5 kwi 2019

Od Althei C.D Billy Joe

     Kolejne spóźnienie. Kolejne narzekania szefa, których za grzyba nie dało się uniknąć. Prawda, mimo iż nieodsłonięta, była taka, jaka była. Bar wylewał mi się już poza granicę wytrzymałości i każdy nowy dzień w tym miejscu zbliżał mnie do większego zdewastowania psychicznego. Weszłam za próg piekielnego Whiskey Blues i zrobiłam swoje. Przygotowałam drinki, pozbierałam nieco napiwków, wysprzątałam to, co pozostawili klienci. Przy samym zakończeniu zmiany wezwał mnie na zaplecze nieoczekiwany głos, na którego dźwięk próbowałam sobie wmówić, że zaistniał tylko w mojej głowie.
     - Santos, pozwól na moment.
     Obejrzałam się za siebie, jakby licząc wzrokiem resztę pozostałej klienteli, i zbiegłam im z oczu. Ten gość był nieobliczalny. W jego oczach bez przerwy tańczyła ta dziwna iskierka, jaka sprawiała, że nie chciałam podejść bliżej, niż to konieczne.
     - Tak? 
     - Zdajesz sobie sprawę z tego, że masz zaległe godziny? — Zaatakował mnie formalnym tonem, prawdopodobnie dlatego, że mijali go pracownicy kończące zmianę. Powinnam być wśród nich.
     - Zdaję. — Westchnienie zdusiłam w drżącej piersi. — Dam radę to nadrobić. To ostatnie przewinienie.
     - Chyba sama nie wierzysz w to, co mówisz. — Albo po prostu chcę cię spławić, palancie? — Dzień w dzień to samo. Zaczynam myśleć, że nie chcesz tej pracy. — Mrugnął znacząco. W tym momencie pragnęłam za sprawą magicznej różdżki zwiększyć sobie wykształcenie.
     - To nie tak.
     - Za mało ci płacę?
     Nie mam wyjścia
     Muszę tu zostać
     - Wszystko jest dobrze. Mam sporo ważnych spraw na głowie — rzuciłam swobodnie.
     - A praca, jak sądzę, nie jest jedną z tych szaleńczo ważnych spraw? — Podparł rękę zaraz obok mojej głowy, na ścianie obłożonej panelami. 
     Nie powinnam wdawać się z nim w żadną dyskusję.

     - Nie no... jest. Obiecuję się poprawić — dodałam, walcząc o kontrolę nad utrzymaniem gotującej się we mnie nienawiści. Nienawidziłam tego człowieka. Każdego jego elementu, zwłaszcza ego wielkości Ethii. — Kończę już swoją zmianę, więc pozwoli pan, że sobie pójdę. — Miałam go minąć, lecz zdarzyło się niespodziewane. Jego ręka wcale nie drgnęła z miejsca obok mnie. Ciało poszło naprzód, co spowodowało, że zakleszczył mnie między sobą a ścianą. Ciepły, nieprzyjemny oddech uderzył w moją szyję, którą starałam się odchylić w przepływie strachu tak bardzo, jak tylko się dało.
     - Słuchaj, Santos, sytuacja się powtarza, a ty dalej mnie zawodzisz — szepnął tak obleśnie, że miałam ochotę splunąć mu w parszywą twarz.
     Nie dałam rady tłumić więcej tego napędzającego uczucia. Potok słów wybuchnął.
     - To dlaczego mnie po prostu nie zwolnisz? — syknęłam z pogardą. — Zaoszczędziłoby ci to wielu nerwów. Mnie też.
     - Dobrze wiesz, że nigdzie indziej cię nie zatrudnią. Poza tym — zbliżył się do mojego ucha — przecież czerpię z tego jakąś korzyść. Dobrze wiesz jaką.
     - Z dala ode mnie, psycholu... — Niczym lwica wyrwałam się w końcu z zaborczego uścisku, mierząc faceta spojrzeniem wypełnionym czystym niepokojem. Obrzydzeniem. Cała mieszanka frustrujących emocji. 
     Pospiesznym krokiem opuściłam bar, nie chcąc ani nie oglądając się nawet za siebie.

*

     W mieszkaniu Billy'ego starałam się być normalna. Wprawdzie odnosiłam bardzo niewygodne wrażenie, że od pierwszej chwili oboje staraliśmy się udawać, że jest w pełni w porządku. A jednak każdy najmniejszy szczegół mógł być aż nadto widoczny przy chwili nieuwagi. Na jego pytanie niemal zadrżałam, ale na całe szczęście wiatr na zewnątrz sprawił, że moje emocje nieco opadły w dół. 
     - Nie mam apetytu ostatnio. — Wzruszyłam tylko ramionami. — I w barze jak zwykle w porządku. A tobie jak idzie opierdalanie się w mieszkaniu? Ruszyłbyś się — dodałam nieco z sarkazmem, bo z jednej strony rzeczywiście lenił się cholernie, ale z drugiej człowieka z tak przewlekłymi stanami depresyjnymi nie należało tak naciskać. Nie w ten sposób. 
     - To daj mi siłę, bo Bóg tego nie zrobi — odpowiedział żartobliwie.
     - Bóg cię dawno opuścił, Moliere — rzuciłam. — Ale nie poddawaj się jeszcze. Porób coś, wyjdź gdzieś, w końcu ci się przyda. 
     - Byle żeby nie skończyło się tak, jak z Sandy. — Odczułam, że mój pomysł z wyjściem na ludzi raczej mu się nie spodobał. Dalej objadał się w swoim złym stanie psychicznym, bez sił na to, by cokolwiek z tym zrobić. Choć było blisko, gdyby nie ta blond sucz. — A znając mnie, będzie tylko gorzej.
     - Przestań — mruknęłam. Na jednym wydechu zamierzałam mu powiedzieć, że moje ostatnie tygodnie w totalnym zamknięciu też nie były dobrze wspominane, ba, część wspomnień nadal dryfuje gdzieś z dala ode mnie, a wzięłam się w garść. Wzięłam, bo to konieczność. — Wiem, że sporo przeszedłeś. Ale trudności jest masa. Jak nie chcesz się wziąć w garść dla siebie, to chociaż dla fanów.
     - Fanów? — Westchnął. — Masz na myśli ludzi, których tracę? 
    - Tracisz, bo taki jest twój wybór. — Dźgnęłam go w klatkę piersiową i z wypisanym na twarzy zdenerwowaniem powędrowałam prosto do kuchni. 
     - Dobra, masz rację, przewietrzę się. — Otarł czoło ze zrezygnowaniem i odwrócił ode mnie niemal skrzywdzony wzrok. 
     - Dobrze ci zrobi... 
     Ostatecznym pożegnaniem na najbliższe godziny było trzaśnięcie drzwiami. Korzystając z nieobecności właściciela, zaczęłam sprzątać mieszkanie, nie chcąc pozostawać w żaden sposób dłużną. Dużo do sprzątania wcale nie było, choć prawdą pozostawał fakt, że pozostałości z syfu sprzed dwóch miesięcy nadal zaścielały gdzieniegdzie zakamarki salonu. Zapamiętałam, że szczególnie pod kanapą zwykle znajdowało się najwięcej zbędnych papierów, pudełek po pizzach czy nawet ta zgniła pizza Billy'ego, którą czasem jeszcze czułam pod nosem. 
     Otworzyłam więc kanapę i wzrokiem rozejrzałam się po powierzchni. Spodziewałam się miliona kartek, ale widniała tam tylko jedna z płytą. Zupełnie osamotniona i wepchnięta prawie że na chama, czego dowodem były liczne ślady zgięcia. Wzięłam ją w dłonie. Z niepokojem śledziłam kolejne linijki rozpaczliwej treści listu. Ostatnie brzmiały: „Jestem Billy Joe Moliere, właśnie zakończyłem swoją podróż po Avenley”. Panika opanowała mnie niemal od razu. Głównie dlatego, że pozwoliłam mu wyjść. Przecież on się zabije. Będzie po nim. 
     Dobyłam szybko telefonu i drżącymi dłońmi wyszukałam numer do Billy'ego. Nie odbierał. Nie wiem, na jakim etapie kończenia swojego żywota był, ale nie odbierał. Było wyraźnie napisane, że miałam odnaleźć jego wątłe, martwe ciało, ale być może znalazłam się właśnie o krok od tragedii. Gdy sam jeszcze nie wiedział, czy urzeczywistnić swój przedśmiertny list. Czy mieć go w kieszeni, gdy zrobi to, co zrobi. Nerwowo wyszłam z budynku. Ciemność pochłonęła już nieboskłon, a jedynym źródłem światła stały się latarnie miejskie. Przy jednej opierała się dobrze znana mi sylwetka. Nieco zgarbiona. Rozluźniona. Jej szalejące na wietrze włosy niemal zlały się z wszędobylską ciemnością. Dobrze wiedziałam, kim był ten facet i nie umiałam odróżnić zdenerwowania od ulgi. 
     - Co ty sobie myślisz! — Wystartowałam niczym z procy, a przy tym mój głos i każdy element ciała zdradzał niezwykłą gorycz. — Zostawiasz taki list, chuj wie, co chcesz z nim zrobić, a ja jeszcze modlę się, by nic ci, debilu, nie było. Naprawdę tak bardzo nienawidzisz swojego pieprzonego życia?
     - Al, ale to jest nieaktualne — powiedział w końcu, urywając potok moich emocji i wpatrując się głębokim spojrzeniem, które jasno mówiło „uspokój się”.
     - A-ale...
     - Nie napisałem tego ani dzisiaj, ani wczoraj — wyznał już uspokajającym tonem. 
     Nie wierzę w tego idiotę. 
     Nie panując nad emocjami, ręka sama podniosła mi się do góry i mocno plasnęła mężczyznę w policzek. Szok definiował mnie całą, ale nie zmusiłam się na słowo wyrażające przeprosiny. Należało mu się jak nikomu innemu.
     - Co za kretyn z ciebie...
     Ale jednak się trochę bałam.

Billy?

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz