Ostatni raz daję się namówić do przechadzki po lesie, przysięgam. Podróże pomiędzy ciemnozielonymi, jeszcze zimowymi drzewami, błoto pod nogami są spoko, ale nowe buty, dopiero co rozpakowane — nadal wycierające moją biedną kostkę — nie uśmiechają się tak samo, jak ja. Tryskam entuzjazmem jak wulkan. Krówkowany wulkan, którego nawet nie ma w Shilien. Chyba że liczy się ten kolorowy, wybuchający pianką i confetti w moim osobliwym sklepie. To gorący towar, schodzący tak szybko, jak... jak świeża szarlotka w piekarni Rity. Jeśli kiedykolwiek, ktoś, byle kto, nawet sam Jezus, twierdzić będzie, że był w Niebie, to niech zasmakuje tego boskiego ciasta. Nie ma niczego lepszego, niż te jedyne i najprawdziwsze niebo w gębie. Niemal zasmakowałam ochoty na powrót do centrum Avenley, ale powstrzymywało mnie jedno — przebyty dystans. Nikt zdrowy na głowę, kto wszedł w las prawie parę kilometrów, nie wróci się teraz. Dalej będzie szukał obszernego terenu zajętego przez najzwyklejszego w świecie doktorka albo psychiatry, nieważne, do jakiego nie idzie się dodzwonić na weekendzie. Katie, moja partnerka w zbrodni i współwłaścicielka osobliwego sklepu, zaznała mojego duchowego dobra. Wewnętrznego spokoju i oddania oraz inne synonimy, które wyraziłyby moje dzisiejsze poświęcenie w tak okropną, mieszaną pogodę. Kat dała mi tylko jedno zadanie: pójść do psychiatry jej koleżanki, o której słuch zaginął. Tak, dokładnie, rozpłynęła się w powietrzu w psychiatryku ani nie nawiązuje nawet jednego telefonu, do którego dostęp na pewno dają wariatom przynajmniej raz w tygodniu. Ale ostatnie tygodnie były okropną ciszą, a jako że Katie jest osobą, która, cóż, bardzo się zamartwia, a nie chce zostawić sklepu w godzinach szczytu, wysłała mnie tu, do posiadłości psychiatry Jesona po jakiekolwiek informacje o niej. Gość nie potrafi odbierać telefonu. Musi mieć z siedemdziesiątkę na karku, jak i nie lepiej, chociaż mnie też czasem zaczyna łupać nieprzyjemnie w krzyżu, a mam dopiero dwadzieścia dwa lata. Już dwadzieścia dwa.
Katie załatwiła adres, ale mapy już nie.
Ludzie to jednak istoty w małym stopniu obdarowane talentem myślenia.
Kosmici muszą istnieć. Mogą być dla nas wszystkim, krówka, wybawieniem.
Powoli chodzę po mchu pokrytym sporą warstwą mokrej, nawadniającej się roślinności, która dopiero później powinna zaskakiwać nas swoją obecnością. Ale błoto, wręcz bagna, plus przeszywające, zimne powietrze zdecydowanie jest adekwatne do kochanego marca. A deszcze są super. Bez sarkazmu.
Nie wiem od której strony lasu weszłam, ale zaczynam słyszeć szumiącą wodę. Jezioro. To musi być jezioro. Ślepo podążam za źródłem dźwięku, nie bacząc już na czarne kozaki, jakie już dawno całe ukrówkowałam w... tym wszystkim, co ma do zaoferowania las. Przez uzupełniającą powietrze mgłę widzę w końcu taflę nieruchomej wody. Nienaruszona jest żadnym powiewem wiatru, choć chwilę wcześniej jeszcze wiało nawet w samym sercu lasu. Zatrzymuję się na moment na molo i przysiadam tak, że ubrudzony obcas sięga wody, obmywając się odrobinę. Macham nogami, rozkoszując się tą spokojną, niczym niezmąconą ciszą — oczywiście, że potrafię. Wariaci są przede wszystkim bardziej wrażliwsi na to, co ich otacza, a woda dawno zyskała miano mojego osobistego żywiołu. Dawno, bo jeszcze w Havenie.
Po dłuższym czasie zupełnego lenistwa ruszam z miejsca. Idę wgłąb lasu, jakby prowadziła mnie linia zbieżna jakiemuś punktowi. Droga ukróca się przy niedużym jak na tak wielką posiadłość domu. Ale nie takiego zwykłego, co sprawia, że konstrukcja niemal natychmiast zyskuje moje zainteresowanie — za ściany robiło szkło. Nie kłamię ani nie żartuję, to powaga. Szkło to ściany. Mogę zatem bez wysiłku dostrzec pojedyncze elementy za szybami, ale w końcu z tego rezygnuję i szukam drzwi dookoła domu. Zajmuje mi to odrobinę czasu, jednak dzwonienie dzwonkiem ściąga na mnie takie same, długie oczekiwanie, jak przy połączeniu telefonicznym. Wywracam oczami i już mam zawracać, ale zatrzymuje mnie dźwięk otwieranego zamka. Spokojny. Niepospieszny. Uważnie śledzę tę czynność, gotowa, by zauważyć starego dziadka, któremu brakuje paru przednich zębów, ale widzę w końcu przeciwieństwo.
- O krówka. — To jest to, co mówię najpierw. Wysoki, bo ze sto dziewięćdziesiąt to ma na pewno, marszczy delikatnie brwi.
- Słucham? Kim...
Przerywam mu.
- Dobra, nie jajcujmy się z tematem, szukam jakikolwiek informacji o Olivii Vreinh, bo się złożyło, że zniknęła z psychiatryka i może to być pana wina, ale wcale nie musi, gdy usłyszę ładne wytłumaczenia. Tylko tak szybciej. Bo Katie mnie zabije. — Mówię z ledwo widocznym uśmiechem, a słowa zostały uwolnione z moich płuc na jednym i jedynym tchu.
Ivan?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz