Strony

29 lip 2019

Od Althei C.D Bellami

Nie rozumiałam niczego, czego byłam świadkiem. Lustro roztrzaskane na setki małych odłamków. Krew na pięści, krew na nogach, w oczach zasiana panika i najczystszy strach, jaki kiedykolwiek widziałam w życiu. Bell płakał. On naprawdę płakał. Był to tak rzadki widok, że sama siebie posądziłam o omamy wzrokowe. Ale nie. To zupełnie realna prawda. Aż głos ugrzązł mi w gardle, sprawiając, że nie mogłam wydusić z gardła ani słowa.
„Nie widzisz tego?”, przypomniałam sobie pytanie i pojawiło się kolejne „co miałam widzieć?”. Omiotłam wzrokiem wannę, potem zamknięte okno. W odłamkach lustra, w które tak uparcie się wpatrywał, nie odnalazłam niczego niepokojącego. Chyba że chodziło o sam fakt, że jego pięść rozbiła mi lustro — to już było niepokojące. Psychotropy jednak robiły i zawsze będą robić swoje. Tydzień czasu siedziałam w zupełnym odosobnieniu od Bellamiego, ale zaledwie pojedyncze spojrzenie na niego uświadomiło mi, że jedna rzecz się nie zmieniła. Bell nadal coś brał. A może sam był tak psychicznie chory, że psychotropy przynosiły mu ukojenie? Do żadnej sensownej konkluzji jeszcze nie doszłam. Nawet spory czas znajomości nie pozwalał mi uchylić z tej niewyjaśnionej osoby choć rąbka tajemnicy.

I być może powinnam przestać próbować tego dokonać.
- Przykro mi, Bell, ale niczego nie widzę — odpowiedziałam mu tak łagodnie, jak tylko potrafiłam.  Ostatnie, co chciałam osiągnąć, to sprawić, że poczuje się zupełnie samotny w swoim problemie. Teraz mężczyzna wydawał się tak szaleńczo bezbronny i spanikowany, że mogłam unosić głos ile chciałam, jednak jaki miałoby to sens? Żaden. — Potrzebujesz pomocy. Proszę, spójrz na mnie. Spójrz. — Zbliżałam się powoli i ostrożnie. Chciałam tylko dotknąć jego twarzy, by odwrócił ją w moją stronę, lecz koniec końców klęknęłam zaraz obok niego, z trudem starając się ominąć wszelkie ostro zakończone odłamki lustra.
Nie reagował. Był w innym świecie.
- Han. On. Boże... — mówił słowo po słowie, ale sam nie miał pojęcia, co za zdanie chciał stworzyć.
- Proszę, spójrz na mnie. — Mój głos stawał się donośniejszy. Silniejszy. Pierwsze powtórzenie. Drugie. Za trzecim razem jego oczy odnalazły swój w miarę obecny wyraz. Swoimi dłońmi, które teraz obejmowały jego żuchwę, udało mi się go nakłonić, by kierował twarz tylko i wyłącznie na mnie. Nie do żadnych zjaw, które widział swoimi oczami za zasłoną totalnego szaleństwa.
- Jak ja się pokażę rodzinie? — Znowu to powiedział. I znowu nie miałam zielonego pojęcia, co oznaczało te pytanie. Po co i dlaczego je zadawał.
- Wszystko będzie w porządku.
- Nic nie będzie — prawie wrzasnął, zmieniając swoją pozycję. Zobaczyłam wtedy pokrwawione nogi i zdawało się, że nie dbał nawet o to, że jest ranny. Jako osoba o trzeźwym umyśle miałam wziąć sprawy w swoje ręce.
- Co zobaczyłeś? — szepnęłam, potrząsając lekko jego ramieniem. 
Z czasem mężczyzna stał się bardziej obecny. Widziałam jednak, że dalej żył wyłącznie strachem i niepokojem. Starał się oddychać miarowo, ale nie wychodziło to tak, jak by chciał. Pierwszy raz utknęłam w tak zawiłej, niezrozumiałej sytuacji, nie posiadając żadnego sensownego pomysłu, by pomóc.
- Widziałem Hana — jąkał się. Patrzył w sufit, w odłamki lustra i znowu na mnie. Był cały spocony i blady, jakby lada moment miał paść trupem. — Naprawdę go widziałem. W-wisiał na linie.
- Kim jest Han? — Ciągle siedząc na zimnych płytkach sięgnęłam po ręcznik. Utopiłam go w zimnej wodzie w umywalce i w czasie, gdy jego umysł był zajęty bólem, przemywałam wyszarpane od szkła rany i cięcia. 
- To mój kuzyn — wymamrotał. — A jeśli on...
- Nie. To, co widziałeś, to zwyczajny koszmar. — Odbiło ci. To miałam mu powiedzieć? — Musisz w to uwierzyć.
Jęknął cicho z bezradnością.
- Jak mam w to uwierzyć? — Spojrzał na mnie z bólem w oczach. Widziałam w nich już mniej przerażenia. 
Na jego słowa wysunęłam telefon z kieszeni. Nie myśląc zbyt długo, wyciągnęłam rękę, by przejął urządzenie, jednak zanim to zrobił, popatrzył na mnie z wątpliwością. Wiedział, o co mi chodzi.
- Zadzwoń do niego. Upewnimy się — rzekłam z dużym przekonaniem, ale prawda była taka, że sama nie wiedziałam, jak może być w rzeczywistości. Z drugiej strony niemożliwe przecież, gdyby za pośrednictwem jakichś koszmarów na jawie Bell przypieczętował los kuzyna. To, co widział przed oczami, to były zwyczajne obawy. Wymysły.
Bellami czekał na połączenie zbyt długo. Odezwała się automatyczna sekretarka. Spróbowaliśmy jeszcze raz i spotkało nas to samo. Atmosfera gęstniała coraz mocniej. Lada moment Bell, pomimo obrażeń, jakich doznał, wstał gwałtownie, prawie ślizgając się na swojej własnej krwi zmieszanej z odłamkami szkła.
- Dokąd idziesz? — Wstałam za nim. Rozejrzał się po moim mieszkaniu z taką konsternacją, jakby dopiero ogarnął, że był u mnie. 
- Nie wiem. Nic nie wiem — mruknął bezradnie. — Muszę się dowiedzieć, co z Hanem. Po tym, co zobaczyłem, po prostu muszę.
- Ja cię tam zawiozę. W takim stanie nie wsiądziesz — odparłam stanowczo. Nie próbował nawet protestować, co ułatwiło mi robotę. — Posprzątam tylko to, co narobiłeś, i biorę kluczyki od auta. — Ojciec zostawił mi auto, bym jeździła nim do pracy, ale najwyraźniej przyda się dzisiaj do innej wyprawy. 
W ciągu kwadransa udało mi się w miarę sprawnie zetrzeć ślady krwi i przenieść każde osobne szkiełko do kosza. Bell bezsilnie leżał na kanapie, wzdychając co chwila tak ciężko, jakby wielka czarna chmura wisiała nad nim. Nie zamknął oczu ani razu, choć miał dogodną sytuację, żeby się chociaż chwilę zdrzemnąć i odpocząć.
- Dobra, już. — Podrzuciłam kluczyki w dłoni, które zabrzęczały cicho. Na te słowa Bell zsunął się z kanapy, gotowy do wyjścia.
Lał rzęsisty deszcz. Krople ulewy obijały się o całe auto, powodując niemiły dla ucha hałas zastępujący brak komunikacji między nami. Ledwo pamiętałam, jak się prowadzi auto, ale wolałam nie zdradzać tej wątpliwości przejętemu towarzyszowi. Z pomocą jego wskazówek w końcu wyjechaliśmy z najbardziej zatłoczonej ulicy i przejechaliśmy kolejną. Potem jeszcze jedną. Droga zdawała się przedłużać. Przez myśl przemknęło mi nawet, że Bell sam nie wiedział, co mówi. Zwłaszcza kiedy dawno trafiliśmy na obrzeża miasta, gdzie mijanie samochodów graniczyło z cudem. 
- To ten dom. — Wskazał na wielką, białą posiadłość z olbrzymią stajnią. 
Zmarszczyłam brwi, przypatrując się sporemu terenowi, by odnaleźć dobry obszar do zaparkowania. Niecierpliwość pasażera sprawiła jednak, że wybrałam pierwsze lepsze miejsce przy ogrodzeniu. Musiałam znacznie przyspieszyć kroku, by dogonić mężczyznę, a gdy już tego dokonałam, zatrzymałam  go gwałtownie.
- Ej, chwila, chwila. Dobra, jesteśmy tu — zaczęłam nieco bardziej stanowczym tonem. — Ale co dalej? Co chcesz mu powiedzieć? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. Ochłoń najpierw. — Nie dbałam o to, żeby oboje stoimy w strugach deszczu.

Bellami?

+10 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz