Strony

1 lis 2019

Od Louise C.D Theo

     Uciążliwy ból w okolicach karku przeszywa moje ciało. W pierwszej chwili ogarnia mnie swoiste zdezorientowanie, które nawet po upływie kilku sekund nie ustępuje. Rozglądam się dookoła, a pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to dość nietypowa sceneria, pokój jakby nie mój, jakby obcy, zdecydowanie zbyt ciemny, w końcu każdego wieczora zapalam lampkę naprzeciw łóżka, w razie, gdybym obudziła się o porze podobnej, jak dzisiejszej nocy. Dodatkowo, obok mnie powinien mruczeć rudy kocur, którego najwyraźniej brakuje. Mrugam kilkakrotnie, starając się przyswoić jakiekolwiek informacje pochodzące ze środowiska zewnętrznego, takie jak hałas samochodów za oknem, osobliwy zapach spalin, który najpewniej dostał się do środka za sprawą uchylonego okna albo kroki dochodzące z pokoju kilka ścian dalej.Ignorując nasilający się z każdym ruchem ból szyi, obracam głowę nieco na lewo. Pierwsze, co udaje mi się uchwycić, to biała szafeczka nocna i mój telefon odłożony na jej blat. Ziewam przeciągle, rozciągając się na praktycznie większość łóżka. Pomimo tego, że wciąż nie mogę wypełnić kilku luk w pamięci, wiem doskonale, iż na tym łóżku jest nieziemsko wygodnie, a znajduję się w moim nowym mieszkaniu. Choć połowa mnie wyraźnie protestuje, druga wręcz zachęca do postawienia stóp na podłodze. Unoszę się na równe nogi i leniwym krokiem kieruję w stronę drzwi od sypialni. Salon jest pusty. Zostawiam za sobą niewyraźne ślady stóp, kiedy brnę dalej, wpół zasypiając. Wpół drogi dopada mnie zwątpienie, jakoby może wrócić do łóżka i zapaść w sen na kolejne godziny, aż do popołudnia. Cały ten plan rujnuje kuszący zapach dochodzący z pomieszczenia naprzeciwko. Zatrzymuję się, wciągając dobitnie powietrze. Poza zapachem, dochodzi do mnie również skwierczenie charakterystyczne dla dań przygotowywanych na patelni, i to z olejem (albo czymś tłustym). Jestem delikatnie zdezorientowana, czego winą jest przede wszystkim to, iż wciąż nie rozbudziłam się wystarczająco.

Zanim wchodzę do kuchni, obracam głowę — moim oczom ukazuje się jakby nieznajomy salon, taki jednoznaczny, pusty, za wyjątkiem paru mebli i pomniejszych dekoracji w poszczególnych miejscach. Moje mieszkanie, właśnie. Nieco pewniej przekraczam próg pomieszczenia, po którym krząta się metr dziewięćdziesiąt stuprocentowego przyjaciela i, jak widzę, kogoś, kto ma zadatki na kucharza. Także, Theo, zaglądając to do lodówki, to do szafek, pilnuje naleśników. Nie to, że mam coś do naleśników, po prostu jedzenie ich któryś dzień z rzędu ujmuje im uroku. Ale, jeju, on zrobił śniadanie! To znaczy, wiem, że nie ma dwóch lewych rąk, bardziej chodzi mi o to, że… dobra, to nie jest ważne. Kontynuując, nawet nie poprawiam włosów i wchodzę do kuchni w takim samym wydaniu, jak przed momentem, kiedy to podniosłam się z łóżka. Jak najciszej podchodzę do kuchenki, chociaż moje stopy, klejąc się do podłogi, wydają z siebie przedziwny dźwięk, co nie umyka Theo. Gwałtownie obraca głowę w moją stronę, a na jego twarzy, jak to zazwyczaj, gości błogi spokój. Uśmiecha się.
     — Dzień dobry. — Pochylam się nad patelnią, mówiąc to bardziej do naleśnika grzejącego się na niej, niż do samego przyjaciela. — Jaki piękny. — Fakt, jest przepiękny, bardzo kształtny, taki okrągły, wprawdzie nie idealny, ale naprawdę, naprawdę dopracowany. I z pewnością smaczny.
     Theo odwraca się do mnie, w dłoni trzymając kubek. Na jego widok mrużę delikatnie oczy, przecież znajdował się w ogromnym pudle z napisem KUCHNIA, podobnie jak… patelnia, talerzyki i… nawet miska do ciasta. A całe to pudło stało w pokoju dziennym, ale nie tu, a w moim rodzinnym domu.
     — To? — Unosi rękę. — Twoja przyjaciółka wpadła tu kiedy spałaś. — Głową wskazuje sporych rozmiarów pudełko stojące na czerwonej, kraciastej ceracie ułożonej na stole. I, istotnie, od razu rzuca mi się napis KUCHNIA, napisany tym samym markerem. — Przywiozła dwa. To i to drugie, postawiłem je w łazience, bo chyba tam powinno trafić. I zrobiłem naleśniki. — Odsłania zęby.
     Podchodzę do wspomnianego pudełka. Po kolei wyjmuję szklanki, kubki, niektóre talerzyki, które zapakowane były w pomniejsze pudełeczka, od środka wyścielone folią bąbelkową. Na spodzie zauważam radio, jakie włożyłam tam jako pierwsze — wyjmuję je i stawiam na blacie, zaraz obok kuchenki. Fakt, że ten model jest bardzo stary, nie stanowi żadnej różnicy, ponieważ wręcz je uwielbiam. I, co dziwne, wciąż działa, pomimo upływu wielu, wielu lat. Naciskam więc czerwony przycisk na górze, po czym ustawiam częstotliwość za pomocą sporych rozmiarów pokrętła. Z głośnika zaczyna sączyć się cicha melodia — łapię za drugie pokrętło, podgłaszając ustrojstwo. Przestępuję z nogi na nogę, poruszam powoli rękoma, pod nosem podśpiewując właśnie tę piosenkę. Wbijam w przyjaciela spojrzenie mówiące mniej więcej “stoisz jak słup”. Poruszam się coraz śmielej, akcentuję każde słowo — ogólnie rzecz biorąc, śpiewam głośniej, pomimo tego, iż idzie mi to nie najlepiej. Odbieram od niego drewnianą łopatkę, aby przewrócić naleśnika na drugą stronę, byleby się biedak nie spalił. No, było blisko, ale to prawdopodobnie moja wina, zagadałam go. Dostrzegam również, iż za Theo stoi talerzyk z przygotowaną stertą usmażonych wcześniej naleśnikami, zapewne już trochę chłodnymi, ale od czego mamy mikrofalówkę! W głowie przeliczam, ile zjem ja, wychodzą dwa, dla niego, idąc tym tokiem myślenia, zostaną cztery.
     — Kupiłam wczoraj masło orzechowe — oznajmiam. — Wczoraj albo przedwczoraj. Miałam też dżem robiony przez mamę, ale… no tak, jest nadal w domu. Mam nadzieję, że wystarczy masło orzechowe.
     Wyjmuję z lodówki przezroczysty (nie do końca) słoiczek z naklejoną na przedzie ogromną naklejką “Masło orzechowe od Braci Gomez”, kupiony w jakimś osiedlowym sklepiku za bezcen, więc, co za tym idzie, nie było najlepszej jakości. Ale cóż mogę na to poradzić, skoro moje fundusze płaczą, kiedy je wydaję? Dlatego muszę zadowolić się tym, co mam. Aktualnie nawet mamy.
     Ja biorę ten oklejony słoiczek, nóż do smarowania i dwa widelce, on przenosi talerzyk z naleśnikami. Siadamy na salonowej kanapie. Włączam telewizor i wybieram pierwszy lepszy kanał, na przykład ten poranny, który niegdyś uwielbiałam oglądać z tatą. Podaję Theo widelec, a on patrzy na mnie ze zdziwieniem w oczach.
     — Nie wiedziałam, jak wolisz jeść — wyjaśniam. — Czy zwijasz w rulonik, trójkącik, czy kroisz. A jeżeli kroisz, chciałam pokazać, że też mam klasę.
     Unosi brew.
     — Jeżeli ktoś zwija w rulonik albo składa w trójkącik, nie ma klasy? — pyta z wątpliwością w głosie. Chyba jednak nie kroi.
     Wyobrażam sobie, że sama sobie wymierzam solidny cios z otwartej dłoni w policzek.
     — Nie, nie o to chodzi. — Odwracam wzrok, delikatnie zażenowana. — Mogłeś mnie źle zrozumieć. Po prostu, zawsze, jak byłam u mojej cioci w Havenie, zawsze powtarzała “Louise, nie wolno jeść rączkami”. I myślałam, że… Boże, po co ja to w ogóle mówię? Przepraszam. — Nerwowo macham dłonią. — Skończmy ten temat.
     Kątem oka zauważam, jak kiwa głową.
     — Masz jakieś plany na dziś? — zagaduje mnie, kiedy zestresowana pochłaniam swoje śniadanie. To jest kompromitujące, nienawidzę takich sytuacji. Jeszcze gorsze jest to, że patrzy na mnie, gdy jem. Zresztą, obie rzeczy są tak samo okropne.
     — Nie wiem — rzucam. — Raczej nie. Sammy wyjechała, więc nie pomoże mi w przeprowadzce. A ty?
     — Też nie mam konkretnych planów.
     Przypominam sobie, że…
     — To znaczy, że chcesz mi pomóc, prawda?
     — Właściwie to proponowałem ci to wczoraj, ale…
     — Praktycznie spałam. — Przewracam oczami. — Czyli…
     Uśmiecha się ciepło.
     — Oczywiście, że ci pomogę — odpowiada, a ja prawie rzucam się na jego szyję. Samotna przeprowadzka to coś strasznego.

     — Na trzy! — krzyczę do mamy, która podchodzi do próby podniesienia pudełka po raz siódmy. — Raz… dwa… dwa i pół… dwa i…
     — Trzy! — ubiega mnie sprytnie, kiedy ja wciąż nie jestem gotowa. Przebiegła.
     Wykrzywiając usta, wkładam całą swoją siłę w uniesienie tego cholerstwa, już nie mówiąc o przeniesieniu go do jej beznadziejnie małego gruchota, który stęka gorzej, niż umierający. Co prawda, pudło drga, ale wciąż nie jest wystarczająco wysoko. Litości, nie mogę wcisnąć tam ani jednego palca!
     I wtedy w drzwiach pojawia się opisywane już wcześniej metr dziewięćdziesiąt stuprocentowego wzorowego pomocnika. Dlaczego nie poprosiłam go wcześniej? Ano, dotychczas Theo przewoził je małym wózeczkiem (który pamięta czasy wojen wieki temu) na przystanek, gdzie czekał na jeżdżący co dziesięć minut autobus do centrum, jakie, nieskromnie mówiąc, zamieszkiwałam. Zostawiał je w korytarzu, gdzie pozostawały pod czujnym okiem strażnika, po czym wracał po następne. To brzmi dość skomplikowanie, to prawda, ale Theo sam zadeklarował, iż jest chętny do pomocy, jakkolwiek ciężkie by to nie było.
     — Mogłaś naprawić ten swój… — stękam — ...automobil — kończę, prostując swoje wyczerpane dwudziestoletnie plecy.
     — To nie jest żaden automobil, miejże trochę szacunku! Gdyby nie ten automobil — zaznacza to słowo tak dobitnie, jakby jej automobil był ze złota — nie poznałabyś Noah, który, jak ci przypomnę, go naprawiał.
     A propos Noah, zapomniałam do niego oddzwonić. Och. W porządku, zrobię to później, kiedy się ogarnę. Przysięgam.
     — Theo! — piszczy rozradowana mama. — Pomógłbyś nam?
     — Po raz trzeci? — dodaję, mierząc matkę zrezygnowanym spojrzeniem. On odwala za nas całą ciężką robotę. Dosłownie całą! — Damy radę…
     Chłopak parska. A niech go diabli wezmą. Odsuwam się od pudła i daję mu pole do popisu. Rzecz jasna, jak to facet, podnosi je bez większego kłopotu i, ku mojemu niezadowoleniu, całkowicie sam wynosi je na dwór, po czym kładzie na wózeczku.
     — Może teraz to ja pojadę, a ty odpoczniesz? — proponuję.
     Metr dziewięćdziesiąt zatrzymuje się i obraca, chichocząc. Chichocząc! Theo chichocze, co jest?
     — Uważasz, że dasz radę przenieść to z przystanku do autobusu?
     Oczywiście, że…
     — Tak! — wypalam. — To nie jest wysoko, wystarczy, że je delikatnie podniosę.
     — Lou, słońce. Nawet z mamą nie mogłyście go dobrze podnieść.
     I jaki bezczelny! Spochmurniałam, przy czym, odchodząc, fuknęłam niezadowolona.

     Mieszkanie nagle stało się pełniejsze. Nie tylko pełniejsze, również bardziej chaotyczne i zabałaganione, jako że powstrzymać się nie mogłam i zaczęłam wyjmować wszystko, co wydawało się potrzebne — czyli wszystko. Bardzo szybko zagraciłam stół w kuchni, ustawiając na nim przeróżne doniczki, kanapę w pokoju dziennym, rzucając na nią każdą poduszkę, która nawinie mi się pod rękę, wszystkie dywaniki (przewożone osobno) wylądowały na podłodze, a o rzeczach do łazienki nie wspomnę, zresztą, od rana czekają sobie w odpowiednim miejscu, dzięki, Sam. Theo, jak się okazało, ma świetny zmysł projektanta wnętrz, albowiem z wielką radością pomaga mi dopasować doniczkę do pokoju, rozmieścić każdą roślinkę, udekorować kuchnię, uzupełnić szafeczki w niej i tak dalej. Jeju, jestem mu tak bardzo wdzięczna, sama siedziałabym z tym kolejne trzy dni, albo i pięć. Nasze krótkie spotkanie trwa już prawie dobę, ale ja naprawdę nie widzę w tym nic złego — oboje mamy świetne humory, cały czas rzucamy jakimiś zabawnymi tekstami, dyskutujemy i świetnie się bawimy. Ale co za dużo to niezdrowo, odkładamy te wszystkie rzeczy z pudełek i, praktycznie jednocześnie, rzucamy się na bardzo miękką, wyściełaną kocami i poduchami kanapę.
     — Jstepls jesatipmt — mruczę, z twarzą wgniecioną w jaśka.
     — Co jestem? — śmieje się.
     — Jes… — podnoszę głowę — ...niezastąpiony.
     — Dziękuję, Lou,
     I cisza. Właściwie to mi nie przeszkadza, bo ostatnio cały czas ze sobą rozmawiamy, więc moje struny głosowe błagają o odpoczynek, ale równocześnie mam tyle rzeczy do powiedzenia, które przypominają mi się właśnie w tej chwili.
     Na przykład taka jedna.
     — Hej, Theo. Wiesz o czym ostatnio myślałam? — Unoszę się i opieram łokcie, aby podtrzymać się nimi.
     Wydaje z siebie bliżej niezidentyfikowany dźwięk.
     — Chciałabym iść na studia i, zamiast pracować w cukierni, znaleźć sobie jakieś lepsze, dobrze płatne zajęcie. Co o tym sądzisz?
     Istotnie, ta myśl gnębi mnie od paru tygodni, wydaje się być nieco odległa, ale, z drugiej strony, tak bardzo pociągająca — własne mieszkanie było pierwszym krokiem w dorosłość, więc kiedy powiedziałam już A, mogłabym powiedzieć i B, żeby uniezależnić się finansowo od mamy. To byłoby naprawdę świetne.
     Nie uzyskuję odpowiedzi, ponieważ uprzedza ją dzwonek do drzwi. Zdziwiona podnoszę się na równe nogi i kieruję się w stronę wejścia. Z racji, iż wizjer jest uszkodzony, otwieram je od razu. Za progiem nie ma nikogo. Zerkam nieco niżej.
     O boże.
     — Theo… — szepczę.
     Na mojej wycieraczce leży nieżywy, zakrwawiony kot.

Theo?

+20PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz