Czekało mnie całe parę godzin jazdy z tym małym zjadaczem energii i chęci do życia. Westchnąłem tylko ciężko na jej słowa, zerknąłem na herbatę, którą miała w dłoniach. Ulatniała się z niej przyjemna, zapewne ciepła woń.
- I chuj z tobą, Santos, w plecaku i tak mam coś, co rozgrzewa bardziej niż ta nędzna herbata. — Rzuciłem swój plecak na górną półkę, dokładnie uważając, by przypadkiem nie wywołać dźwięcznego obijania się szkła. Starą butelkę whisky trzeba pilnować bardziej niż dziecka. Gdyby autobus cudem uległby wypadkowi, zapewne to do torby zajrzałbym najpierw.
Ale koniec udowodnienia światu, jak bardzo te dzieciaki są mi obojętne. Góry to góry. Ferie to ferie, trzeba z nich korzystać nawet jeśli mowa o pseudo wychowywaniu bandy pryszczatych bachorów, które w przyszłości trafią jedynie do zawodówki. Na laptopie plus minus dwie godziny załatwiałem swoje sprawy, ignorując spojrzenia Santos — przecież jej życie jest o tyle nudne, że interesuje ją zwykłe zapisywanie frekwencji i uzupełnianie karty wycieczki, którą miałem załatwić jeszcze przed wyjazdem. Ale nie odzywała się. Wytrwale siedziała w ciszy, tu sącząc herbatę, tu zerkając na godzinę, i poszedłbym o zakład, że już smsowała do swojej rodzinki.
Gdybym tylko też tak mógł.
Ale koniec udowodnienia światu, jak bardzo te dzieciaki są mi obojętne. Góry to góry. Ferie to ferie, trzeba z nich korzystać nawet jeśli mowa o pseudo wychowywaniu bandy pryszczatych bachorów, które w przyszłości trafią jedynie do zawodówki. Na laptopie plus minus dwie godziny załatwiałem swoje sprawy, ignorując spojrzenia Santos — przecież jej życie jest o tyle nudne, że interesuje ją zwykłe zapisywanie frekwencji i uzupełnianie karty wycieczki, którą miałem załatwić jeszcze przed wyjazdem. Ale nie odzywała się. Wytrwale siedziała w ciszy, tu sącząc herbatę, tu zerkając na godzinę, i poszedłbym o zakład, że już smsowała do swojej rodzinki.
Gdybym tylko też tak mógł.
***
Wycieczka niczym nie różniła się od tej w ubiegłym roku. Góry stały na tym samym miejscu, co wcześniej, ich szczyty pokrywała wcale nie mniejsza warstwa śniegu, ale co z tego, jak wróciliśmy do tego płaskiego jak banda trzynastek zadupia zwanym Avenley River. Górki, pagórki czy inne żałosne wzgórza to nie to samo, co ogromne góry, wokół których rozchodziło się niezwykle świeże i rześkie powietrze.
Zdążyliśmy zaledwie wysiąść z autokaru, a telefon w mojej kieszeni zawibrował swoim wkurwiającym dźwiękiem. Ale wykazałem się niemałą podzielnością uwagi, bo liczyłem, czy wszyscy uczniowie byli na dworcu, a dwa, że odebrałem telefon i skupiłem się na zdenerwowanym głosie mojego przyjaciela, Antonio Santosa.
- Przestań się tak wściekać. I tak masz zmarszczki — rzuciłem.
- To grubsza sprawa. Nie mogę wyjaśnić w tej chwili.
- Co jest, szefie? — Pierwszy raz od dawna mnie czymś zainteresował i bynajmniej nie było to te zainteresowanie, jakie chciałbym poczuć.
- Zabierz Lucię do siebie. Na parę dni do tygodnia. Proszę, nie wiesz nawet, jakie to ważne. — Drżący głos Santosa nawet nie dawał mi wątpliwości. Nie grał, nie udawał, ani nie żartował, dlatego nie trudno było mi zachować powagę i zgodzić się na prośbę starszego Santosa.
Ale pozostawał jeden problem, w sumie dwa. Lucia przecież na zdrowych zmysłach w życiu nie pojechałaby ze mną do mojego odosobnionego domu, bo, pierwszy powód, szanujemy się, a drugi, że nie dostanie ode mnie żadnego solidnego wytłumaczenia. Jej ojciec sam mi go nie dał, zatem idę jak w zupełną ciemność.
- Ej, Santos! Zostaw ten autobus. — Machnąłem do niej. — Bierz bagaże i pakuj się, zawiozę cię do ciebie.
Koleżanka zmarszczyła brwi w niemałej konsternacji.
Oj, gwiazdko, sam chętnie bym to zrobił.
- Poważnie?
- A czy Santos kiedykolwiek irytowała mnie swoimi zbędnymi pytaniami? — Wychwyciłem z jej rąk trzydniowy bagaż i wrzuciłem do bagażnika samochodu. — Nie sil się, bo odpowiedź brzmi „tak”.
- Co za zgred.
- Hojny zgred.
- Nie wierzę w to.
- Widocznie jakaś twoja część wierzy, skoro nadal tu stoisz i nie przejmujesz się tym, że mam na wyłączność twoje ubrania w bagażniku. Chętnie poprzymierzam sobie parę topów jakiegoś wolnego, pierdolonego weekendu — parsknąłem i wskazałem ruchem ręki na samochód. — Wsiadaj, ja chcę się jeszcze w miarę wyspać.
Santos nie spierała się dłużej. Zrobiła to, co ma w zwyczaju robić zawsze, czyli teatralnie wywróciła oczami i zajęła miejsce pasażera. Z biegiem czasu znajdowaliśmy się coraz bliżej centrum. Coraz bliżej tej biedackiej dzielnicy, w której mieszkała.
Z wielką chęcią ją minę. To prawie tak, jakby ominąć spotkanie z HIV'em w fizycznej postaci. Same zalety płyną z tego układu z Santosem.
- Ej — odezwała się młoda.
Kurwa, jednak jest odrobinę spostrzegawcza.
- Co tam?
- Minąłeś moją kamienicę. Zawróć. — Usłyszałem rozkazujący ton, ale ani się do niej nie odwróciłem, ani nie pokazałem, że martwi mnie to, co właśnie powiedziała.
Powaga na mojej twarzy zaczęła mnie na dobre pożerać. Nie mogłem się jej pozbyć. Może i dobrze, bo przyda mi się raz na jeden, pierdolony czas, kiedy sprawy wydają się stawać na ostrzu noża.
- Chyba przeoczyłem.
Dalej jechałem.
- Hej, Jefferson, już! — Złapała bulwers. I to wcale nie mały. — Powiedz cokolwiek! Dlaczego jedziesz dalej?
To, co teraz prezentowałem, podchodziło pod pedofilię. Staczam się coraz niżej dla takich małych, pyskatych dzieciaków i równie niedojebanych na głowę rodzicach, a szczególnie dla Santosa, który zawsze znajdzie gdzieś w świecie powód, żeby doszczętnie dojebać sobie pikanterii do życia.
- Sorry, kiddo. Muszę. — Tylko to wydostało się z moich ust przy nienacechowanym emocjonalnie wyrazie twarzy. — Z wytłumaczeniami kieruj się do ojca, bo ja za chuja nie wiem, dlaczego cię porywam. Coś musiało się stać.
- Jak to stać? Czemu ojciec się ze mną nie skontaktował? — Zamiast się szarpać i ruszać na siedzeniu, w końcu opiera plecy o oparcie jak cywilizowany człowiek.
- Za dużo pytań.
Naburmuszyła się odrobinę, ale względnie uspokoiła. Dlatego kontynuowałem, nie czując już hałaśliwych tonów jej głosu, które mnie irytowały.
- Cokolwiek się dzieje, twój ojciec chce, żebyś była bezpieczna. I chcąc, nie chcąc, u mnie taka będziesz. Mi też to nie na rękę, ale zobaczysz, że nie jest tak źle. — W końcu na nią zerknąłem. Ciemnowłosa tępo wpatrywała się w przestrzeń. — Możesz pójść w kimę, bo czeka nas ze dwie godziny jazdy. — Na oślep wymacałem z tyłu poduszkę pod głowę i dosłownie rzuciłem nią w Santos, byle żeby w końcu zrobiła coś bardziej pożytecznego, czyli na przykład zamknęła jadaczkę na ten czas.
- A czy Santos kiedykolwiek irytowała mnie swoimi zbędnymi pytaniami? — Wychwyciłem z jej rąk trzydniowy bagaż i wrzuciłem do bagażnika samochodu. — Nie sil się, bo odpowiedź brzmi „tak”.
- Co za zgred.
- Hojny zgred.
- Nie wierzę w to.
- Widocznie jakaś twoja część wierzy, skoro nadal tu stoisz i nie przejmujesz się tym, że mam na wyłączność twoje ubrania w bagażniku. Chętnie poprzymierzam sobie parę topów jakiegoś wolnego, pierdolonego weekendu — parsknąłem i wskazałem ruchem ręki na samochód. — Wsiadaj, ja chcę się jeszcze w miarę wyspać.
Santos nie spierała się dłużej. Zrobiła to, co ma w zwyczaju robić zawsze, czyli teatralnie wywróciła oczami i zajęła miejsce pasażera. Z biegiem czasu znajdowaliśmy się coraz bliżej centrum. Coraz bliżej tej biedackiej dzielnicy, w której mieszkała.
Z wielką chęcią ją minę. To prawie tak, jakby ominąć spotkanie z HIV'em w fizycznej postaci. Same zalety płyną z tego układu z Santosem.
- Ej — odezwała się młoda.
Kurwa, jednak jest odrobinę spostrzegawcza.
- Co tam?
- Minąłeś moją kamienicę. Zawróć. — Usłyszałem rozkazujący ton, ale ani się do niej nie odwróciłem, ani nie pokazałem, że martwi mnie to, co właśnie powiedziała.
Powaga na mojej twarzy zaczęła mnie na dobre pożerać. Nie mogłem się jej pozbyć. Może i dobrze, bo przyda mi się raz na jeden, pierdolony czas, kiedy sprawy wydają się stawać na ostrzu noża.
- Chyba przeoczyłem.
Dalej jechałem.
- Hej, Jefferson, już! — Złapała bulwers. I to wcale nie mały. — Powiedz cokolwiek! Dlaczego jedziesz dalej?
To, co teraz prezentowałem, podchodziło pod pedofilię. Staczam się coraz niżej dla takich małych, pyskatych dzieciaków i równie niedojebanych na głowę rodzicach, a szczególnie dla Santosa, który zawsze znajdzie gdzieś w świecie powód, żeby doszczętnie dojebać sobie pikanterii do życia.
- Sorry, kiddo. Muszę. — Tylko to wydostało się z moich ust przy nienacechowanym emocjonalnie wyrazie twarzy. — Z wytłumaczeniami kieruj się do ojca, bo ja za chuja nie wiem, dlaczego cię porywam. Coś musiało się stać.
- Jak to stać? Czemu ojciec się ze mną nie skontaktował? — Zamiast się szarpać i ruszać na siedzeniu, w końcu opiera plecy o oparcie jak cywilizowany człowiek.
- Za dużo pytań.
Naburmuszyła się odrobinę, ale względnie uspokoiła. Dlatego kontynuowałem, nie czując już hałaśliwych tonów jej głosu, które mnie irytowały.
- Cokolwiek się dzieje, twój ojciec chce, żebyś była bezpieczna. I chcąc, nie chcąc, u mnie taka będziesz. Mi też to nie na rękę, ale zobaczysz, że nie jest tak źle. — W końcu na nią zerknąłem. Ciemnowłosa tępo wpatrywała się w przestrzeń. — Możesz pójść w kimę, bo czeka nas ze dwie godziny jazdy. — Na oślep wymacałem z tyłu poduszkę pod głowę i dosłownie rzuciłem nią w Santos, byle żeby w końcu zrobiła coś bardziej pożytecznego, czyli na przykład zamknęła jadaczkę na ten czas.
Lucia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz