- Niech pani usiądzie - mężczyzna wskazuje miejsce, które tak naturalnie było wyznacznikiem granicy pomiędzy pracownikiem a pracodawcą. Zaciskam palce i powoli kieruję się w stronę stojącego przed biurkiem krzesełka, które przed chwilą zajmował mój "wybawiciel". Zaczerpuję jeszcze więcej powietrza. Tym razem jednak nie duszę się ilością perfum zawartych w życiodajnym gazie, a i wyraz twarzy mężczyzny jest całkowicie inny.
Tate, głupia, jak będziesz każdego faceta oceniać po tym, czy dusisz się jego perfumami, to jesteś bardziej nienormalna, niż ci się wydaje.
- Ja przepraszam - zbieram się w garść - Powinnam zapukać, ale jakoś ostatnio jestem roztargniona - swoich dobrych stron obecnie nie przedstawiasz kobieto - Znaczy, nie jestem taka zawsze... - wyobrażam sobie śmiech Nicolasa z tego, co powiedziałam, gdyby tu był - Może ja po prostu dam panu te aplikacje - uśmiecham się na widok jego uniesionych kącików ust w rozbawieniu.
Zabiera ode mnie teczkę, za to ja wykorzystując chwilę ciszy, rozglądam się wokół, starając się wychwycić jakieś możliwe smaczki, które pozwolą mi chociaż trochę załagodzić upokorzenie.
Spokojnie Tatum.
Jeszcze nie krzycz.
Zachowuj się tak jak cała reszta społeczeństwa.
Muszę do łazienki.
Wchodzę do niej przez drzwi, które wyraźnie wskazują na to, że jest to łazienka damska. Za każdy razem, gdy wchodzę do toalet publicznych, przypominają mi się różne, zabawne sytuacje z nimi związane. Podchodzę do umywalki i odkręcam wodę, aby umyć ręce. Moja super elegancka fryzura wygląda jak jedno, wielkie nieszczęście i pewnie zdążyła się zepsuć jeszcze przed złożeniem dokumentów. Co jeszcze mocniej zaznacza mój brak zorganizowania, choć ja sama doskonale wiem, że potrafię taka być. Zakręcam wodę i rozpuszczam włosy, grzebiąc w mojej torbie, w której jest wszystko prócz szczotki. Świetnie. Dmucham na opadający na moją twarz kosmyk włosów i ułożyłam je jakoś ręką. Szczyt atrakcyjności to to nie jest.
Uśmiecham się do swojego odbicia w lustrze i momentalnie piszczę cicho pod nosem ze szczęścia, że dostałam tę pracę. Wyjmuję telefon i wybieram numer Nico, jednak odpowiada mi sekretarka. Przewracam oczami, domyślając się, że pewnie jest w terenie i nie ma czasu odebrać. Więc nagrywam mu się na pocztę w razie, jakby jednak postanowił sprawdzić telefon.
Pamiętasz, jak wybieraliśmy codziennie najbardziej genialnego człowieka na świecie, jako patrona dnia? Nie zgadniesz, kto jest najgenialniejszym człowiekiem dzisiaj.
[przejmująca przerwa]
Ja! Dostałam pracę! I to szybciej niż poprzednio. Tak się cieszę, że chyba będziesz musiał zrobić wyjątek i wyjąć coś czekoladowego specjalnie dla mnie z magicznej szafeczki. To na razie, widzimy się wieczorem!
Wrzucam telefon z powrotem do torby i wychodzę z łazienki, zahaczając przy tym o jakąś kobietę, która niosła kawę. Zderzamy się obydwie z nieprzyjemnym dodatkiem, ponieważ kawa znajduje się zarówno na mojej, jak i na jej białej bluzce. Jestem jednak teraz na tyle podekscytowana, że ta sytuacja nawet mnie bardziej rozśmieszyła, niż przejęła. Czego nie mogę powiedzieć o współuczestniczce wypadku. Przenosi ze swojej bluzki spojrzenie na mnie i wbija swoje zielone oczy zza szkieł okularów prosto w moją twarz.- O matko, przepraszam - uśmiecham się współczująco, tak jakby tylko ona poniosła straty w postaci brudnej bluzki. Być może ma nawet gorzej, bo ja za chwilę znajdę się w mieszkaniu i przebiorę, a ona pewnie musi tu spędzić niemal cały dzień.
- Mogłaby pani jednak trochę bardziej uważać - mówi opanowanym tonem - Poza tym, zajęcia dla studentów znajdują się piętro niżej - zaciskam usta i marszczę delikatnie brwi, kiedy już wymijam ją i jej koleżankę. Wzruszam ramieniem, bo nie jest dla mnie aż taką wielką obrazą, kiedy ktoś bierze mnie za młodszą. Choć właściwie mogłabym jeszcze studiować. Nieważne.
Naciskam guzik w windzie, stając pomiędzy ludźmi i nadal przeżywam wewnętrzny sukces. To nie tak, że w siebie nie wierzyłam. Byłoby to do mnie niepodobne, ale po prostu nieco przygniotło mnie kolejne zwolnienie, ale najwyraźniej tutejszemu redaktorowi to nie przeszkadzało. Zresztą wydawała mu się zabawna moja szczerość, mimo wszystko wolałby, gdybym następnym razem, przy pisaniu o kimś, kto pracuje w rządzie, wyrażała się nieco bardziej powściągliwie.
O nie, moja bluzka.
Chusteczki na całe szczęście zabrałam. Wyjmuję jedną z paczki i rozkładam za pomocą niekontrolowanego ruchu ręki w górę i w dół. Wycieram beżową plamę, którą jednak może pokonać jedynie proszek do prania. Staję niedaleko wyjścia i przecieram jeszcze raz dłonią resztki kofeinowego napoju, gdy nagle słyszę przed sobą cichutki, nieco zachrypnięty, ale w miarę wysoki głos dziecka.
- Ma pani bardzo ładne włosy - unoszę głowę i spoglądam w stronę małej dziewczynki, trzymanej na rękach przez jakiegoś mężczyznę, zapewne ojca.
Odwracam się do tyłu, rozglądając się dookoła, ale widząc po tym, że jestem tu jedyna, która stoi w pobliżu, a wzrok blondynki skierowany jest prosto na mnie, uśmiecham się szeroko i dziękuje.
- Cała jest pani ładna. Jak pani na imię? - otwieram usta, chcąc odpowiedzieć, ale dziecko kontynuuje nieco już przyciszonym i płynącym głosem - To mój tata. Ma na imię Vincent... - znów chcę odpowiedzieć, ale tym razem przerywa mi głos mężczyzny. Dziwnie znajomy, ale zarazem nic mi niemówiący. Kompletnie nic.
- Kochanie. Ja tutaj nadal jestem - chichoczę, bo uwielbiam dzieci. Ich brak świadomości o randze sytuacji i braku większego przejęcia, że coś powinno wyglądać inaczej.
- Wiem, tato. Ta pani jest bardzo ładna - wtedy mężczyzna się odwraca, a ja oczywiście nie mając gdzie odwrócić wzroku, gapię się w ten obrazek jak sroka w gnat z szerokim uśmiechem. Który chyba jest odwzajemniony albo zwyczajnie chłopak rozpoznał, zapamiętał i powiązał mnie z sytuacją w gabinecie.
- Dzień dobry jeszcze raz. Jak pani poszła rozmowa? - śmieję się cicho pod nosem i opuszczam na chwilę głowę, zastanawiając się, czy najpierw powiedzieć, że dobrze, czy przeprosić za tamtą sytuację.
- Cóż... dostałam pracę, więc chyba mogę uznać, że rozmowa była udana. Właściwie, jak już upewniłam się, że mogę nie czuć się tak niezręcznie, to szła bardzo dobrze. Naprawdę, przepraszam za tamto... - zagarniam włosy do tyłu, teraz śmiejąc się z powodu przypominającej się mi sytuacji - Em, trochę się pospieszyłam i nie wzięłam pod uwagę, że ktoś może być w środku - oplatam palcami swoją dłoń i nieznacznie ją ściskam, w tym samym momencie obracając głowę w stronę oszklonej ściany budynku i zauważam padający deszcz. Właściwie to ulewę na dworze, więc nawet nie daję dojść do głosu mężczyźnie - O matko, nie wiedziałam, że tak mocno pada. Zapowiadało się ładnie, a ja przeczuwałam, że spódniczka to nie jest najlepszy wybór... Oj - śmieję się rozbawiona z mojej plątaniny wyrazów i zdań - Przepraszam, nawet nie daję panu dojść do słowa - zagryzam usta. Jego uśmiech nieco się powiększa i spogląda w tym samym kierunku co ja przed chwilą, kiwając z uznaniem głową.
- Faktycznie, nie za ciepło.
- Pańska córka? - wskazuję na małą blondynkę z opartą głową o jego klatkę piersiową. Spuszcza na nią spojrzenie i skinieniem głowy potwierdza. Ja za to swoją przechylam i nadal się uśmiecham - Pewnie przeziębiona, wnioskując po głosie.
- Nie za dobrze się ostatnio czuje - spoglądam na pogodę i natychmiast przychodzi mi do głowy pomysł. Colin nigdy nie pozwalał mamie moknąć, tym bardziej, jak trzymała dziecko na rękach, a ja przecież mam parasol w samochodzie.
- Nie wiadomo kiedy się rozpogodzi. Mam w aucie parasol, pomogę wam w przebrnięciu na sucho do samochodu. Szkoda, żeby mała się bardziej rozchorowała, a stojąc tu tak długo, może się pogorszyć - Vincent z tego, co dobrze zapamiętałam, nie wydawał się przekonany, ale nie zaprzeczył też temu pomysłowi. Uznaję więc, że się zgadza.
Zapinam płaszcz i wychodzę na zewnątrz, przebiegając jak najszybciej do auta. Całe szczęście, że ukradłam je Nico, bo pewnie sama bym tam stała przez najbliższe pół dnia. Wyjmuję z bagażnika parasol i wracam, w środku zgarniając wszystkie, mokre już zresztą od deszczu włosy do tyłu.
Chłopak patrzy na mnie, tak jakbym robiła jakąś niewyobrażanie nienormalną rzecz. Rozkładam parasol nad dwójką.
- W tych czasach nawet kobiety mogą być dżentelmenami - chichoczę pod nosem i otwieram drzwi wolną ręką.
W miarę szybko przebiegamy przez parking do auta Vincenta, który natychmiast układa małą w foteliku i zamyka drzwi.
- Dziękuję pani - stara się przekrzyczeć deszcz i zarazem zgarniając mokre podobnie do moich włosów z czoła.
- Nie ma sprawy. Zapamiętam, że facet z dzieckiem wisi mi przysługę - śmieję się i cofam w stronę swojego auta, od którego dzieli mnie prawie cała długość parkingu. Odwracam się plecami, ale zatrzymuję się jeszcze na chwilę i rzucam szybko - A i nazywam się Tate... znaczy Tatum tak normalnie - nawet przestawić mi się jest ciężko - Nie trzeba mi mówić pani - uśmiecham się szeroko i macham mu na pożegnanie.
~*~
Od razu po powrocie do domu, rozbieram wszystkie mokre rzeczy i wkładam ciepłe, wygodne ubrania. Mokre włosy spinam w wygodne... coś..., wyciągam kolorową karteczkę, na której piszę szybko "Blondyni są jednak spoko" i naklejam ją na ścianę. Sprawdzam godzinę i cieszę się, że mam dużo czasu na wszystkie te rzeczy, które od tygodnia mnie prześladują.Jestem głodna. Akurat w porę, bo jest dawno po południu. Przypominam sobie o pozostawionej karteczce na stole.
Bzdury, bo mamy pełno je...
Dlaczego w tej lodówce nic nie ma?
Patrzę na minimalne zasoby jedzenia.
Patrzę na padający deszcz za oknem.
Znów obracam wzrok na lodówkę, lecz tym razem z wyraźną niechęcią. Najłatwiejszym sposobem załatwienia tego problemu jest zwyczajne zamówienie jedzenia na wynos, ale dlaczego mam się posługiwać najprostszymi sposobami? Poza tym mam ochotę na coś własnego. Biorąc pod uwagę swoje umiejętności przypalenia nawet makaronu cudownym sposobem, nie będzie to wygórowane danie. Naleśniki? Oczywiście takie o nieregularnych kształtach, bo nigdy nie potrafiłam rozlać ciasta na tyle dokładnie, by uformowało się w piękne koło. Sam przepis przed moimi oczami nic nie daje.
Sprawdzam, czy posiadam chociaż podstawowe składniki, ale nie. To jest wystarczający powód, żeby udać się do sklepu.
Zamykam lodówkę.
Znów patrzę na deszcz.
Zabieram kluczyki ze stołu i zakładam na siebie ciepłą kurtkę, tak aby tym razem nie zmoknąć podobnie, jak poprzednio. O wiele wygodniej biegnie się w deszczu, gdy ma się na sobie bluzę i jeansy oraz zwykłe, sportowe buty, niż szpilki. Wsiadam do auta i jadę do sklepu.
Droga jest ledwo widoczna przez ulewny deszcz, ale postanowiłam zrobić zakupy, więc je zrobię. Nie zamierzam głodować tylko po to, żeby przypadkiem nie zmoknąć. Nie będę się aż tak poświęcać. Na szczęście ja jestem autem, więc nawet w miarę daleko będący market nie jest mi straszny.
Kiedy już podjeżdżam na parking i zakładam na głowę kaptur od kurtki, biegnąc do wejścia sklepu, przeczuwam, że skoro już tu jestem, należałoby zrobić więcej zakupów. Nieproduktywnie jest jeździć w tę i z powrotem. Nieproduktywne rzeczy mam obcykane w małym palcu, ale raz na jakiś czas można zrobić coś lepszego niż one. Staję przed dylematem koszyk, czy wózek. Biorę koszyk. Trochę z przyzwyczajenia, trochę z powodu złego przemyślenia sytuacji. Naturalnie, zdam sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy zacznie mi ona ciążyć. Idąc pomiędzy półkami swoim torem, czyli robiąc kółka wszędzie i nigdzie, zakreślając naprawdę pogmatwany tor na powierzchni sklepu, co jakiś czas sięgając bardziej i te mniej potrzebne produkty, układam w głowie listę "na spontana". Z Nico zakupy były szybkie i poukładane. Zataczając idealny kwadrat, tak jak rozplanował to sobie w tej swojej męskiej i poukładanej główce, spoglądając na wypisaną listę zakupów na małej karteczce, nie widział potrzeby plątania się po całym sklepie. Tak jak ja. Dosłownie, mam wrażenie, że obok tych stojących storczyków przechodziłam już z trzy razy. A i tak nie miałam pewności, czy wszystko wrzuciłam do koszyka.
Widzę przed sobą dział z płatkami zbożowymi, czyli najlepszym, najprostszym i najszybszym śniadaniem na ziemi. Podchodzę do półki i rozglądam się za swoim ulubionym smakiem. Znajduję je dopiero na samej górze. Moja twarz sama z siebie przybiera wyraz skrzywienia. Nie mam dwóch metrów, żeby być w stanie sięgnąć je stamtąd. Staję na palcach, bo może mi się uda. Podskakuję. I to był mój błąd. Natychmiast spada na mnie na pewno więcej niż jedna paczka, a ja z trudem staram się nie narobić nie tyle, ile hałasu, ale bałaganu. Trzymam wszystko w rękach bez możliwości ruchowych.
Pomocy?
Unoszę nogę, aby oprzeć na niej więcej rzeczy lecących mi z rąk i przy okazji nie upuścić swojego własnego koszyka.
A mogłam wziąć wózek.
Utrzymuję równowagę z trudem, dziękując w duchu, że moja odwzajemniona miłość do wychowania fizycznego jednak się na coś przydawała i milion razy przećwiczone układy na utrzymywanie równowagi w końcu dają jakieś korzyści. Tylko co z tego, skoro właśnie zostałam przygnieciona produktami bez możliwości odłożenia chociaż paru?
- Pomóc? - nie jestem w stanie się odwrócić, aby zobaczyć, kto jest świadkiem tej zabawnej sceny, która po raz kolejny tego dnia stawia mnie w świetle niezdarnej kobiety po dwudziestce, ale nie zamierzam odmówić.
- Dzięki - śmieję się nerwowo, a gdy mężczyzna podchodzi bliżej, zamieram. Wytrzeszczam oczy i puszczam wszystko na dół, przez co po całym sklepie rozniósł się hałas upadających paczek i całej reszty rzeczy. Vincent patrzy na mnie jeszcze bardziej zaskoczony niż ja - Śledzisz mnie? - pytam bez skrupułów, patrząc na jego rozbiegane spojrzenie. Chyba jest zdezorientowany. Na pewno jest zdezorientowany.
- Raczej nie - odpowiada, a ja zaczynam się śmiać i chowam twarz w dłoniach.
- Dlaczego widujesz mnie zawsze w tych najbardziej kompromitujących sytuacjach? - zaczesuje włosy do tyłu i pochylam się nad zrzuconymi produktami. Podnoszę każdy po kolei i układam na swoje miejsce, ciesząc się, że to same płatki, a nie rzeczy w szklanych opakowaniach.
- Jak na razie tylko we dwóch - wzruszył ramieniem.
- I we wszystkich wychodzę na niezdarę - kręcę głową z dezaprobatą - Mam ochotę cofnąć czas, ale zarazem zbyt dużo rzeczy mi się udało, żeby je wymazać - marszczę brwi, bo chyba jestem zmuszona poprawić swoją odpowiedź - Właściwie tylko jedna, ale zawsze ta jedna rzecz może nakreślić dzień. Co tu robisz? - pytam, kiedy już wszystko jest poustawiane na swoim miejscu.
Patrzy na swój koszyk, unosząc wzrok na mnie.
- Chyba zakupy - delikatnie zarysowany uśmiech na jego twarzy zdradza, że to naprawdę zabawne pytanie. Nie mogło być inaczej.
- To całkiem logiczne - kiwam głową - Ja też, a to... - wskazuję palcem na przed chwilą leżące na podłodze produkty - Właśnie postanowiłam zrobić sobie obiad w domu, ale sprawdzając lodówkę, okazało się, że nie mamy prawie niczego pożywnego, z czego jestem w stanie sobie zrobić cokolwiek, więc chcąc przygotować naleśniki, musiałam odwiedzić sklep - Vincent uśmiecha się, spuszczając głowę, a jego jasne włosy przykrywają większość czoła, opadając wraz ze swoim zgodnym ruchem.
- Właściwie, jak udało ci się zrzucić tyle rzeczy?
- Bardzo prosto, chciałam sięgnąć... - unoszę głowę i właściwie zdaję sobie sprawę w tym samym momencie, że nadal tego nie sięgnęłam - Emm... - zaciskam usta w wąską kreskę i spoglądam na chłopaka. Spuszcza spojrzenie prawie w tym samym momencie co ja i przez chwilę milczy - Chyba muszę cię prosić o jeszcze jedną przysługę - Vincent unosi rękę i ściąga dwie paczki płatków zbożowych bez zbędnego proszenia. Po czym podaje mi jedną, a drugą wkłada do swojego koszyka. Dziękuję mu skinieniem głowy, posyłając bezgłośne pytanie spojrzeniem.
- Lubimy to samo?
- Moja córka - odpowiada - Ja preferuję raczej inny smak - jak można nie lubić Milkflake'ów? Kukurydziane cudo z mlekiem. I jest słodkie. Nie wiem, czy to dobrze, że nie patrze na to, jakie witaminy i wszystko odchudzające coś posiadają. To płatki dla dzieci. Muszą być słodkie i smaczne.
- Ona ma gust - mówię i chichoczę pod nosem.
- Dzięki - parsknął pod nosem.
- Jak się czujesz, będąc skrytykowanym przez to, że nie jadasz płatków dla dzieci? Zamierzasz to zmienić?
- Spokojnie, pani redaktor. W pracy nie jesteśmy - skąd wiedział, że akurat starałam się o pracę redaktorki? Mniejsza o to, to chyba łatwo wyczuć. Moje pytania były chyba zbyt typowe.
- Nadal mi wstyd za tamto... - przyznaję.
- To może przedstawmy się jeszcze raz? - jego propozycja jest zaskakująca, ale podoba mi się.
- Udawać, że nic nie miało miejsca? A jak się znowu wygłupię, a ty znowu zaprzeczysz, że mnie wcale nie śledzisz i to tylko dziwny zbieg okoliczności? - rozbawiony mruczy cicho pod nosem. Zanim odpowiada, przerywam mu - Okey. Pasuje mi ten układ pod warunkiem, że zapomnisz o wszystkich kompromitujących mnie rzeczach.
- Nie ma sprawy - kłamczuch. Oczywiście, że nie zapomni. Ja też nie. Chyba się zgadzamy.
- W takim razie... nieznajomy... mam na imię Tatum Farewell - chwyciłam koszyk w drugą rękę i wyciągnęłam prawą dłoń w jego kierunku.
Vincent?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz