Strony

5 kwi 2020

Od Louise

02.03, 17:18
     Kiedy to piszę, słońce chyli się ku zachodowi. Lubię tak mówić, to brzmi poetycko. Gdy wiatr przestaje wiać, otwieram zachodnie okno, siadam na parapecie, a że mieszkam na piętrze, również spuszczam nogi i udaję, że nie jestem sobą. Że jestem w innym miejscu, w innym czasie. Ten widok działa na mnie kojąco, tak już mam. To zabrzmi absurdalnie, ale kiedy tak uśmiecham się tak w stronę tej potężnej kuli ognia (dacie głowę, że to jest takie wielkie?), a w dłoni trzymam nagrzany od gorącej kawy kubek bez ucha (odłamało się podczas zmywania), uspokajam się. I zdaję sobie sprawę z tego, że gorąca dotąd powierzchnia szklanki przestaje być taka gorąca, bo uzmysławiam sobie, że temperatura Słońca wynosi pięć i pół tysiąca stopni. A ja narzekam, gdy tutaj, w naszym mieście, termometry wskazują czterdzieści. Dochodzi do mnie także, iż jesteśmy mali. My wszyscy. Patrząc na wielkie Słońce, mam wrażenie, że się kurczę, a moje sto sześćdziesiąt centymetrów zamienia się w, sama nie wiem, kilka milimetrów. Sprawdziłam w internecie, Słońce ma średnicę o długości 1 392 684 (za duża liczba, żeby przepisywać ją słownie) kilometrów. Z Avenley River do Sharpton jest raptem trzysta. Albo mniej. A wydaje się, że podróż trwa wieczność.

     Rok temu byłam w Sharpton z Noah. Pamiętam wszystko. Miałam dwadzieścia lat, pracę na karku, własne mieszkanie, które musiałam utrzymać, problemy z mamą. Ale wyjechaliśmy, bo byliśmy młodzi, potrzebowaliśmy urlopu i odpoczynku od miasta. Od rodzin też. Wtedy zaczęła się ta farsa z moją mamą i, szczerze mówiąc, bawi mnie i przeraża jednocześnie to, jak nieświadoma byłam tego, co nadchodzi. Sami wiecie. Byłam szczęśliwa, mają chłopaka u boku, trochę mniej, mają mamę, ale wciąż ją mając i właśnie to doceniałam najbardziej, bo z tatą tego szczęścia nie miałam. Wyjechaliśmy do tego Sharpton w niedzielę rano, o siódmej wjechaliśmy na autostradę i po południu dotarliśmy, bo po drodze często się zatrzymywaliśmy. Jedliśmy dużo dobrego jedzenia, robiliśmy mnóstwo zdjęć. Mieliśmy domek nad jeziorem, na obrzeżach miasta, kąpaliśmy się w tym jeziorze praktycznie co wieczór, ponieważ woda była względnie ciepła. W nocy cieszyliśmy swoją obecnością. Pobyt w Sharpton zapamiętam do końca mojego życia, to było coś ujmującego, do czego mi tęskno, na samą myśl o Sharpton robi mi się ciepło w brzuchu i mam wrażenie, że zaraz się rozpłaczę. To te chwile, gdzie problemy odchodziły na dalszy plan, bo byłam gdzieś z kimś, kogo kocham. I wygrał dla mnie maskotkę, jak w tych filmach. Mam ją nadal, leży na półce w mojej sypialni. Czasami mam wrażenie, że patrzy się na mnie w nocy, sama nie wiem dlaczego. Gdyby nie to, że ten wpis notuję w salonie, co rusz obracając głowę w stronę zachodzącego słońca, najpewniej spojrzałabym się na tę maskotkę i po raz kolejny poczuła znajome ukłucie w sercu. Tęsknota, żal? Może.
     To trochę dziwne, nie przywykłam do mówienia o swoich problemach, do pisania w szczególności. Stronę wypełniam ręcznie i staram się nie skreślać zbyt wielu słów, żeby przynajmniej tutaj zachować względny porządek. Gdyby mój pamiętnik miał przypominać moje życie, najpewniej już na wstępie pomazałabym i porozdzierała każdą jego kartkę, wszystkim poświęcając tyle samo uczuć. Mówi się, że przelanie emocji na papier pomaga. Nie jestem tego taka pewna. Zapisuję już drugą, a cały czas czuję, jak w moim wnętrzu szaleje burza. Mam tyle do opowiedzenia, tyle spraw do opisania, a nie wiem, od czego zacząć. Najchętniej pisałabym rozdziałami, jeden o Noah, drugi o mamie, trzeci o mnie, czwarty o mojej pracy i tak dalej, ale w trakcie pisania, powiedzmy, czwartego, najprawdopodobniej przypomniałabym sobie coś, co warto zawrzeć w drugim i… i co wtedy?
     Dlatego będzie chaotycznie, ale mam nadzieję, że mi to pomoże.
     Nie robię tego dla siebie. To znaczy, to nie była moja decyzja, to wcale nie tak, że zależało mi na prowadzeniu dziennika. Poleciła mi to terapeutka, mówiąc “Lou, skoro nie chcesz otworzyć się przede mną, przynajmniej porozmawiaj ze sobą”. Pomyślałam wtedy: “Hej, kobieto, nie jestem wariatką, żeby rozmawiać ze sobą!”. Jakby czytając mi w myślach, wyjaśniła, co miała na myśli, a ja skrzywiłam się nieco. Ale uznałam, iż zawsze mogę spróbować. Jeżeli nie wyjdzie, nie wyjdzie. Dzisiaj jest pierwszy dzień, od wizyty minęły trzy godziny. Musiałam kupić sobie jakiś grubszy notes, bo uznałam, że te moje trzydziestokartkowce nie wystarczą i będę musiała regularnie biegać do sklepu po następne, dopóki nie wykupię wszystkich.
     Dzisiaj nie działo się zbyt wiele. Obudziłam się o jedenastej, na trzynastą trzydzieści miałam wizytę. Przez te dwie i pół godziny zdążyłam napłakać się jak nigdy dotąd, bo nigdy dotąd tak panicznie nie bałam się lekarza. Wizja, że pozna wszystkie moje tajemnice, przerażała mnie. Jednocześnie wiedziałam, że jeżeli nie to, nic innego mi nie pomoże. Milczałam jak zaklęta przez pierwsze piętnaście minut. Nie to, iż nie wiedziałam, co powiedzieć — wiedziałam. Po prostu nie chciałam dopuścić jej do siebie. Spadające na nos okulary, wiśniowe włosy, ostre spojrzenie. Była profesjonalistką, a ja zagubioną owieczką. Przede mną siedziało tam tysiące innych pacjentów, po mnie usiądzie następne tysiąc i tak w nieskończoność. Dlatego stwierdziłam, że powiem jej co nieco o sobie. Nie byłam w pracy i boję się, że mnie wyrzucą. Jeżeli to zrobią, prawdopodobnie nie będzie mnie stać na opłacanie czynszu za mieszkanie. Spadek po ojcu się kończył. To, iż udało mi się zarobić na sesję z terapeutą, było moim największym sukcesem minionego miesiąca, a może i roku.
      Nie mam już nikogo. Wszyscy, których kochałam, zniknęli.
     Sam jest na studiach, wyjechała do Haveny po to, żeby studiować medycynę na najlepszej uczelni w kraju. W sierpniu zaręczyła się z Dawn i nadal nie mogę nadziwić się, że wyszła z szafy dopiero w lipcu. Nigdy nie domyśliłabym się, iż jest lesbijką, chłopaków miała więcej, niż wszystkie kobiety w mojej rodzinie. Dawn wyjechała z nią, uczy się na Uniwersytecie Haveny, chce zajmować się oceanografią. Uważam, że to bardzo interesujący kierunek i cicho zazdroszczę im, iż dostały się na wymarzone uczelnie i są razem. Robią to, co chcą. Spełniają się w tym. Sam będzie ginekologiem, ponieważ chce ratować kobiety tak, jak lekarz uratował jej mamę. Trzymam za nie kciuki.
     Kawiarnię zamknęli, ale to nic. Od pięciu miesięcy pracuję u rodziców Sam, którzy udzielili mi pomocy, kiedy usłyszeli o moich problemach z pieniędzmi. Jestem kimś na kształt sekretarki, odbieram połączenia, zapisuję w grafiku spotkania, witam nowych gości. Ufają mi i wiedzą, że się sprawdzam, pomimo braku wykształcenia wyższego. Każdego ranka dostaję darmową butelkę wody niegazowanej, a w ciągu dnia mogę zamówić sobie kawę. Poznałam tam Theresę i Mae, ale, szczerze mówiąc, to nie jest to. Jesteśmy współpracownikami. Razem przynosimy latte innym pracownikom firmy.
     Theo zniknął trzy miesiące temu, w grudniu. Nasza relacja u jej schyłku była trudna. Nie rozumiał mnie, a ja nie rozumiałam jego. Można powiedzieć, że w ten sposób się uzupełnialiśmy, ale nie, to nie było w żadnym wypadku pozytywne i wpływało na nas oboje bardzo, ale to bardzo źle. Raz go pocałowałam, to był listopad, to też pamiętam doskonale. Zrobiłam to wbrew obietnicy, iż nigdy więcej nie popełnię tego samego błędu. Zabawne, bo nigdy nie uważałam tego za błąd, nawet jeśli mogło się tak wydawać. Ciężko mi się pozbierać. Nadal. Cały czas, kiedy widzę pewne miejsca, łudzę się, że zaraz wyskoczy zza rogu, krzyknie moje imię i powie, że tęsknił i że coś go zatrzymało. Wybaczyłabym mu bez względu na wszystko, bo Theo był moim najbliższym przyjacielem. Jedynym prawdziwym przyjacielem. Na samą myśl o nim zachciewa mi się płakać. Mam wrażenie, że się duszę. Przeraża mnie to, iż mogło coś mu się stać. Mógł zginąć. Najgorsze jest to, że nigdy nie dowiem się prawdy, bo kogo obchodziłby bezdomny? Mnie. Mnie obchodził ten człowiek, obchodziło mnie to, co czuje. A właściwie czuł. Jego rozbrajający uśmiech w obliczu złej sytuacji, pozytywne myślenie, dar rozweselania. Mało kto był tak charyzmatyczny, jak Theo.
     Po wyjeździe do Sharpton wszystko zaczęło się psuć. Ja i on. Louise i Noah. Do pewnego momentu było miło. Później przestało. Nasz związek wypalał się, kawałek po kawałku, oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę, a nikt nie zrobił nic w kierunku odbudowy tego, co finalnie legło w gruzach. W niepamięć poszły wszystkie wspólne chwile, niewypowiedziane deklaracje miłości, podchody i miłe słówka szeptane do ucha, bo po cóż to komu, kiedy miłości między dwojgiem ludzi już nie ma? Pochłonęła go praca. Nie dzwonił, a jeśli już to z jakąś ważną sprawą, ponieważ potrzebował wsparcia. Miał problemy z rodziną. Chyba. Może kłamał. Byłam też ja — zajęta wszystkim, poza relacjami z innymi, zakopana pod kocem z paczką czipsów, słodyczami, wypięta na to wszystko. Najpierw chorobliwa zazdrość, jedna skrajność. Później było mi absolutnie wszystko jedno, druga skrajność. Byłam jak wahadełko, raz domagałam się miłości, drugim razem go zbywałam. Kłóciliśmy się non-stop. O wszystko. O pierdoły. Przytyłam pięć kilogramów i o to też się kłóciliśmy. Wziął nadgodziny. Powiedziałam coś złego. Spieprzył kolację. Wszystko kończyło się tak samo — nas oboje trafiał szlag. Pamiętam naszą wielką miłość. Ale nie mogę odpędzić od siebie obrazu jej upadku. Noah Brown wyjechał z miasta miesiąc temu, gdzieś na początku lutego i tyle było po nim słychać. Można powiedzieć, że nigdy oficjalnie nie zerwaliśmy, chociaż w głębi serca wiem, że nasz związek skończył się szybciej, niż się zaczął.
     Moja matka. Temat, o którym terapeutka nie może usłyszeć. Nie mogłabym spojrzeć jej w oczy i powiedzieć, że pani Watson stoczyła się na samo dno, przegrała wszystko w kasynie i aktualnie żyje na ulicy albo tuła się od znajomego do znajomego. Dwa lata temu zginął mój ojciec. Popadała w coraz gorszy nałóg. Co najgorsze, nie wiedziałam o tym i to boli mnie najmocniej. Byłam złą córką. Pozwoliłam jej na to. Nie zatrzymywałam jej. Chryste, przeraża mnie to, jaki stosunek do niej miałam. Na pewnym etapie mojego życia była mi obojętna. A kiedy przypomniałam sobie, że mam potrzebującą pomocy matkę, było już za późno. Wyrzucam to sobie każdego dnia. W każdej chwili. Gdy jestem w pracy, gdy wracam do domu, gdy idę na cmentarz, zapalić znicze tacie, do sklepu, gdy na półkach widzę poustawiane alkohole wysokoprocentowe, cały czas mam z tyłu głowy myśl, że to moja wina. Nie uratowałam kobiety, która wychowywała mnie przez osiemnaście lat. Zawiodłam ją.
     Jak wygląda moje życie teraz? Mówiłam, chodzę do pracy, codziennie na siódmą, kończę o siedemnastej, biorę nadgodziny. Kiedy się da, jeszcze więcej, żeby mieć wystarczająco na opłacenie mieszkania. Plusem tej roboty jest to, że kiedy w niej siedzę, zajmuję się czymś i nie myślę o tym, co się wokół mnie dzieje. Właściwie działo. Moje życie stało się monotonne. Wstaję o szóstej, jem śniadanie, maluję się, czasami w odwrotnej kolejności, wychodzę do pracy, do której dojeżdżam autobusem numer osiemdziesiąt dwa, układam dokumenty, umawiam spotkania, wracam do domu, kiedy jest ciemno, jem kolację i jak najwcześniej mogę, czyli koło dwudziestej drugiej, w zależności od tego, o której porze jestem w mieszkaniu, kładę się spać. To jest mój układ dnia od… od dawna. Od grudnia jest naprawdę źle. Mimo to czuję, że najgorsze jest jeszcze przede mną.

29.03, 03:54
     Słońce jeszcze nie wzeszło. Na dworze panuje mrok, miasto zasnęło, nad nim spowiła się mgła. Poza lampką, którą przed chwilą zapaliłam, w moim mieszkaniu też jest ciemno. Znowu mam problemy ze snem, to już dwudziesty trzeci dzień. W zeszłym tygodniu straciłam pracę. Za dwa tygodnie przenoszę się do innego mieszkania, klitki w Laville. Jestem z niej zadowolona, jest w niezłym stanie i jedyne, co mnie przeraża, to grzyb na ścianie. Ale to nic. Znosiłam gorsze rzeczy. Ostatnie moje oszczędności wydaję na terapeutkę, z której dotąd nie zrezygnowałam. Wczoraj byłam na wizycie. Powiedziała, że jest ze mnie dumna, ale ja wiem, że nie jest. Jak tu być dumnym z kogoś, kto nie radzi sobie w życiu? Nie mam pracy, w akcie desperacji przenoszę się do tańszego mieszkania, mój kontakt ze światem zewnętrznym praktycznie nie istnieje.
     Moja mama zmarła dzisiaj rano. Miasto nawiedziła koszmarna zima. Mama padła jej ofiarą. Nie mogę przestać się trząść i płakać, robię to bezwiednie, nawet kiedy myślę, że udało mi się przestać, unoszę głowę znad umywalki i w lustrze dostrzegam odbicie osoby z zaczerwienionymi policzkami, z poparzoną od pocierania chusteczkami twarzą, ze łzami w oczach. Nie daję sobie z tym rady. Pozwoliłam jej umrzeć.
     Dlaczego nie odbiłam się od dna i nie znalazłam lepszej pracy? Dlaczego musiałam zejść jeszcze niżej, żeby zdać sobie z tego sprawę? Odpowiedź jest prosta. Chyba nie potrafiłam żyć w tym mieście takim życiem jak kiedyś. Nie byłam w stanie przyjąć do wiadomości, że mój potencjalny przyszły chłopak nie będzie Noah, że Theo nie będzie moim najlepszym przyjacielem, że zamieszkam w innym miejscu, bez rodziców, jako sierota. Gdyby to było takie proste, zrobiłabym to dawno temu. Tymczasem wszystko się waliło, raz za razem.
     Za tydzień wypada moja ostatnia wizyta u terapeutki, zanim skończą mi się pieniądze.
     Boli, cholera, już nie wiem, czy to serce, brzuch czy oczy.

Louise umiera w wyniku przedawkowania leków przeciwbólowych.

+40PD
(o ironio)

4 komentarze: