Słońce w końcu zaczęło wychodzić zza ciężkich, zimowych chmur. Grzało przyjemnie w kark, w blond włosy, gdy wychodziło się czy to na spacer z psem, czy na jednego, jedynego papierosa, bo przecież dwóch w ciągu dnia nie wypadało. I tylko głowa bolała niemiłosiernie, bo oczywiście wiosna uderzyła do głowy, zapomniało się raz o szaliku i lekkomyślną kobietę po prostu przewiało, bo już tak bardzo nie chciała wciągnąć rajstop na nóżki.
A teraz kaszlała, smarkała, a jednak do roboty wypadało iść, podatki i jedzenie samo się nie opłaci, choć pies zbytnio zachwycony tym pomysłem nie był, ba, skomlał, piszczał i łapał za kostki, byleby zostać w mieszkanku, pod kocykiem i z dłonią na wielkim łbie.
Przecież kwiatki same się nie podleją.
Dlatego w końcu zbiegłam zwinnie po schodach, w wyjątkowo grubym swetrze, jak na pogodę panującą na zewnątrz, a Frytek podreptał za mną, oczywiście powarkując i wydając z siebie inne dziwne psie dźwięki.
Ludzie wchodzili, dzwoneczek dzwonił raz po raz, a ja przeskakiwałam raz po raz, od lady do półek z kwiatami, od półek z kwiatami do schowka, bo trzeba było wyjąć jakąś wstążeczkę, kokardkę czy doniczkę.
I dzwonek w końcu zadzwonił ponownie, podczas gdy ja stałam plecami do wejścia, co można by potraktować jako małe faux paux. Co poradzić, jednak ucinanie gałązek czasami zbytnio zajmowało umysł.
— Dzień dobry, ja — klient zająkał się, głos zadrżał niebezpiecznie, a ja w końcu zdecydowałam powoli zacząć się obracać w jego stronę, by przynajmniej i również się przywitać.
Tak wypadało. I tak bardzo szkoda, że nie spodziewałam się, co, a raczej kogo zobaczę, bo może wtedy choć odrobinę opanowałabym emocje, nawet jeżeli całymi dniami i nocami miałabym się stresować. Szkoda, że nie wiedziałam, że w końcu dane mi będzie ponownie spojrzeć w złote, ciepłe oczy, że znowu zerknę na ten duży, ukochany nos, szalone włosy, choć może trochę mniej, niż gdy był młodszy. Zamarłam, oczy się zeszkliły i nawet nie zauważyłam, kiedy jedną dłonią podparłam się na ladzie, przy okazji odkładając nożyczki.
— Wandziu, pan chciał kupić ci twoje ulubione kwiatki — oświadczyła ta cholera z okularami, która najwidoczniej planowała wszystko już od dłuższego czasu, utrzymując całe wydarzenie w sekrecie przede mną.
— Nivan! — warknęło słońce, a ja w końcu uśmiechnęłam się promiennie i, choć nadal ze łzami w oczach, zwinnie ominęłam ladę, by rzucić się mu na szyję, zawisnąć i prawie go udusić.
Bo tak bardzo tęskniłam, bo tyle rzeczy zostało niewypowiedzianych i niewyjaśnionych, bo chyba oboje troszkę uschnęliśmy. Westchnęłam cicho, pociągając nosem, w końcu decydując się na odważniejsze zerknięcie prosto w te złote oczy.
— Yamir — wypowiedziałam jego imię, jakby starając się je sobie przypomnieć, bo przecież tak dawno nie opuściło moich ust.
Zawsze lubiłam być nadmiernie emocjonalna. Zbyt wrażliwa, zbyt teatralna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz