Kochać dnie jest jak skazać się na śmierć. Mogłabym funkcjonować całe noce, a o wschodzie słońca spać i nie musieć nic robić. Niestety, świat jest stworzony na innych standardach i pomimo, że bardzo bym chciała to i tak nic nie wskóram. Trzeba było jednak coś z sobą zrobić i ukazać się marnemu światu. Myśli zamieniłam w czyny. Poranna kawa pomogła mi w porządnym otworzeniu oczu i delikatnym oprzytomieniu. Szybko zrobiłam sobie śniadanie. Chociaż nigdzie mi się nie spieszyło, a teren mogłam pojechać następnego dnia. Ulokowałam sobie jednak w głowie dokładnie ten dzień, a jeżeli mi się coś zachce, to muszę to zrobić. Mimo wszystkim przeciwnościom losu i tak to uczynię. Zjadłam, a właściwie wypiłam shake'a i ruszyłam w stronę szafy. Nabrałam chęci na jakieś bardziej eleganckie ubranie. Oczywiście jeździeckie, bo w przeciwnym razie byłoby mi nie wygodnie. Białe bryczesy były na samej górze idealnie ułożonej grupy spodni. Złapałam też za czarną marynarkę i czarne, wypastowane oficerki. Odłożyłam ubrania na bok i sama wskoczyłam pod szybki, orzeźwiający, zimny prysznic. Włosy związałam tylko w niskiego, ściśniętego koka. Założyłam na siebie wcześniej przygotowaną odzież i udałam się do stajni. Makijaże mi nie potrzebne, a jeżeli już to czarne usta i kreska. Nic więcej. Cery nie mam zniszczonej, więc nie potrzebuję ładowania w siebie tony tapety. Oficerki dosłownie błyszczały w blasku porannego słońca. Weszłam do stajni krzycząc głośne: ,,Wstajemy!''. Ja nie mogłam sobie pospać, to konie tym bardziej. Chociaż wiedziałam, że one były na chodzie już od godziny czwartej to i tak musiałam je rozbudzić. Dałam dzisiaj spokój Warladero i zabrałam Sherlocka w teren. Oczywiście zaraz po wejściu, musiał strzelić tylnymi kopytami tuż przy mojej głowie, ale przez to ja weszłam do jego boksu jeszcze bardziej zadowolona. Założyłam mu kantar na łeb i wyszłam na korytarz stajni. Czyszczenie wierzchnie było spokojne. Gorzej, kiedy chciałam zabrać się za wyskrobanie z jego podkutych kopyt brud i kamienie. Przy przedostatnim spotkałam się z mocnym kopnięciem w miednice, na co oddałam mu z podwojoną siłą. Nie będzie mnie tu żaden koń znieważał. Założyłam mu jego skokowe siodło i ogłowie. Dodatkowo ochraniacze na nogi, bowiem ten koń był niesamowicie podatny na okaleczenia i obtarcia. Zawsze musiał mieć dodatkowe podkładki i żele pod siodło, bo w przeciwnym razie kończyło się długim smarowaniem chorego miejsca i brak pracy przez następne kilka tygodni. Skutkowało to jego brakiem kondycji i brykaniem. Nadal ten koń nie wydoroślał, co powinien zrobić już bardzo dawno. Trudno. Będę się z nim użerała, bo to najlepszy koń skokowy, na jakim miałam przyjemność jeździć. Wsiadłam na konia. Oczywiście musiał mi on uświadomić, że ponownie przytyłam. Kiedy tylko usiadłam w siodło wierzchowiec wydał z siebie dość głośny kwik. Tupnął przednimi nogami i ruszyliśmy piaskową drogą. Miałam zamiar pojechać do miasta. Wybrałam jednak drogę mniej żywą. A mianowicie - las. Przejechaliśmy razem przez kilka rzeczek kłusem i dopiero po wyjechaniu z buszu zaczęliśmy galopować. Spotkałam się z kilkukrotną próbą zrzucenia mnie, jednak były one nieskuteczne. Sherlock tylko się namęczył. Dostał parę kopów w żebra i galopował już spokojnie i równo. Wjechałam wreszcie do miasta. Koń był bardzo zainteresowany każdą rzeczą, osobą, pojazdem. Zatrzymałam się wreszcie, aby poprawić rękawiczki. Rumak był bardzo zajęty oglądaniem drzewka, kiedy nagle zza niego wyszedł jakiś mężczyzna. W ostatnim momencie złapałam za wodze. Gdyby nie to, pewnie już leżałabym na ulicy ze wstrząśnieniem mózgu. A może i nawet martwa. Koń ma sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu w kłębie, więc byłby to bardzo bolesny upadek. W pośpiechu złapania skórzanego sznura wypadła mi rękawiczka. Podniósł ją facet, który spłoszył mi konia.
- Dziękuję. - fuknęłam tylko do niego i zabrałam materiał na jeszcze szybko oddychającym koniu.
Antoni?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz