Widzę inny rachunek. Za nim kolejny. Tutaj umowa o mieszkanie, tutaj jakiś abonament, którego nawet nie pamiętam. Stos dokumentów niemal się nie kończy, bo co rusz przypominam sobie o nowych. Do tego uszczuplający się portfel mi tego nie ułatwia. W każdym swoim bezwiednym westchnieniu odnajduję nutkę problemu i zmęczenia. Dookoła głowy wciąż chodzi mi myśl o nowej torebce za prawie półtora tysiąca avarów oraz różne cudowne, piękne i drogie kaprysy, na jakie z obecnym wynagrodzeniem nie mogę sobie pozwolić. Co musiałam robić, żeby tak szybko stracić tak dużo pieniędzy? One były i nagle puf. Nie ma. Egzystencja traci sens.
Druga sprawa. Neal. Chaos w moim życiu trwa i trwa, być może bez żadnego końca, jednak kiedy siadam wieczorem na łóżku i udaje mi się zamienić z cud blondynem parę SMS'ów, perspektywa kolejnych dni staje się lepsza. Jego nagłe milczenie wyrywa mnie z rytmu. Nie wiem, co się dzieje, zwłaszcza że włącza się sekretarka. Trzecią z kolei, ale wartościowo pierwszorzędną sprawą, jest Isabelle. Konkretniej to, czego powiedzieć mi nie chce, a ja, widząc ból w jej zaszklonych oczach, nie potrafię na to naciskać, wbrew temu, jak bardzo korci mnie, by znać prawdę. Zbywanie choć jednej prywatnej kwestii w mojej głowie graniczy z cudem, ale sprawy do załatwienia nie dają mi żadnego wyboru. Z samego rana wyruszam na miasto, by szukać ofert pracy. Jakiejkolwiek, choć skłaniam się ku lepiej płatnej, niż pomoc w bibliotece, którą mogą nawet nazwać półdarmową. Za nadgodziny mi nie płacą — czasem są one nawet podstawową częścią dnia, kiedy nie zdołam wszystkiego wykonać w ciągu swojej zmiany albo przyjdzie dostawa książek, jakie trzeba odpowiednio ułożyć. A sama miesięczna wypłata jest zbyt niska, by pokryć cały mój miesiąc nieskończonych kosztów.
Oferty w telefonie mnie nie satysfakcjonują. Wychodzę z każdej możliwej strony, w której odnajduję wzrokiem liczbę mniejszą niż dwa tysiące avarów — nie chciałam szukać gorszej pracy. Na tablicy ogłoszeń tkwi pustka i nie widzę nic poza premierowymi plakatami filmów. Zatrzymuję się w kawiarni na szybkiej kawie i ciastku. Dopiero przy stoliku, wdychając zapach świeżo parzonej czarnej kawy, mogę ze spokojem wyciągnąć kupioną gazetę i to tam ostatecznie poszukać interesujących mnie ofert. Kiedy ja dotykałam gazety? Omijam wpisy, które w internecie zagościły już jakiś czas temu, przekartkowuje kolejne parę stron, aż na ostatniej znajduję małym druczkiem oferty. Opiekunka do dzieci. W życiu. Biorę łyk kawy i czytam dalej. Sprzątaczka. No way. Pomoc kuchenna w stołówce szkolnej. Jeszcze czego. Telefon do Isabelle wydaje się najsensowniejszym pomysłem. Czekam więc na połączenie, oglądając swoje paznokcie.
— Mortensen, znalazłaś coś? — odzywam się, zapijając zdenerwowanie sporym łykiem kawy. Nasze relacje wciąż są tak samo dobre, mam wrażenie, że nawet nieco się zacieśniły, jednak są momenty, w których zwyczajnie nie potrafię zachować się normalnie. Tak, jak gdyby nigdy nic. Izz nigdy nie lubi być traktowana inaczej, z tego powodu dzień w dzień staram się o spokój i opanowanie tak jak o nic innego.
— Noo... nie, nie bardzo — mówi mi niemrawo przez telefon. Mrużę oczy.
— Nie szukałaś — oznajmiam szybkim tonem, może nawet twardym, ale Izz jest jedną z osób, które wiedzą, iż mojego tonu nie trzeba odbierać czasem zbyt poważnie. — Więc dopiero wstałaś.
— Candice, jest dopiero wpół do dziewiątej. Daj mi spać — mamrocze.
— Dobrze, dobrze, zaraz dam ci spać — uspokajam ją. — Przeszukałam wszystko, co tylko możliwe, i nic mi nie pasuje.
— Bo jesteś wybredna i wymagająca, ty ruda panno. — Czuję się atakowana. — To dobry stosunek do facetów, ale do roboty już nie za bardzo, z tym, że powoli twój portfel nie będzie miał się czym rządzić.
— Nie musisz mi tego uświadamiać — mówię wręcz śpiewająco, a tik w oku tylko się nasila. Naprawdę jest źle.
— Wiesz, że jeśli będzie trzeba, to ci pomogę — wzdycha. Jej ton nie pozostawia wątpliwości. Mówi prawdę. — A co z rodzicami, nie mogą ci przekazać jakiejś darowizny?
Parskam cicho pod nosem, zanurzając łyżkę cukru w czarnej kawie. Mieszam powoli.
— A co oni, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy? Nie ma mowy. Poradzę sobie, tylko muszę znaleźć coś dobrze płatnego.
W telefonie słyszę głośne westchnienie.
— Pani Idealna jak zwykle udaje, że nie potrzebuje pomocy. Duma nie daje ci o nią poprosić?
— Tak — mówię zupełnie normalnym tonem. — Poradzę sobie sama. Jeszcze kupię sobie zajebistą torebkę od Michaela Korsa za wypłatę, zobaczysz.
— Dobrze, dobrze — śmieje się cicho. — Oby. Teraz mogę spać?
— Tak, wybacz. Śpij dobrze, skarbie — rzucam z delikatnym uśmiechem na ustach i zaraz rozłączam się, by w spokoju skończyć ciasto.
Nadal nie mam żadnych ofert pracy. Nie zamierzam prosić rodziców, prędzej zrezygnuję z jednej sesji manicure, niż odważę się, by zadzwonić do mamy z prośbą o dodatkowe pieniądze. Oczywiście, że by mi je podarowała, ale tym razem moja duma stanowczo odrzuca tę sposobność. Chcąc uparcie postawić na swoim, kartkuję drugą gazetę, w której koniec końców znów nie znajduję niczego ciekawego. Ze zrezygnowaniem konsumuję ciasto, z czasem je kończę i wychodzę twardym krokiem z kawiarni, zostawiając drobny napiwek. Skąpa nie będę.
Ledwo wydostaję się zza drzwi, a cały mój świat przewraca się do góry nogami. Trafiam z impetem prosto w jakąś elegancką kobietę, orientując się na tyle wcześnie, by złapać ją za rękę i ocalić przed upadkiem. Nie spodziewałam się jednak tego, że jej twarz ukaże mi się w wyrazie zdenerwowania oraz zniecierpliwienia.
— Przepraszam! — mówię szybko, upewniając się, że nic jej nie jest. Papiery nadal kręciły się w powietrzu, a niektóre zdążyłam wyłapać jeszcze przed upadkiem na brudną posadzkę.
Kobieta jednak dba o nutkę spokoju, próbując wyprzeć z głosu z lekka wyraźne zniecierpliwienie.
— W porządku. Zdarza się. — Zbiera ze mną pozostałe dokumenty. Korzystając z okazji taksuję ją spojrzeniem. Jest ubrana elegancko, w żakiet, proste spodnie i buty na obcasie. Pachnie od niej mocnymi i kobiecymi perfumami. — To wszystko? Dziękuję za pomoc — przemawia formalnie.
Kiwam głową na znak, iż nie był to dla mnie problem. W ostatniej chwili zauważam malutką prostokątną karteczkę, która wystaje spomiędzy kostek chodnika. Zanim wołam za kobietą, lustruję wzrokiem wszystkie informacje i widzę wzmiankę o jakimś specjalnym zatrudnieniu. Nie mam czasu wczytywać się w treść, bo kobieta zamierza przejść przez pasy. Biegnę i zatrzymuję ją, na co odpowiada mi miną w stylu „zgubiłaś się?”.
— Przepraszam bardzo, ale zostawiła pani tę wizytówkę. — Wręczam jej karteczkę. — Ale muszę powiedzieć, że zainteresowała mnie jej treść. — Na te słowa moja rozmówczyni całkiem zmienia układ twarzy. Przestaje ją napinać ze zniecierpliwienia i sprawia wrażenie, jakby naprawdę chciała mnie wysłuchać.
Mierzy mnie wzrokiem.
— Właściwie to może się pani do czegoś przydać — komentuje.
— W takim razie porozmawiamy w jakiejś kawiarni? — proponuję. — Jeśli ma pani czas.
Rzuca okiem na swój zegarek na nadgarstku i kiwa głową z przekonaniem. Choć nie wiem dokładnie co mówiła mi ta karteczka, czuję się zdesperowana, by znaleźć jakąś minimalnie odpowiadającą mi pracę.
— Mam chwilę. Proszę za mną.
W następnym momencie zajmujemy już odosobnione miejsce w jednej z pobliskich kawiarenek. Kiedy w nią walnęłam, nie sądziłam, że parę minut później będę siedziała z nią przy jednym stoliku na rozmowie o pracę. Czy aż takie przypadki mogą mieć miejsce? Kobieta ma na imię Savannah Williams i z zawodu jest agentką — szanowana posada. To już daje mi powody do tego, by słuchać jej z większym skupieniem i motywacją. Pamiętaj, Candy, potrzebujesz pieniędzy. Dużo pieniędzy.
Kobieta szybko i bez ogródek tłumaczy mi, że potrzebuje kogoś do asystowania. Przy zabójstwie, przy dzieciach czy innych robotach — nie mam zielonego pojęcia, co może kryć się za tym słowem, ale wyrażam wszelkie chęci, by spróbować swoich sił.
— Oczywiście przypieczętowaniem naszej współpracy będzie najpierw umowa o zachowaniu ścisłej poufności — mówi mi niezwykle poważnie, tak bardzo, że ciarki przechodzą mój kręgosłup. — Wszystko, co zobaczysz i usłyszysz, trzymasz wyłącznie dla siebie, zabierasz do grobu. Inaczej nie będzie pieniędzy.
— A stawką jest? — To niezbyt grzeczne pytanie, ale nie widzę sensu, by o to nie spytać.
— Pięćdziesiąt tysięcy avarów miesięcznie.
Muruje mnie kompletnie. Powtarzam sobie tę sumę w głowie po stokroć, a i tak nie potrafię w nią uwierzyć. Ale odzywa się we mnie prawdziwa desperatka, która decyzję podejmuje za mnie.
— Zgadzam się — mówię zaledwie sekundę po tym, jak słyszę te piękne słowa. Cała się trzęsę z nagromadzonych emocji i nie widzę innej możliwości. Na twarzy kobiety wywołuje to ledwo zauważalny uśmiech, który za moment znika. — To czyją niańką-asystentką mam być?
Ktokolwiek to będzie, nie zepsuje mi okazji na zarobienie takiej mamony.
— Cain Hawthorne — odpiera oficjalnym tonem. Cain. Hawthorne. Skąd ja kojarzę to nazwisko? Na moment przenoszę się do swojego świata rozmyśleń, tam dochodząc do wniosku, że jest to jedna z ekstrawaganckich gwiazdek-muzyków, które do najgrzeczniejszych osób nie należą i nigdy nie należały. Wątpliwie wierzę w to, że uda mi się nad tym zapanować, ale wiem też, że potrzebuję pieniędzy bardzo desperacko. A jedna wypłata załatwi każdy mój problem.
— Nie ma sprawy. Dam sobie radę — wyduszam w końcu.
Kobieta niemal błądzi we mnie niepewnym spojrzeniem, ale ostatecznie kiwa głową twierdząco.
— Staw się we wtorek o godzinie dziewiątej rano na ten adres. — Podsuwa mi karteczkę z adresem, potem znowu obejmuje mnie wzrokiem. — Nie toleruję spóźnień. Oczekuję pełnego zaangażowania.
— O spóźnienia niech się pani ani trochę nie martwi — odpowiadam z czystym sercem. Mój pewny uśmiech spotyka jej kolejną wątpliwość na twarzy. Wymagająca i zdyscyplinowana kobieta.
Hawthorne nie może być taki zły. Ale czy gdyby wszystko było w porządku, to potrzebowałby niańki?
— Och, zapomniałabym, powiem ci to, żeby mieć czyste sumienie — zaczyna nagle kobieta — nie zakochuj się w tym chłopaku. To nie jest typ, który zapewni ci domek z białym płotem na obrzeżach miasta i drzewko owocowe z huśtawką.
— Nie przychodzę do pracy, żeby romansować — zapewniam ją. — Dam z siebie wszystko, by spełnić pani oczekiwania.
— Nie musisz spełnić tylko moich — odzywa się bez entuzjazmu i wstaje z krzesła. Wyciąga do mnie rękę, którą delikatnie, ale odważnie ściskam.
— Dziękuję za spotkanie — mówię krótko.
— Również dziękuję. Do zobaczenia.
— Do widzenia.
Dopiero po kilkuminutowej ciszy dochodzi do mnie, że być może popełniam największy błąd w życiu. Gdybym tylko nie była taką desperatką...
Pod budynkiem jestem nawet przed czasem. Piętrzy się przede mną spory apartamentowiec, ja trzymam w torebce wszystkie swoje dokumenty, które prawdopodobnie będą potrzebne do zawarcia umowy — nie wiem, na jakiej podstawie chcą mnie zatrudnić, ale lepiej mieć czegoś za dużo, niż za mało. Żołądek prawie podchodzi mi po gardła, kiedy widzę wychodzącą zza szklanych drzwi kobietę, którą poznałam zeszłego dnia.
Witamy się szybkim uściśnięciem dłoni.
— Zapraszam za mną na górę — nie sili się na żadne dodatkowe tematy. Od razu przechodzi do rzeczy i nie przeszkadza mi to, choć dałabym sobie jeszcze chociaż parę minut, by uspokoić gonitwę myśli. Zawsze udaje mi się je stłamsić w sobie, przez co publicznie prezentuje się perfekcyjnie, ale kto wie, co dzieje się wewnątrz mnie?
Windą wjeżdżam z panią Williams na wyższe piętro. W akompaniamencie grobowej ciszy ruszam wzdłuż korytarza, na końcu którego widzę drzwi. Zatrzymujemy się przed nimi. Nie zdążam nawet pomyśleć nad tym, co chcę powiedzieć, co zmusza mnie do improwizacji, bo kobieta bez ostrzeżenia wpuszcza nas do środka — bardzo bogatego, ładnie urządzonego wnętrza. Marszczę odrobinę brwi, widząc nie jednego mężczyznę, a całą trójkę, która pada na nas takim spojrzeniem, jakbyśmy urwały się z kosmosu.
Nie ma mowy, że się odezwę. Czekam, aż odezwie się Williams, która właśnie odchrząkuje, by przygotować się do wypowiedzi.
Oferty w telefonie mnie nie satysfakcjonują. Wychodzę z każdej możliwej strony, w której odnajduję wzrokiem liczbę mniejszą niż dwa tysiące avarów — nie chciałam szukać gorszej pracy. Na tablicy ogłoszeń tkwi pustka i nie widzę nic poza premierowymi plakatami filmów. Zatrzymuję się w kawiarni na szybkiej kawie i ciastku. Dopiero przy stoliku, wdychając zapach świeżo parzonej czarnej kawy, mogę ze spokojem wyciągnąć kupioną gazetę i to tam ostatecznie poszukać interesujących mnie ofert. Kiedy ja dotykałam gazety? Omijam wpisy, które w internecie zagościły już jakiś czas temu, przekartkowuje kolejne parę stron, aż na ostatniej znajduję małym druczkiem oferty. Opiekunka do dzieci. W życiu. Biorę łyk kawy i czytam dalej. Sprzątaczka. No way. Pomoc kuchenna w stołówce szkolnej. Jeszcze czego. Telefon do Isabelle wydaje się najsensowniejszym pomysłem. Czekam więc na połączenie, oglądając swoje paznokcie.
— Mortensen, znalazłaś coś? — odzywam się, zapijając zdenerwowanie sporym łykiem kawy. Nasze relacje wciąż są tak samo dobre, mam wrażenie, że nawet nieco się zacieśniły, jednak są momenty, w których zwyczajnie nie potrafię zachować się normalnie. Tak, jak gdyby nigdy nic. Izz nigdy nie lubi być traktowana inaczej, z tego powodu dzień w dzień staram się o spokój i opanowanie tak jak o nic innego.
— Noo... nie, nie bardzo — mówi mi niemrawo przez telefon. Mrużę oczy.
— Nie szukałaś — oznajmiam szybkim tonem, może nawet twardym, ale Izz jest jedną z osób, które wiedzą, iż mojego tonu nie trzeba odbierać czasem zbyt poważnie. — Więc dopiero wstałaś.
— Candice, jest dopiero wpół do dziewiątej. Daj mi spać — mamrocze.
— Dobrze, dobrze, zaraz dam ci spać — uspokajam ją. — Przeszukałam wszystko, co tylko możliwe, i nic mi nie pasuje.
— Bo jesteś wybredna i wymagająca, ty ruda panno. — Czuję się atakowana. — To dobry stosunek do facetów, ale do roboty już nie za bardzo, z tym, że powoli twój portfel nie będzie miał się czym rządzić.
— Nie musisz mi tego uświadamiać — mówię wręcz śpiewająco, a tik w oku tylko się nasila. Naprawdę jest źle.
— Wiesz, że jeśli będzie trzeba, to ci pomogę — wzdycha. Jej ton nie pozostawia wątpliwości. Mówi prawdę. — A co z rodzicami, nie mogą ci przekazać jakiejś darowizny?
Parskam cicho pod nosem, zanurzając łyżkę cukru w czarnej kawie. Mieszam powoli.
— A co oni, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy? Nie ma mowy. Poradzę sobie, tylko muszę znaleźć coś dobrze płatnego.
W telefonie słyszę głośne westchnienie.
— Pani Idealna jak zwykle udaje, że nie potrzebuje pomocy. Duma nie daje ci o nią poprosić?
— Tak — mówię zupełnie normalnym tonem. — Poradzę sobie sama. Jeszcze kupię sobie zajebistą torebkę od Michaela Korsa za wypłatę, zobaczysz.
— Dobrze, dobrze — śmieje się cicho. — Oby. Teraz mogę spać?
— Tak, wybacz. Śpij dobrze, skarbie — rzucam z delikatnym uśmiechem na ustach i zaraz rozłączam się, by w spokoju skończyć ciasto.
Nadal nie mam żadnych ofert pracy. Nie zamierzam prosić rodziców, prędzej zrezygnuję z jednej sesji manicure, niż odważę się, by zadzwonić do mamy z prośbą o dodatkowe pieniądze. Oczywiście, że by mi je podarowała, ale tym razem moja duma stanowczo odrzuca tę sposobność. Chcąc uparcie postawić na swoim, kartkuję drugą gazetę, w której koniec końców znów nie znajduję niczego ciekawego. Ze zrezygnowaniem konsumuję ciasto, z czasem je kończę i wychodzę twardym krokiem z kawiarni, zostawiając drobny napiwek. Skąpa nie będę.
Ledwo wydostaję się zza drzwi, a cały mój świat przewraca się do góry nogami. Trafiam z impetem prosto w jakąś elegancką kobietę, orientując się na tyle wcześnie, by złapać ją za rękę i ocalić przed upadkiem. Nie spodziewałam się jednak tego, że jej twarz ukaże mi się w wyrazie zdenerwowania oraz zniecierpliwienia.
— Przepraszam! — mówię szybko, upewniając się, że nic jej nie jest. Papiery nadal kręciły się w powietrzu, a niektóre zdążyłam wyłapać jeszcze przed upadkiem na brudną posadzkę.
Kobieta jednak dba o nutkę spokoju, próbując wyprzeć z głosu z lekka wyraźne zniecierpliwienie.
— W porządku. Zdarza się. — Zbiera ze mną pozostałe dokumenty. Korzystając z okazji taksuję ją spojrzeniem. Jest ubrana elegancko, w żakiet, proste spodnie i buty na obcasie. Pachnie od niej mocnymi i kobiecymi perfumami. — To wszystko? Dziękuję za pomoc — przemawia formalnie.
Kiwam głową na znak, iż nie był to dla mnie problem. W ostatniej chwili zauważam malutką prostokątną karteczkę, która wystaje spomiędzy kostek chodnika. Zanim wołam za kobietą, lustruję wzrokiem wszystkie informacje i widzę wzmiankę o jakimś specjalnym zatrudnieniu. Nie mam czasu wczytywać się w treść, bo kobieta zamierza przejść przez pasy. Biegnę i zatrzymuję ją, na co odpowiada mi miną w stylu „zgubiłaś się?”.
— Przepraszam bardzo, ale zostawiła pani tę wizytówkę. — Wręczam jej karteczkę. — Ale muszę powiedzieć, że zainteresowała mnie jej treść. — Na te słowa moja rozmówczyni całkiem zmienia układ twarzy. Przestaje ją napinać ze zniecierpliwienia i sprawia wrażenie, jakby naprawdę chciała mnie wysłuchać.
Mierzy mnie wzrokiem.
— Właściwie to może się pani do czegoś przydać — komentuje.
— W takim razie porozmawiamy w jakiejś kawiarni? — proponuję. — Jeśli ma pani czas.
Rzuca okiem na swój zegarek na nadgarstku i kiwa głową z przekonaniem. Choć nie wiem dokładnie co mówiła mi ta karteczka, czuję się zdesperowana, by znaleźć jakąś minimalnie odpowiadającą mi pracę.
— Mam chwilę. Proszę za mną.
W następnym momencie zajmujemy już odosobnione miejsce w jednej z pobliskich kawiarenek. Kiedy w nią walnęłam, nie sądziłam, że parę minut później będę siedziała z nią przy jednym stoliku na rozmowie o pracę. Czy aż takie przypadki mogą mieć miejsce? Kobieta ma na imię Savannah Williams i z zawodu jest agentką — szanowana posada. To już daje mi powody do tego, by słuchać jej z większym skupieniem i motywacją. Pamiętaj, Candy, potrzebujesz pieniędzy. Dużo pieniędzy.
Kobieta szybko i bez ogródek tłumaczy mi, że potrzebuje kogoś do asystowania. Przy zabójstwie, przy dzieciach czy innych robotach — nie mam zielonego pojęcia, co może kryć się za tym słowem, ale wyrażam wszelkie chęci, by spróbować swoich sił.
— Oczywiście przypieczętowaniem naszej współpracy będzie najpierw umowa o zachowaniu ścisłej poufności — mówi mi niezwykle poważnie, tak bardzo, że ciarki przechodzą mój kręgosłup. — Wszystko, co zobaczysz i usłyszysz, trzymasz wyłącznie dla siebie, zabierasz do grobu. Inaczej nie będzie pieniędzy.
— A stawką jest? — To niezbyt grzeczne pytanie, ale nie widzę sensu, by o to nie spytać.
— Pięćdziesiąt tysięcy avarów miesięcznie.
Muruje mnie kompletnie. Powtarzam sobie tę sumę w głowie po stokroć, a i tak nie potrafię w nią uwierzyć. Ale odzywa się we mnie prawdziwa desperatka, która decyzję podejmuje za mnie.
— Zgadzam się — mówię zaledwie sekundę po tym, jak słyszę te piękne słowa. Cała się trzęsę z nagromadzonych emocji i nie widzę innej możliwości. Na twarzy kobiety wywołuje to ledwo zauważalny uśmiech, który za moment znika. — To czyją niańką-asystentką mam być?
Ktokolwiek to będzie, nie zepsuje mi okazji na zarobienie takiej mamony.
— Cain Hawthorne — odpiera oficjalnym tonem. Cain. Hawthorne. Skąd ja kojarzę to nazwisko? Na moment przenoszę się do swojego świata rozmyśleń, tam dochodząc do wniosku, że jest to jedna z ekstrawaganckich gwiazdek-muzyków, które do najgrzeczniejszych osób nie należą i nigdy nie należały. Wątpliwie wierzę w to, że uda mi się nad tym zapanować, ale wiem też, że potrzebuję pieniędzy bardzo desperacko. A jedna wypłata załatwi każdy mój problem.
— Nie ma sprawy. Dam sobie radę — wyduszam w końcu.
Kobieta niemal błądzi we mnie niepewnym spojrzeniem, ale ostatecznie kiwa głową twierdząco.
— Staw się we wtorek o godzinie dziewiątej rano na ten adres. — Podsuwa mi karteczkę z adresem, potem znowu obejmuje mnie wzrokiem. — Nie toleruję spóźnień. Oczekuję pełnego zaangażowania.
— O spóźnienia niech się pani ani trochę nie martwi — odpowiadam z czystym sercem. Mój pewny uśmiech spotyka jej kolejną wątpliwość na twarzy. Wymagająca i zdyscyplinowana kobieta.
Hawthorne nie może być taki zły. Ale czy gdyby wszystko było w porządku, to potrzebowałby niańki?
— Och, zapomniałabym, powiem ci to, żeby mieć czyste sumienie — zaczyna nagle kobieta — nie zakochuj się w tym chłopaku. To nie jest typ, który zapewni ci domek z białym płotem na obrzeżach miasta i drzewko owocowe z huśtawką.
— Nie przychodzę do pracy, żeby romansować — zapewniam ją. — Dam z siebie wszystko, by spełnić pani oczekiwania.
— Nie musisz spełnić tylko moich — odzywa się bez entuzjazmu i wstaje z krzesła. Wyciąga do mnie rękę, którą delikatnie, ale odważnie ściskam.
— Dziękuję za spotkanie — mówię krótko.
— Również dziękuję. Do zobaczenia.
— Do widzenia.
Dopiero po kilkuminutowej ciszy dochodzi do mnie, że być może popełniam największy błąd w życiu. Gdybym tylko nie była taką desperatką...
***
Witamy się szybkim uściśnięciem dłoni.
— Zapraszam za mną na górę — nie sili się na żadne dodatkowe tematy. Od razu przechodzi do rzeczy i nie przeszkadza mi to, choć dałabym sobie jeszcze chociaż parę minut, by uspokoić gonitwę myśli. Zawsze udaje mi się je stłamsić w sobie, przez co publicznie prezentuje się perfekcyjnie, ale kto wie, co dzieje się wewnątrz mnie?
Windą wjeżdżam z panią Williams na wyższe piętro. W akompaniamencie grobowej ciszy ruszam wzdłuż korytarza, na końcu którego widzę drzwi. Zatrzymujemy się przed nimi. Nie zdążam nawet pomyśleć nad tym, co chcę powiedzieć, co zmusza mnie do improwizacji, bo kobieta bez ostrzeżenia wpuszcza nas do środka — bardzo bogatego, ładnie urządzonego wnętrza. Marszczę odrobinę brwi, widząc nie jednego mężczyznę, a całą trójkę, która pada na nas takim spojrzeniem, jakbyśmy urwały się z kosmosu.
Nie ma mowy, że się odezwę. Czekam, aż odezwie się Williams, która właśnie odchrząkuje, by przygotować się do wypowiedzi.
Cain?
+10 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz