś podpadłam zajmując jego miejsce parkingowe pod blokiem, tak niestety nie może być to prawdą, bo nie jeżdżę samochodem. Tak samo nie ma żadnego znaku mojego pobytu tutaj, jestem po prostu mieszkanką jakich pełno, wieżowca, których w Avenley River także jest pełno. Nikt nie miał powodu, aby mi grozić, nękać, czy nachodzić, a mimo wszystko krew w moich żyłach automatycznie stężała, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Gorsze w tym było chyba tylko to, że Cameron je otworzył, zachowując się tak lekkomyślnie, jakby przed chwilą wcale nie znalazł podejrzanego listu o nieznanej nam jeszcze treści. Dlaczego ja z nim jestem?
     – Cameron, ocipiałeś? – krzyczę szeptem. – Nie otwieraj! – moje szybkie kroki skierowane są w stronę przedpokoju, jednak spóźniam się, bo w tym samym momencie słyszę, jak ten otwiera drzwi.
     – Chyba zgubiła pani klucze – starszy pan w garniturze stojący na progu taksuje Camerona spojrzeniem, chwilę później przenosząc je na mnie. Na jego wyciągniętej ręce spoczywają klucze wraz z kartą i różowym, metalowym napisem „BRIANNE”. Marszczę brwi, skonsternowana, patrząc niewidząco na Camerona, ale ten także nie bardzo rozumie sytuację. Widać po jego minie. No i po co go wpuszczał?
     – Gdzie je pan znalazł? – pytam, kiedy ten widocznie się niecierpliwi, potrząsając dłonią.
     – Były w zamku w drzwiach – mamrocze, wciskając klucze w dłoń Camerona, a następnie po prostu odwraca się i wychodzi, kierując do windy.
     – Zostawiłeś klucze w drzwiach?! – pytam rudego podniesionym tonem, kiedy zostajemy sami, a ten zamyka drzwi.
     – Skąd miałem wziąć twoje klucze? – patrzy na mnie rozdrażniony, a ja otwieram szeroko oczy, wyrzucając ręce w powietrze. Szybko odbieram klucze od mężczyzny, zamykając drzwi na cztery spusty.
     – Chodźmy coś zjeść – mamroczę pod nosem, zakładając ręce na piersi i prosząc w myślach, żeby nie wracał do dziwnej sytuacji sprzed chwili.
     – I zapominamy o tym... tym... czymś? – ściąga brwi, uprzednio biorąc oddech, na co wzruszam   ramionami.
     – A masz lepszy pomysł? – pytam sceptycznie, choć nawet nie oczekuję odpowiedzi. Węszenie mogłoby sprowadzić na nas jeszcze większe kłopoty, niż te, które ewentualnie możemy mieć, ale hej, to w końcu my. Nie może być pięknie cały czas.

     Otrzepuję koszulkę Camerona z chipsów, które właśnie kończę jeść, a następnie naciągam na nas koc i podnoszę się do pozycji siedzącej. Jest po osiemnastej, leżymy na kanapie przysypiając, a w tle leci słaba komedia romantyczna. Jest szaro, deszcz rozpadał się na dobre i nie zanosi się, aby Cameron chciał wracać do domu. Pochylam się nad nim, a ten automatycznie otwiera oczy, posyłając mi pytające spojrzenie.
     – Zostajesz na noc?– pytam.
     – A mogę? – wydaje się zaskoczony. – Spodziewałem się, że prędzej czy później mnie wyprosisz.
     – Znaj łaskę pana – prycham rozbawiona. – Co zrobiłeś z dziećmi?
     –  Są u Jane, jak zawsze – mówi. – Jutro zabieram je do parku, na ten potężny – wymachuje dłonią, odwzorowując wysokość – plac zabaw. I na hamburgery. Myślałem, czy nie chciałabyś pójść z nami, Raven od tygodnia powtarza coś o Bi.
     – Oh, urocze – jęczę, z powrotem opadając na Camerona. – Możemy pójść, ale mam zajęcia do trzynastej.
     – No tak, szkoła – skinął głową. – Nie pamiętam już, jak to jest, w końcu skończyłem ją milion lat temu.
     – Fakt, bo w końcu jesteś taaki stary – mówię. W tym samym momencie, w którym decyduję się wstać i sprzątnąć rozkruszone chipsy z podłogi, światło w domu gaśnie, łącznie z telewizorem i wszystkimi innymi urządzeniami podłączonymi pod prąd. Marszczę brwi, na ślepo podchodząc do okna, jednak kiedy wyglądam za szybę, w pozostałych budynkach dookoła światła świecą się w najlepsze.
     – Co jest? – pytam zdezorientowana, w tym samym momencie zauważając zieloną diodę na panelu przy drzwiach wejściowych, która oznaczała otwarte drzwi na klatkę schodową. Z gulą w gardle podchodzę bliżej, aby ręcznie ją zamknąć, jednak wyświetla się czerwony napis „odmowa dostępu!”. – Cameron, coś się zacięło – mówię zaniepokojona, bezskutecznie próbując wprowadzić kod do zamknięcia budynku. – Jakieś zwarcie?
     – Zdarza się, nie ma prądu, nie ma sztucznej inteligencji – mówi, zrównując się ze mną. – Ostatnią rzeczą, na której mam prawo się znać, się elektryczne zamki w drzwiach. Poczekaj chwilę, nie bądź taka narwana, nic się nie stało – zapewnia ze stoickim spokojem, jednak nie zwracam uwagi na jego ton, zamiast tego odszukuję telefon w odmętach różowego koca, pod którym chwilę temu leżeliśmy, a następnie włączam latarkę. Chwytam za torbę leżącą na fotelu i czym prędzej wygrzebując z niej portfel, otwieram go. Moje ruchy są coraz bardziej rozgorączkowane, kiedy przetrzepuję wszystkie możliwe kieszonki, ale sporej, metalowej karty dostępu jak nie było, tak nie ma.
     – Nie mam karty. Musiała mi wypaść, albo – nie dokańczam, szperając w całej torbie. – Nie mam. Musimy zadzwonić do administracji.
     – Poczekaj – łapie mnie za ramię. – Mogła się gdzieś zawieruszyć – po tych słowach zaczyna szperać po zakamarkach mojego mieszkania, jednak oboje wiemy, że na darmo, bo jeśli nie ma jej w moim portfelu, to gdzie indziej może być? W portfelu kogoś innego albo na ulicy, czy gdziekolwiek indziej może mi ona wypaść.
     – To na nic, Cameron, trzeba po prostu zadzwonić do tej głupiej administracji i powiedzieć, żeby zamknęli mieszkanie. Tu mieszkają tacy ludzie, że strach być przy otwartych nawet w biały dzień – kiedy to mówię, oboje słyszymy nagle wyraźny odgłos stąpania po klatce schodowej. Ktoś ma na sobie niewątpliwie ciężkie buty, w międzyczasie, kiedy idzie, coś szura po ziemi po drugiej stronie drzwi i jestem prawie pewna, że zatrzymuje się wprost pod moimi. Zamieram w bezruchu, nawet nie patrzę na Camerona. Zauważam, że kamera się zawiesiła i jedyne, co pokazuje, to po prostu czarny ekran. Szumi cicho, zupełnie tak, jakby ktoś przypadkowo uderzył w nią twardą piłką podczas gry, jednak w żadnym razie nie uważałam, aby tak było. To nie mógł być przypadek i to było w tym najgorsze. Po drugiej stronie nie było słychać już zupełnie nic, chociaż nie słyszałam, aby mężczyzna od nich odszedł. Spekulując, że nadal pod nimi stoi, przykładam dłoń do drewnianej powłoki, czekając na rozwój sytuacji, jednak przez kolejne, długie sekundy (albo minuty) zupełnie nic się nie wydarza. Dopiero po dłuższej chwili mojego sterczenia pod własnymi drzwiami i po długim czasie wstrzymywania oddechu, słyszę odgłos kroków. Z początku bardzo bliski, od którego oddziela mnie jedynie kilkadziesiąt centymetrów i drzwi, a później zagłuszony przez deszcz i oddalający się. Odwracam się do Camerona w tym samym momencie, w którym oboje słyszymy krótki, urywany dźwięk, który wydaje odjeżdżająca winda.

+20PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz