Mogłem się spodziewać, że skończymy w ten sposób. W końcu zawsze kończyliśmy.
W tym wszystkim chyba po prostu nie byliśmy w stanie inaczej. Coś nas do tego ciągnęło. Coś zawsze zrzucało z nas ubrania. Coś sprawiało, że tak bardzo musieliśmy ucieleśniać tęsknotę do tego drugiego.
W końcu, mimo tego jak bardzo działaliśmy na zasadzie magnesów, to i tak na to wszystko okazję mieliśmy stosunkowo rzadko.
Bo albo coś nie wyszło.
Albo jeden z nas po prostu spierdalał na kilka lat.
Hah.
Jesteś naprawdę tępy, Oakley. Jesteś naprawdę tępy, egoistyczny, durny jak but, jeśli myślałeś, że rany jakkolwiek dadzą radę się zagoić.
Z każdym kolejnym muśnięciem skóry o skórę coraz bardziej uświadamiałem sobie, jak wielki błąd popełniłem. Ile zła wyrządziłem nam obu. Jak wiele rzeczy po prostu tak łatwo spieprzyłem, jakby nie było to żadną sztuką. Wręcz przeciwnie.
Jakby zniszczenie w jakiś tam sposób pielęgnowanej relacji wymagało jedynie mrugnięcia.
Podczas gdy was obu rozorało to psychicznie na wszystkie możliwe sposoby.
Jakże durny byłeś, co, Oakley? Nie sposób ubrać to w słowa, to pewne.
— Co dalej? — szepnął, ledwo co wybudzając mnie z dziwnego transu, toku myślowego, przez który ani trochę nie skupiłem się na doznaniach, jakie mi szykował. Zerknąłem na niego. Zdezorientowany. — Gdzie dotknąć?
Dosięgnąłem lewą dłonią jego ręki, która wciąż leniwie gładziła mój policzek. Jedynie docisnąłem ją mocniej do skóry, by za chwilę ponownie ucałować wilgotne wargi. Nagle, dosłownie, a, co najlepsze, z czułością.
Bo chyba chciałem oddać mu te wszystkie lata.
— Gdzie bądź — parsknąłem śmiechem. Prosto w te piękne, ukochane wargi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz