Może i jestem chamem, prostakiem, dupkiem, czarną owcą, nieudacznikiem i tym gorszym synem. Może brakuje mi wielu cech charakteru, które posiada człowiek sukcesu. Może i do końca życia każdy będzie uważał mnie za niewydarzonego synalka Browna. Może.
Sęk w tym, że nie obchodzi mnie to, jaką opinię mają o mnie inni. Ludzie twierdzą, że nie ma we mnie ani odrobiny uczuć. To akurat prawda. Brak mi także zdolności do poświęceń, czy skłonności do altruizmu, ale jest we mnie upór. Dlatego kiedy postawię sobie jasny cel, osiągnę go. Tak jest i teraz. Nie zamierzam zostawić Lou na pastwę losu w takim stanie. Chce leżeć w łóżku? Niech leży. Nigdy nie będę w stanie zrozumieć tego, co przeżyła w tamtym momencie, dlatego uszanuję to, że nie ma ochoty wychodzić ze swojego pokoju, ale przynajmniej spróbuję w jakimś stopniu przywrócić jej dawną osobowość.
Właśnie wyszedłem z pokoju dziewczyny i poinformowałem jej matkę, że będę przychodził codziennie, na dosłownie kilka minut. Dlaczego? Bo mam taki kaprys.
* * *
Właśnie rzuciłem na stół kilka woreczków różnego rodzaju owoców i cicho westchnąłem. Przez ostatni czas słońce wręcz prażyło, nie dając ani chwili wytchnienia. To dla mnie prawdziwa katorga. Muszę przyznać, że o wiele lepiej radzę sobie z niskimi, niż wysokimi temperaturami.
Wracając do rzeczy, przemyłem owoce i zabezpieczyłem ściany różnego rodzaju foliami, gazetami, czy innymi niepotrzebnymi plakatami. Byle tylko były czyste, błagam. Naprawdę wolę uniknąć ponownego malowania w taki upał.
— No dobrze Noah, teraz pora to zmiksować. — burknąłem do siebie, podłączając urządzenie do prądu i paląc jednocześnie papierosa.
No cóż, moje umiejętności przyrządzania jedzenia są na poziomie ledwo odbijającym się od zera i dobrze o tym wiem, ale desery lodowe to jedyny przysmak, który opanowałem do perfekcji. Szkoda jednak, że zawsze podczas ich przygotowywania, ściany muszą ucierpieć.
Wrzuciłem do miski owoce i jogurt naturalny, po czym delikatnie zmiksowałem całość, aby osiągnęła gładką, kremową konsystencję. Kiedy z pierwszą częścią tego jakże stresującego zajęcia dałem radę się uporać bez większego szwanku, przeszedłem do drugiej i zarazem ostatniej, najbardziej narażonej na niepowodzenie czynności, a mianowicie – ubijania śmietanki.
Tak, śmietanka od zawsze była moim parszywym wrogiem i zawsze wtedy, kiedy była najbardziej potrzebna, nie chciała się ubić, jakby na złość żałosnemu Noah, jakby to życie i tak wystarczająco nie dało mi w kość, aby musiała robić to jeszcze przebiegła, złośliwa śmietanka, która przez złe chłodzenie w sklepie okazywała się być bezużyteczna.
Zaraz Noah, czy ty nadałeś śmietance cechy ludzkie? Ach, doskonale! Kolejny dowód na to, że to jednak ty masz problemy psychiczne!
Wyciągnąłem z lodówki wyżej wspomniany, parszywy, ale nieodłączny składnik lodów i próbowałem go ubić. Minuta, dwie, trzy. Z mojego czoła spływał pot, ale nie zmęczenia, tylko stresu.
Kiedy wreszcie poczułem, że śmietanka rośnie i robi się puszysta jak obłok na niebie, westchnąłem z ulgą i przetarłem chusteczką czoło.
— Bingo! — burknąłem i wlałem zmiksowaną mieszankę owoców do ubitej przed momentem pianki.
Wymieszałem delikatnie zawartość miski, po czym przelałem ją do dziesięciu foremek i włożyłem do zamrażalnika, zacierając dłonie.
— Jeszcze będę pieprzonym kucharzem.
Wyszedłem na zewnątrz i zapaliłem drugiego, a może trzeciego dziś papierosa, roztaczając wokół siebie siwą chmurkę dymu.
Ludzie przechodzący chodnikiem posyłali mnie zirytowane spojrzenia, udawali kaszel, czy nawet marszczyli brwi na mój widok. Przykre. Tak to jest, kiedy urodzisz się jako niejaki Noah Brown, a dokładniej – nieudacznik, który na domiar złego jeszcze pali!
Problem w tym, że ja się za nieudacznika nie uważam.
Zdeptałem peta, mierząc wszystkich ponurym spojrzeniem i wróciłem do domu, rozsiadając się wygodnie na sofie.
Całą resztę dnia spędziłem na czytaniu artykułów o tym, co czuje osoba, u której doszło do próby gwałtu. Mimo długiej, niezbyt przyjemnej lektury i licznych prób wczucia się w położenie kobiet, które opisywały swoje przeżycia, nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Wyłączyłem laptopa, a kiedy tylko przyłożyłem głowę do poduszki, od razu zasnąłem.
* * *
Wstałem około siódmej rano [co dla mnie jest jeszcze środkiem nocy], wyjąłem karteczkę, długopis i napisałem na niej dwa słowa. Owszem. Dwa słowa.
Ubrałem się w luźne, niezbyt eleganckie ciuchy, wziąłem z zamrażalnika jeden ze swoich własnoręcznie robionych, owocowych deserów, po czym wsiadłem do samochodu i pojechałem w stronę domu Louise.
Jej mama wpuściła mnie do środka, delikatnie się uśmiechając. Miałem dziwne wrażenie, że rodzice dziewczyny byli właśnie takimi, których przez całe życie mi brakowało. W mojej głowie momentalnie pojawiła się wizja ojca pracoholika i bojącej się mu przeciwstawić matki. No cóż, rodziców się nie wybiera.
Ruszyłem na górę i wszedłem do pokoju rudowłosej, nawet nie pukając.
Nie wiem czy spała, czy tylko udawała, aby nie musieć na mnie patrzeć. Było mi to zupełnie obojętne. Przyjechałem tu po to, aby zrobić tylko jedną rzecz. Położyłem na jej szafce nocnej karteczkę z napisem „Jesteś bezpieczna”, z drobną dopiską o tym, że w kuchennym zamrażalniku czeka na nią porcja lodów.
* * *
Resztę dnia spędziłem na ponurym siedzeniu przy oknie, paleniu papierosów i obserwowaniu miastowego krajobrazu Avenley River, a w szczególności wielkiego, oszklonego wieżowca Brown Inc., który był dla mnie zupełnie innym światem. Nieosiągalnym światem.
Lou?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz