Strony

7 wrz 2019

Od Caina cd. Candice

- Czego chcesz? - ktokolwiek wbijał mi kościsty łokieć w żebra, przedostając się przez bluzę z kapturem i skórzaną kurtkę, przez co wybudził mnie ze snu, którego tak mało zsyłały mi niebiosa, zasługiwał na srogą karę. A nikt inny tak boleśnie nie potrafił dotknąć, jak ten ciul - Jasper.
Podniosłem głowę z jękiem, jakby ważyła ze sto ton i zdjąłem sobie z nosa przeciwsłoneczne okulary. Jeśli w tym miejscu potrafi jednocześnie świecić słońce i padać deszcz, to najwyraźniej to miasto jest równie niezrównoważone, co ja. Odgłos silnika nagle ucichł, a ja wyjrzałem przez okno.
- Dlaczego mnie nie kochasz? - Jasper przyłożył sobie dłoń do piersi i westchnął teatralnie, naśladując piskliwy głos fanki.
- Bo masz fiuta, nie masz cycków, a poza tym jesteś irytującym palantem. No i uważasz, że Leonardo di Caprio jest przystojny, a to już zakrawa na zbrodnię - Jasper śmieje się szczerze rozbawiony.
- Mili panowie, nasza księżniczka nie zmieniła się przez godzinę snu ani trochę. Jej humor się nie polepszył.
Godzina? Czuję się, jakbym przespał ledwo dziesięć minut. Jestem wykończony, obolały, łeb mi pęka, a w uszach słyszę szum.
- Szkoda. Niespodzianka nie będzie miała dzisiaj łatwo - odzywa się Eric, mój menadżer przez telefon. Nie mam pojęcia, o czym oni gadają, ale i tym razem nie zwracam uwagi na to.
Udaje mi się tylko wywnioskować z rozmowy, że za chwilę będę mógł się przywitać z moim nowym "domem". Mam udawać szczęście i okazywać entuzjazm. Nie sądzę, aby ktokolwiek mówił to na serio. Bywałem już w tylu miastach, że i to nie robi na mnie żadnego wrażenia. A tym bardziej nie wtedy, kiedy stoimy w korku i mogę przyjrzeć się małej części architektury centralnej. W końcu jesteśmy na miejscu.
- Cholera, ciekawe czy wysokość budynków świadczy o ego architektów - rzuca Harvey - Byłoby to całkiem zabawne.
- Śmieszne by było dopiero wtedy, gdyby świadczyły o wielkości czegoś innego - Jasper sam śmieje się ze swojego dwuznacznego żartu.
Unoszę głowę i zdejmuję przeciwsłoneczne okulary. Miałem je na sobie na tyle długo, że moje oczy nie są przyzwyczajone do wyrazistych barw otoczenia. Przede mną stoi ogromny budynek, jeden z największych w całym mieście, który miał właśnie zostać moim domem. To znaczy, jedno z apartamentów, które się w nim znajdują.
Słońce odbijało się od błękitnych szyb, oślepiając mnie mocno. Zmrużyłem oczy i opuściłem głowę. Złożyłem okulary, zakładając jeden z zauszników za swoją bluzkę.
To będzie ciekawy, długi pobyt w mieście biznesu.
Cały czas wpatruję się w budynek, który rozciąga się w swoim indywidualnym pięknie. Nie jestem architektem, a nawet znawcą tego gatunku, ale osoba, która to wymyśliła, musi być pieprzonym geniuszem.
Wchodzimy do środka, wsiadamy do windy, a z racji, że ja nawet nie orientuję się, na jakim piętrze mieszkam, pozwalam Harveyowi przejąć pałeczkę kontroli. Wciska trzynastkę. Nie jestem przesądny. Nie wierzę w to gówno. W te całe horoskopy, jasnowidztwo i inne bzdety. Jednak i tak bawi mnie zbieżność.
Za drzwiami wita nas Eric. Wita to dosyć zbyt mocne słowo, bo rozmawia przez telefon. Nie rozstaje się z tym urządzeniem na krok. To jego pilot władzy. Rozglądam się po cichym apartamencie. Jest przestronny, w większości otwarty, utrzymany w ciemnych kolorach z kontrastem mebli i innych szczegółów. Przez ogromne okna rozciąga się widok na krajobraz miasta. Podoba mi się, ale moja mina wyraża zupełnie coś innego.
- Savannah tym razem się postarała - Eric odrywa się od swoim rzeczy, czy cokolwiek tam robi i zwraca się do naszej trójki.
Jasper rzuca się na kanapę i rozkłada się wygodnie z dumnym westchnięciem i pomrukiem zadowolenia. Zaraz potem dosiada się do niego Jasper.
- Skup się - mężczyzna pstryka palcami mi przed twarzą i wskazuje palcem na stolik. Przemierzam spojrzeniem po znajdujących się tam rzeczach, rozłożonych obok siebie.
Och, błagam. Jego pedantyzm doprowadza mnie do szału.
- Tu jest wszystko. Karty, zaproszenia, oferty, które masz przejrzeć bezdyskusyjnie, a potem powiedzieć mi swój werdykt.
- I tak wybrałeś za mnie. Po co mam to robić?
- Bo jestem twoim biznesowym ojcem, matką, kim tylko zechcę - co ty nie powiesz? - Masz to zobaczyć, zanim przyjdzie Diablica i zacznie narzekać, że znowu musi wszystko załatwiać - spoglądam na niego beznamiętnie z rękoma w kieszeni. Odnoszę wrażenie, że gdyby mógł, rozgadały się na ten temat, ale przerabialiśmy to już tyle razy, że chyba nawet on sam nie ma ochoty tego powtarzać. Wzdycha jedynie i bawi się kluczami w kieszeni swoich spodni od garnituru.
Słyszymy stukot szpilek, a wtedy Eric odrywa wzrok od swojego telefonu, po raz drugi już tego dnia i idzie do drzwi tak, jakby się bał, że któryś z nas postanowi ruszyć swoją leniwą dupę i być pierwszy. Jakby to jeszcze miało większe znaczenie dla mnie.
- Spodziewasz się kogoś? - Jasper trącił butem moją nogę, ale zignorowałem to, bo ktokolwiek to był, mało mnie interesował.
- Dupku, gadać nie potrafisz, czy jesteś zbyt sławny, żeby odpowiadać już ludziom? - Harvey rzucił we mnie papierkiem po gumie, którą obecnie z przyjemnością żuł.
- Ponury Żniwiarz - rzucam - Albo Savannah. Wychodzi na jedno. - wzruszam ramieniem i wracam do przeglądania telefonu.
Harvey wydaje się jako jedyny zainteresowany, bo spogląda z ciekawością w stronę wejścia, Jasper nawet nie drgnął, dalej będąc bardziej zajęty swoją grą i próbą nie uwalenia mi nowej kanapy, która od dzisiaj miała robić za mój własny mebel. Własny to pojęcie względne, bo zapewne za parę miesięcy i tak wywiozą mnie gdzieś indziej. A ja nie będę protestował. Moje życie składa się z samych podróży.
Eric nie zdążył dojść do drzwi, kiedy do środka - zresztą bez pukania zauważywszy - weszła znajoma kobieta. Jak zawsze idealnie co do minuty, jakby w głowie miała pieprzony sekundnik.
- Witajcie, chłopcy - w salonie pojawia się Savannah, stukotem szpilek dając znać, że całą uwagę trzeba poświęcić teraz jej. Zawsze, gdy jest w tłumie, wszyscy muszą wiedzieć, że to ona jest najważniejsza. Co nie jest trudne, szczególnie jeśli jest się mężczyzną. Spoglądam na nią beznamiętnie, bo jej obecność zawsze coś oznacza.
Wtem moją uwagę przyciąga kolorowy materiał tuż za idealną sylwetką mojej agentki. Przechylam głowę, by móc zobaczyć, kto to taki kryje się za kobietą.
- Chcę wam przedstawić kogoś, kto od dzisiaj dołącza do naszego zespołu - brunetka odsuwa się nieco, odsłaniając rudowłosą dziewczynę, która przeciąga ostrożnym spojrzeniem po wszystkich. Zatrzymuje wzrok na mnie i pod wpływem mojego lodowatego spojrzenia, zaraz odwraca spojrzenie.
Kolejna pieprzona niania. W dodatku nie w moim typie. Ale jedno muszę przyznać, jest niezła.
- Candice Therese Snow - dziewczyna zostaje przedstawiona i nie mruga nawet okiem. Zabawne - Twoja nowa asystentka, Cain - moje imię wypowiadane przez płynący głos agentki przyciągnął moją uwagę - Ona już wie, co do niej należy, ale tobie muszę to przypomnieć. Po raz siódmy zresztą - przewraca oczami, jakby chciała mi dać wyraźny znak, że i tym razem jest gotowa walczyć. Ona nie odpuszcza. Zdołałem się pozbyć sześciu pozostałych. Większość wybiegała z płaczem i rozdartym sercem. Niektóre wytrzymywały tydzień, inne rezygnowały po pierwszym dniu. Jedna nawet wyprowadziła się do innego kraju, żeby nie mieć ze mną nic wspólnego. Miałem nadzieję, że przy siódmej Savannah zrezygnuje z poszukiwań. Nie zrobiła tego.
- Jej głównym zadaniem jest oczywiście przypominanie ci, gdzie grasz i dokąd masz się udać, dbanie o twój tak łatwo niszczony przez ciebie samego wizerunek oraz oczywiście pilnowanie, żebyś nie skopał tego, co jest na razie dobrze - w momencie, w którym Savannah wydaje się zajęta tłumaczeniem mi tego samego, co sześć razy z rzędu wcześniej, ja przyglądam się Nowej. Jest zdecydowanie inna niż pozostałe, ale też ładniejsza niż one. Moja agentka starała się nie zatrudniać ładnych dziewczyn, abym ich nie przeleciał. Nowa jednak i tak odstaje od typowych standardów. Wygląda... zwyczajnie. Jest malutka. Przy wzroście Savannah wygląda jak dziecko. Przy moim metrze dziewięćdziesiąt jak Calineczka. Jej rude, lokowane włosy, chyba specjalnie rozpuszczone po to, aby zakrywać nieco twarz, spływają po ramionach i okalają kształtną twarz. Żywe oczy już po raz enty wędrują po otoczeniu i ludziach zgromadzonych w nim. Jakimś dziwnym trafem, unika mojego spojrzenia - Po prostu, będzie się tobą opiekować - Savannah kończy i patrzy wyczekująco, jakbyśmy mieli zacząć bić jej brawa.
- Nie ma mowy - powtarzam to po raz siódmy, raczej z przyzwyczajenia, niż z nadziei, że zrezygnują.
- To nie podlega negocjacjom, Hawthorne - kobieta kręci głową, definitywnie zbyt ostatecznie. Odwraca się do Nowej i wyciąga do niej rękę - Mam nadzieję, że przyniosłaś wszystkie potrzebne dokumenty, które ci przekazałam.
- Tak - po raz pierwszy się odzywa.
Jej głos dociera do mnie ledwie, ale słyszę go na tyle wyraźnie, aby zapamiętać jego barwę.
Niech ją szlag.
Agentka otwiera teczkę, kartkuje wszystko i pochodzi, kładąc na stoliku to, co należy tylko do formalności. Unosi wzrok na mnie, aby dać mi znać, że nawet nie mam próbować wszczynać kłótni tak, jak ostatnim razem, kiedy przyprowadziła niańkę na etat.
- Zamierzacie dalej siedzieć na dupie czy przywitasz się z nowym pracownikiem?
Szanuję Savannah. Ma twardy tyłek, nie żebym sprawdzał, bo w tym sęk. Jest jedynym garniakiem, który nie prosił mnie o seksualną przysługę ani o tęczowego jednorożca na urodziny, dlatego godziłem się na znajdywanie mi niani. Była szczera i nie kryła się z tym, że na mnie zarabia.
Zanim jednak biorę długopis i wszystko to, gdzie niby mam złożyć swój podpis, po raz kolejny wbijam spojrzenie w Nową.
- Dla jasności - podnoszę się z miejsca - Jedyne prawo siedzenia na tej kanapie ma mój tyłek, oni są tu tak samo mile widziani, jak upierdliwa mucha na talerzu. Mam też podobno dzwonek dla gości. A drzwi wejściowe nie istnieją po to, aby nieproszeni ludzi włazili do mojego mieszkania. Dwoma słowami - puka się.
Savannah zbywa mnie spojrzeniem, więc w tej samej chwili podchodzę do "niańki", patrząc na nią z wyższością. Nie będzie się różniła od żadnej dziewczyny, której dawałem max. tydzień. I za każdym razem dotrzymywałem obietnicy.
Podaję jej rękę.
Unosi głowę, by spojrzeć mi w oczy. Jej tęczówki mają odcień intensywnej zieleni. I są dzikie. Głębokie jak dobrze napisana zwrotka.
Nie jest taka nijaka. Nieźle, kochanie.
- Cain Hawthorne.
- Candice Snow.
- Masz na imię Candice? - zmierzyłem ją wzrokiem od stóp do głów.
Próbowała uścisnąć swoją małą dłonią moją dużą i zimną.
- Candy.
- Jak cukierek. Nie brzmi lepiej - rzuciłem.
- Cieszę się, że tak uważasz. Nie mogłam się doczekać, aż usłyszę, co myślisz o moim imieniu - odpowiada.
Wciąż tu jest. I w dodatku się odgryzła. Co jest, kurwa?
Kątem oka zauważam, że Savannah sięga po swój telefon z torebki i marszczy brwi, po czym wskazuje telefonem na nas.
- Zapoznajcie się ze sobą, ale bez przesady. Najlepiej, jakbyście mieli przy tym na sobie ubrania. Muszę zadzwonić. Zaraz wracam - odwraca się, a stukot jej szpilek roznosi się po pomieszczeniu.
Candice patrzyła na moją twarz, ale nie wzrokiem szczeniaczka. Odwzajemniam spojrzenie, bo najwyraźniej byłem żałosnym gnojem i zawody w mierzeniu się spojrzeniem były w moim stylu.
- Chcesz poznać tajemnicę? - pochylam się nad uchem Nowej i z lekka dezorientuje mnie, że w żaden sposób nie reaguje tak, jak poprzedniczki. Nie odpowiada, więc odbieram to jako zgodę - To nie jest praca twoich marzeń. Nie mam pojęcia, ile dostaniesz za odpowiedni czas użerania się ze mną, ale zapewniam cię, że nie wytrzymasz. Czy ty wiesz, w co się pakujesz? - rezygnuję z zabawnego tonu.
Uśmiech Nowej był jasny jak słońce i słodki jak cukierek.
- Wiem - zrobiła krok w moją stronę - Potrzebuję pieniędzy. Jestem zdesperowana i zapewniam, że zadbam o to, aby był pan trzeźwy przez cały czas.
- Na twoim miejscu nie składałbym żadnych obietnic, bo nie wiesz dokładnie wszystkiego - zaczynałem tracić do niej cierpliwość. Teatralnie wytrzeszczyła oczy.
- A jednak składam obietnicę. Pozwie mnie pan?
Nie kuś mnie, kurwa, Nowa.
Robię krok, zmniejszając przestrzeń między nami i teraz jej piersi muskają mój brzuch. W jej oczach płonie tyle determinacji, że mogłaby spalić to mieszkanie. Już mam się jej pozbyć, gdy Święty Harvey, ksywka kutafon, pojawia się za mną, wyciąga rękę i ratuje sytuacje.
- Harvey Lawson - uśmiecha się szeroko i promieniście, jak na siebie przystało.
Bojowe nastawienie Nowej znika i na jej twarzy pojawia się odwzajemnienie gestu. Puszcza moją dłoń i wita się z tym dupkiem. Dopiero wtedy zauważyłem, że nasz dotyk trwał niemal trzy minuty.
Świetnie, Savannah. W nagrodę dostaniesz skandal na tabloidach.
- Candy.
- W życiu nie widziałem żywego cukierka - chichot Harveya zapewne rozpuścił jej wnętrzności niczym pianki na ognisku. Chłopak potrafił oczarować nawet pieprzony kamień leżący na poboczu. Lubił utrzymywać swoje życie osobiste w tajemnicy, mimo to kobiety rzucały się na niego, jak na promocję w sezonie. To najbardziej obrzydliwie szczery człowiek, jakiego w życiu poznałem. Z tego, co wiem, byłem jedyną istniejącą osobą na świecie, którą oszukał.
Krzywię się na to zdanie, bo czuję, że poziom zażenowania skacze mi wraz z ciśnieniem. Odwracam się z zaciśniętymi pięściami i szukam Savannah, bo muszę z nią poważnie porozmawiać. Nie jestem zmuszony długo szukać, bo po chwili kobieta wychodzi z balkonu.
Jej mina podpowiada mi, że jeśli myślę o zrezygnowaniu z Nowej, to wyrzuci moją żałosną dupę na bruk. Na świecie istnieje wiele dobrych agentów, równie potężnych co Savannah, ale tylko ona potrafiła wyciągnąć mnie ze wszystkiego, co udało mi się poważnie spierdolić i to w dodatku o trzeciej w nocy. Nie mogę polegać na swoim menedżerze i dwóch kumplach nawet w kwestii głupiego telefonu, a tym bardziej w sytuacji, gdy coś ostro szło nie tak. Kochałem moich przyjaciół, ale nie oczekiwałem od nich żadnej wzajemności.
- Ta się odzywa - wskazałem podbródkiem na dziewczynę.
- Ostatnia tego nie robiła i nie wytrwała w tej pracy nawet trzech dni. Musiałam sięgnąć po coś innego - wyciągam z paczki milionowego w tym dniu papierosa, podpalając go i zaciągając się głęboko.
To była moja ulubiona rozrywka. Pozwalała mi zignorować całą resztę wszechświata, mieć w dupie, co do mnie mówią i w jakiś sposób uciszyć podobnie, jak to robiły inne używki. Jednak tytoń był bez porównania mniej skuteczny.
- Mogę ci coś powiedzieć? - odzywa się Savannah, poprawiając czerwoną szminkę i wpatrując się w wyjęte z torebki lusterko.
- Retoryczne pytania budzą we mnie agresję.
- Postaraj się, Hawthorne - ściska wargi i rozmazuje w ten sposób szminkę - Im bardziej ty jesteś uparty, tym bardziej i ja jestem zawzięta.
Zabrzmiało to tak, jak kolejna groźba posyłana w moją stronę z nadzieją, że w końcu któraś do mnie dotrze. Ludzie w mojej obecności zawsze mieli nadzieję. Nie wiem tylko, na co ona im się zdaje. Ludzie są zaślepieni nadzieją. Wielbią ją, jakby była jedynym ratunkiem. Już nawet dzieci tak nazywają. Przepraszam. Złe słowo. Krzywdzą je. Kto normalny nadaje swojemu dziecku imię Nadzieja? I jak niby je woła? "Nadzia, kochanie, chodź na obiad!"?
Parskam pod nosem, bo moja krótka myśl na ten temat sama mnie rozbawia.
- Gdzie znalazłaś tę małą wojowniczkę?
- A czy to ma jakieś znaczenie? - Savannah nie wydaje się już zainteresowana - Nie ufam ci na tyle, by zostawić cię samego, bo wiem, że się upijesz. Jesteś niestabilny, zgorzkniały i wkurzony. A ona ma zbyt wiele do stracenia i zyskania jednocześnie, by przegrać, jeśli sytuacja nie rozwinie się tak, jak tego chcę. Przykro mi, Cain. Ona jest gotowa na wojnę.
- Słodziutka - kobieta wyraźnie nie wie, czy nazywam tak Nową, czy w ten sposób właśnie zwróciłem się do niej - To będą co najwyżej zawody.
- Jeśli tak, to obiecaj mi, że będziesz grał czysto. Ona jest wyszczekana, ale jednak bardzo młoda - zapewne to ostrzeżenie ma poruszyć we mnie resztki sumienia.
- W moim słowniku nie ma takiego słowa jak "czysto".
- Powiedz to jednej ze swoich "jednonocnych" dziewczyn - teatralnie przewraca oczami - Myślę, że i tak będą chciały wskoczyć ci do łóżka - wyciąga dłoń po podpisane dokumenty. Oddaję jej to, nawet nie patrząc. Zbyt skupiony jestem na rozciągającym się widoku miasta.
O tak, wiedziałem, co zrobię z Nową. Złamię. Zniszczę ją. Doprowadzę jej duszę do upadku zaraz po tym, jak nasycę się jej niewinnością i czystością.

Candice?

+20 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz