Strony

16 gru 2018

Od Harper do Inki

- Chyba sobie żartujesz! - przewracam oczami na wyższy dźwięk, który dosłownie przed momentem wydobył się spomiędzy krwistoczerwonych ust Phoebe. Jasnowłosa, drobna kobieta ubrana w elegancki kombinezon w stonowanym odcieniu unosi dłoń, zakrywając wargi, kiedy zdaje sobie sprawę, że przesadziła z głośnością. A przynajmniej z poziomem, który powinna utrzymywać w firmowej kuchni podczas przerwy.
Zaciskam mocniej dłonie na kubku i przeskakuję wzrokiem do towarzyszącej nam Claire, która wyręcza mnie w rzuceniu koleżance nagannego spojrzenia. Jej oczy szybko się jednak ocieplają, bowiem blondynka zagarnia za ucho kosmyk swoich krótkich, zaledwie wczoraj podciętych włosów zanim wreszcie podejmie przerwaną wybuchem entuzjazmu koleżanki opowieść. Nie żeby jej on przeszkadzał. Uwielbia wiedzieć, iż ktoś słucha jej głosu z równym zadowoleniem, jak robi to ona sama.
- Ja też nie mogłam w to uwierzyć! Kiedy mieli ślub? Trzy miesiące temu? Pamiętam, że impreza kosztowała mnóstwo pieniędzy. Chyba nawet zakwalifikowała się do top pięćdziesiątki na świecie. Wiedziałyście, że mieli tam żywe papugi i flamingi? I... - w porę dostrzega moje sugestywne spojrzenie i chociaż czuję się niezbyt dobrze, przerywając jej wypowiedź, słowa kobiety wywołały u mnie klasyczną już irytację. Claire ma ogromną skłonność do mówienia o wszystkim i o niczym, co działa na mnie niczym przysłowiowa czerwona płachta na rozwścieczonego byka. Potrafi zacząć paplać o wyjściu do kina, a skończyć na streszczaniu przebiegu jakieś spotkania politycznego, o którym usłyszała, oglądając telewizję. Jedno nie odnosiło się w żaden sposób do drugiego, ale jej niemalże magiczną zdolnością była umiejętność skakania po tematach. Nieświadomie gra mi w ten sposób na nerwach. Chociaż może niekoniecznie nieświadomie, bowiem doskonale zdaje sobie sprawę, w jaki sposób to na mnie działa, jednak kobieta potrafi zatracić się we własnej opowieści tak bardzo, iż zapomina o bożym świecie. Gdyby potrafiła mówić składnie być może poprosiłabym ją o pomoc w pisaniu, ale teraz po prostu nie potrafię znieść jej ciągłego paplania na każdy, nawet głupi temat. Po chwili milczenia kontynuuje, już z nieco mniej widocznym entuzjazmem. - W każdym razie Garrett rozwodzi się z Pauline. Podobno powodem całej tej sprawy jest jego romans z asystentką.


Unoszę brew ku górze zaskoczona jej słowami. Kojarzę tę młodą rudowłosą dziewczynę, która zaledwie pół roku temu dołączyła do naszego, jak zwykła żartować Phoebe, 'klubu pomocnic dyrektorów' i wydała mi się naprawdę sympatyczną i skromną dziewczyną. A to w moich oczach spore osiągnięcie, bo obecnie towarzyszące mi kobiety klasyfikuję mniej przyjemnie, mimo iż mam z nimi nie najgorsze stosunki. Wracając jednak do głównej myśli, nigdy nie pomyślałabym, że Gretchen, bo tak się nazywa, mogłaby wdać się w ponad służbową relację z Garrettem. Tym bardziej, że nie należy on do grona najprzystojniejszych pracowników naszej firmy. Mężczyzna dochodzi do pięćdziesiątki, ma jasne, prawie przezroczyste przez to włosy, zwykle przyklejone do głowy, gdyby miały one ciemny kolor przywodziłby na myśl wampira, a na jego twarzy zazwyczaj gości uprzejmy, ale nieco lubieżny uśmiech. Nigdy nie miałam okazji z nim porozmawiać, ale wielokrotnie zyskiwałam sporo czasu do obserwowania jego zachowania. Podlegał pod autorytet Richarda Yatesa, syna naszego głównego prezesa - chociaż tak naprawdę był on właścicielem całej tej korporacji -  Raymonda, więc jako asystentka młodego dyrektora, nie raz i nie dwa przynosiłam im kawę. Albo papiery. Mniejsza o ten szczegół. Najważniejsze jest to, iż za każdym razem zmywałam się stamtąd jak najszybciej. Starszy z mężczyzn przyprawiał mnie bowiem o ciarki. Nawet jeśli nie wgapiał się we mnie swoimi żółto-zielonymi oczami. 
Próbuję skupić swoją uwagę na koleżankach z pracy.
- A wydawała się taką miłą dziewczyną - wargi Phoebe wykrzywiają się w nieco zawiedzionym grymasie. Wiem, że to udawana reakcja, ale jestem zbyt pogrążona we własnych myślach, żeby spojrzeć na nią z niechęcią.  Dzisiaj rano ciotka poinformowała mnie bowiem, iż święta zamierza spędzić u swojej bliskiej przyjaciółki. Kobieta zaprosiła ją na siebie na okres Bożego Narodzenia, a że prawdopodobnie nie miała pojęcia o moim istnieniu, nie wspomniała o możliwości zaproszenia osoby towarzyszącej. Dlatego też moje plany dotyczące Wigilii ograniczały się do zimnej chińszczyzny i maratonu głupich, ale pasujących tematycznie do okazji starych filmów. I chociaż nigdy nie byłam wielką fanką celebrowania tegoż święta, wizja samotnego siedzenia w domu, mając za towarzysza tylko kapryśnego Beelzebuba bez możliwości otworzenia do kogokolwiek ust napawała mnie dziwnego rodzaju smutkiem. Nie była to ta typowa jego odmiana, która wywołuje łzy, ale taka, która odbiera wszelkie chęci na wstanie z łóżka. Byłam po prostu przygnębiona.
Gwałtownie odkładam swój kubek do zlewu i bez słowa opuszczam niewielką kuchnię, zostawiając Claire i Phoebe w konsternacji. 

Zagarniam za ucho kosmyk włosów, który wysmyknął się z niedbałego, ukrytego pod czapką koka. Mróz szczypie mnie boleśnie w policzki oraz nos, sprawiając, iż ich kolor przywodzi na myśl dojrzałe maliny. Moje czarne buty wyraźnie odbijają się na białym śniegu, kiedy brnę przez nieodśnieżony chodnik. Wydajność komunikacji miejskiej wyraźnie się pogorszyła wraz ze spadnięciem pierwszych typowo zimowych opadów, toteż ostatnio drogę do domu pokonuję pieszo. Zajmuje mi to mniej więcej tyle, co autobusem czy tramwajem, a daje mi dodatkowe okazje do obserwowania ludzi i krajobrazu. Wszystko może przydać się do mojej obecnie powoli powstającej powieści.
Wciśnięte w kieszenie dłonie zdają się dosłownie zamarzać, toteż kiedy docieram do furtki, niechętnie wyciągam je z ukrycia. Wystawianie ich na silniejsze działanie mrozu wcale mi się nie podoba. Naciskam na klamkę i odruchowo ciągnę ją w swoją stronę, jednak całość ani drgnie. Marszczę czoło w wyrazie złości i zaskoczenia, po czym próbuję ponownie. Nadal nic. Dopiero po czwartym razie udaje mi się jakość pokonać przymarznięty mechanizm i z westchnieniem ulgi, wchodzę na teren działki należącej do ciotki.
Jakby instynktownie wyczuwając na sobie czyjeś spojrzenie, rozglądam się na boki. Kiedy moje oczy zatrzymują się na dwóch sylwetkach, jedna z nich unosi dłoń ku górze i delikatnie macha nią w moją stronę. To wywołuje u mnie jeszcze większe zdziwienie niż niesprawna furtka, bowiem nie potrafię pojąć z jakiego, do cholery, powodu, dziewczyna wykonała ten gest. I to jeszcze w moim kierunku. Chyba, iż do reszty poddała się 'magii świąt'.
Nie odpowiadam, tylko obracam się ku drzwiom domu ciotki i żwawo pokonuję dzielącą mnie od nich odległość. Minąwszy ścianę ciepła, której granicę wyznacza próg budynku, niedbale zrzucam buty, nawet nie siląc się na ich porządne układanie, a kurtkę po prostu rzucam na wieszak. Aż dziw, że nie spadła. Z wnętrza domu dochodzą mnie dźwięki charakterystyczne dla włączonego telewizora oraz szuranie szafek, więc nie jestem zaskoczona widokiem rozłożonej w salonie ogromnej walizki i pochylającej się nad nią Elizy.
- Ktoś przyjechał do Tobinów - rzucam po prostu, usadowiwszy się już wygodnie na kanapie z miską zupy warzywnej. Ciekawski kocur wskakuje mi na kolana i próbuje zajrzeć do naczynia, więc spycham go z mebla. Syczy na mnie w odpowiedzi.
Ciotka podnosi wzrok znad wypełnionej ubraniami torby, a jej równie ciemne jak moje włosy wyglądają jakby od rana nie znalazła chwili, aby porządnie je uczesać. Dowodem na to, że w ogóle udało jej się zajrzeć do łazienki była delikatnie pomalowana twarz. Zamyśla się na chwilę, jakby próbowała sobie coś przypomnieć, po czym rozchyla usta do odpowiedzi.
- Ach, tak. Chyba przyjechał ich syn z córką. Powinnaś ją kojarzyć, kiedyś spędzałyście razem wakacje - grzebię we wspomnieniach, usiłując skojarzyć cokolwiek z tym imieniem w poszukiwaniu młodszej wersji spotkanej kilka minut temu dziewczyny i rzeczywiście, zdaje się, że miałyśmy okazję spędzić ze sobą trochę czasu.
- Spoko - stwierdzam krótko, by zaledwie chwilę później sięgnąć po laptopa. Poza kilkoma dodatkowymi sprawami z pracy, które głównie opierały się na uporządkowaniu terminarza spotkań Dicka, chciałam dokończyć porzucony wczorajszym wieczorem rozdział. Zostało mi niewiele do zrobienia, ale zależało mi na tym, by mieć tę scenę z głowy. Zdecydowanie nie byłam fanką romansów, a ten fragment zawierał opis uczuć Maze - mojej bohaterki - i jej relacji z Kitem. Sam wątek był niezbędny dla rozwoju późniejszych wydarzeń, ale za każdym razem, kiedy miałam się za niego zabrać, robiłam to niechętnie. Nie gustowałam w tego typu literaturze, wolałam kryminały czy książki psychologiczne, chociaż nawet i w nich czasami pojawiały się opisy miłości.
- Och, prawie bym zapomniała. Mogłabyś skoczyć do sklepu po kilka rzeczy? Wypadałoby, żebyś miała co jeść w czasie mojej nieobecności, bo jak znam ciebie, na pewno nie ruszysz się sama, żeby coś sobie kupić i skończysz z jedzeniem z jakiejś budki - drobna złośliwość w jej głosie sprawia, że przewracam oczami, ale posłusznie zwlekam się z sofy i odbieram od niej zapisaną starannym, nieco pochyłym pismem kartkę. Dostrzegam na niej takie słowa jak 'cytryny' czy 'przecier pomidorowy', jednak dokładne jej studiowanie zostawiam sobie na później. Ponownie zarzucam na siebie czarny płaszcz, a stopy wciskam w czarne botki na niewysokim obcasie, jednak tym razem zostawiam czapkę, pozwalając swoim włosom swobodnie spłynąć na ramiona. Nieco przyklapnęły podczas mojej drogi powrotnej, ale i tak nie wyglądają najgorzej.
Sam sklep jest niewielki. Przypomina typowy, nieduży sklep osiedlowy, jednak jest zdecydowanie dużo bardziej zadbany od tych z typowych ludzkich wyobrażeń. Kolejno wrzucam do koszyka wymienione na liście zakupów produkty, każdorazowo upewniając się dwukrotnie zanim cokolwiek do niego wrzucę. W międzyczasie dobieram sobie kilka smakołyków - głównie czekoladowych, po czym ruszam na poszukiwanie ostatniej rzeczy. Kluczę między regałami w poszukiwaniu paczki zapałek, skupiając swoją uwagę na regałach tak mocno, iż nie zauważam zmierzającej w przeciwnym kierunku dziewczyny. Zamyślona wpadam na nią, ledwo utrzymując równowagę, po czym rzucam jej wściekłe spojrzenie. Chociaż jest to po części moja wina, ona również mogłaby zachować czujność.
- Cholera jasna! - syczę z równą złością jak wkurzony Beelzebub, spoglądając na stojącą przede mną, nieco zakłopotaną postać.
Tym razem poznaję ją szybko - to Inka.

Inka?

+10PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz