- SANAE!
Przez to książka upadła na podłogę. Wyszłam, po czym zobaczyłam czternastoletniego chłopaka, który leżał pod tablicą korkową plując krwią. Przy nim była pielęgniarka.
- Co mu jest? – spytałam przestraszona, ale zachowująca możliwie spokój. – Od dawna tak ma?
- Dopiero go zauważyłam, to mu wyjęłam z ust – powiedziała swoim lekko skrzeczącym głosem. Pokazała mi szpilkę. Wzięłam ją w ręce, po czym spojrzałam na tablicę korkową.
- Mówiłam, że trzeba to zdjąć… - warknęłam do siebie. Po tym dodałam, już spokojniej:
- Wezwij pogotowie, ja go przypilnuję…
Piguła (tak, ja też je tak nazywam) poszła do telefonu i zadzwoniła. Nie mogłam zrobić z chłopakiem za wiele, jedynie powyjmować mu resztę szpilek i pinezek, które powbijane były w jego język. Ale co, jak były w układzie pokarmowym? Reanimacja krążeniowo-oddechowa by go bardziej poharatała od wnętrza, trzeba było unikać sytuacji sprawiającej, że jest konieczna. Czy się dało? Właściwie nie wiem czego się obawiać bardziej, problemów z reanimacją, prawdopodobieństwa wystąpienia posocznicy, czy tego, że nie zdążę z nim do szpitala z oddziałem chirurgicznym? U nas nie było chirurgii, tym bardziej dziecięcej. Z tego, co słyszałam, nawet chirurgię jednodniową zlikwidowali. Po chwili wróciła.
- Za 5 minut będą pod izbą przyjęć - powiedziała głosem typowej kobiety z publicznej opieki zdrowotnej.
- To przenieś go na łóżko, ja zadzwonię do tamtego szpitala - rzuciłam i poleciałam do gabinetu lekarskiego odruchowo szukając karty pacjenta chłopaka. Wyciągnęłam ją, wybrałam numer i powiadomiłam o sytuacji, faksem wysyłając dane chłopaka. Zostało tylko zabrać potrzebne leki (mogli nie mieć części tych, które tu podawaliśmy) i odwieźć go. Karetka dopiero wjeżdżała na podjazd, a jak się na nim zatrzymała, od razu przełożyliśmy go do pojazdu. Dałam im kopię jego karty, lekarstwa ze sposobem dawkowania, a po przyjęciu go odjechali. Ciężko wzdychając wróciłam do siebie... z pigułą ode mnie. Choć słowo "szpryca" lepiej pasuje do określenia naszych pielęgniarek, latałyby tylko ze strzykawkami i wstrzykiwały pacjentom środki uspokajające. Głównie rozsławione na cały świat medycyny rolki. Po powrocie, zdjęłam tamtą tablicę. Całkiem, nie mogłam pozwolić, by ktoś to powtórzył. A mówiłam... Mówiłam to już! Ale jak zawsze, aż coś się stanie... I stało się. Teraz przynajmniej nie ulega wątpliwości, że trzeba tamtą tablicę zdjąć. Na razie schowałam ją w pokoju lekarzy. Pewnie znowu ordynator będzie się krzywo patrzeć, ale co, skoro przez to trzeba było wysłać pacjenta na stół operacyjny? A inni podpatrzą, będą chcieli próbować i nieszczęście gotowe… Wprawdzie trochę dziwnie się czułam zdejmując tamtą tablicę, ale skoro przemycone żyletki zabieramy, to czemu szpilki i pinezki mamy zostawiać? Nimi też można się zranić, a nie możemy przypilnować zawsze, by nikt tego nie robił. A do tej plamy krwi wezwałam salowego.
***
Zadzwonił mój budzik, który oznaczał, że koniec dyżuru już niedługo. Podniosłam się powoli znad biurka, na którym przysypiałam. Odruchowo sprawdziłam też telefony szpitalne czy nikt nie dzwonił – na szczęście nikt. Przeszłam się jeszcze korytarzem oddziału, zajrzałam do każdej sali chorych po cichu. Wszyscy spali spokojnie, przynajmniej tak to wyglądało. Ale nikt nie informował mnie o bezsenności, skąd miałabym wiedzieć, jeśli to ukrywa… Wróciłam do gabinetu i sprzątałam po tym wszystkim, odkładałam dokumenty na miejsce, dopiłam szybko herbatę i czekałam na to, aż pacjenci będą się budzić. Wyszłam na korytarz i obserwowałam spokojnie. Zwykle najwcześniejszą godziną wstawania była 7:15, choć bywało, że do ósmej nawet oczu nie otwierali. Wtedy pielęgniarki ich wybudzały, bo lekarstwa, podstawowe badania, śniadanie… Leżenie w szpitalu jako pacjent nie było takie beztroskie. Wstawać rano, umyć się, badania, czasem nauka jak w szkole (choć nauczyciele zwykle nie byli wymagający aż tak), inne zajęcia (dla chętnych raczej)… Wieczorem znowu podstawowe badania (i lekarstwa, jeśli ktoś brał wieczorem), czynności higieniczne, a ostatecznie spać. A to, jeśli nie zmieniali dawek leków czy nie było komplikacji, jak napady psychotyczne. Do tego niektórzy badani byli w ciągu dnia.Po dyżurze, lekarze przygotowywali się do normalnego dnia. Poza mną było ich jeszcze trzech. Gdy wybiła godzina odprawy, wszyscy udali się do sali, gdzie się odbywały.
Nareszcie się skończyło. Przekazałam wszystko, co trzeba było, w tym informację o jednym z naszych pacjentów na chirurgii. Znowu te krzywe spojrzenia, pytania… Ile można?! Ale to już koniec i mogę iść do domu. W szatni zmieniłam ubrania na swoje własne, wyszłam po tym ze szpitala. Niby chciałam wrócić do domu, ale bałam się o młodego ze szpilkami w sobie. Zamiast do siebie, pojechałam do szpitala im. Jacka Gowille. Pociągiem, czym innym? Stacja od tamtego miejsca była trochę oddalona, ale nie na tyle, by nie móc się przejść chwilę. Pomimo zmęczenia, już siedziałam w pociągu jadącym właśnie tam.
Po półgodzinie już byłam na miejscu. Idąc od razu na oddział chirurgii dziecięcej, szukałam lekarza, który udzielił mi informacji. Nikt nie chciał, bo „mają dużo pracy”. Chociaż u nich to widać, naprawdę dało się zobaczyć, że coś robią. Zrezygnowana, bez informacji o nim i zmartwiona, zjechałam do kawiarenki na dole. Najwyżej zapytam się później, po dwunastej może? Ale dopiero było wpół do dziesiątej. Najwyżej pojadę do domu i zadzwonię do nich ze szpitala. Może wtedy coś mi powiedzą? Na razie to stanęłam w kolejce i, gdy nadeszła moja kolej, poprosiłam o kawałek jabłecznika oraz posłodzoną kawę z mlekiem, by nie zasnąć w drodze do domu. Nie wiem jak to zrobiłam, że nie przespałam stacji... Biorąc te produkty próbowałam szukać wolnego stolika, ale łatwe to nie było. Sporo z nich było pozajmowanych. Wreszcie udało mi się znaleźć dwuosobowy stolik, który był wolny. Usiadłam tam z tacą, po czym powolutku, cieniutkimi warstwami, jadłam ciasto. Nie było to smakiem bliskie mojemu domowemu, ale smakowało mi nawet.
- Dzień dobry, mogę się dosiąść? – z przemyśleń i fedrowania w cieście wyrwał mnie wysoki mężczyzna, trzymający kubek, też z kawą, ale czarną. Wyglądał na trochę zmęczonego, ale mimo tego, nastrój jego nie był tak pogorszony.
- Jasne, proszę – uśmiechnęłam się lekko, nieśmiało robiąc mu miejsce. Usiadł, cicho westchnął, a następnie podał mi rękę.
- Nazywam się Rafael, miło mi cię poznać.
- Sanae… - odpowiedziałam, próbując patrzeć mu w oczy, jak należy w czasie rozmów z kimś. Ale wzrok mi uciekał lekko. Uścisnęłam mu rękę, po czym z powrotem spuściłam wzrok.
Rafael?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz