Strony

2 lis 2019

Od Lucille do Jonathana

     Avenley River to miasto marzeń większości. Mówi się o nim tak, jakby było ono, sama nie wiem, stolicą światowego przepychu, domem wszystkich wiodących marek na całej Ethii, rodzimym miastem najlepszych artystów, literatów, sportowców i aktorów, jakich tylko świat spłodził, ciągle słyszę, jak wszyscy gloryfikują tę dziurę pod niebiosa, porównując nawet ze stolicą Calor, czyli pieprzonym architektonicznym cudem całego kontynentu. Avenley River to dziura jakich mało — po dziewiętnastu latach przebywania w niej staje się nie do zniesienia. Mowa była o wielu sklepach modowych, turystach przepychających się przez hotelowe drzwi, nawał nowych mieszkańców i, ogólnie rzecz biorąc, miasta cudów. Co dostajemy w zamian? Zniszczony przez ludzi teren, na którym stoi parędziesiąt wieżowców i drapaczy chmur, sztuczną plażę i brudną, mętną wodę, zaśmiecone parki, zakurzone ulice i dym unoszący się nad miastem do tego stopnia, iż nawet oddychanie przychodzi nam z trudem. A to dopiero centrum! Chociaż, okej, to właśnie ono jest największym mankamentem i zakałą tego zadupia, w przeciwieństwie do mojego ukochanego Old Channer, moich ukochanych budynków, miejsc oraz ukochanego klimatu. Tak, Old Channer to zdecydowanie największy plus Avenley. Tylko największy problem tkwi w tym, że Taegan, wzbraniająca się rękoma i nogami od starszej części metropolii, siłą pcha nas obie w stronę zadymionych, chaotycznych, zatłoczonych ulic miasta, pod nosem mrucząc coś o niezwykle interesujących ją butikach. Istotnie, w Nashleen wręcz r o i ł o się od kosztownych, przepełnionych drogimi ubraniami wzdłuż i wszerz sklepów, ale to wciąż nie było to, czego szukałam — to całe cholerstwo tworzone było w skrajnie nieekologiczny sposób, na dodatek kosztowało więcej, niż powinno, przekraczając stosowną cenę o przynajmniej trzy stówki w górę.


     — Spójrz! — Wskazuje na długą do ziemi czerwoną sukienkę. Wykrojony dekolt sięgał pasa, z lewej strony, począwszy od końca, aż do wspomnianego pasa, dostrzec można rozcięcie. Nie można zaprzeczyć, jest naprawdę przepiękna, dodatkowo pasuje do jasnej karnacji Tae. — Pięćset trzynaście. Och.
     Marszczę brwi, widząc niewielką karteczkę ustawioną pod manekinem. Znowu to samo — taką samą mogę dostać na targu, kiedy mi się poszczęści. I nie za pięćset trzynaście, a dwieście, maksymalnie dwieście pięćdziesiąt. Od zawsze bawił mnie ten paradoks — ludzie, którzy zarabiali przeciętnie, pozwalali sobie na droższe rzeczy, nie czując przy tym żadnych wyrzutów sumienia. Ja zaś, osoba wywodząca się z majętnej rodziny, mam ochotę rozpłakać się, kiedy płacę za płaszcz kosztujący mnie trzysta avarów. Trzysta avarów. Kiedy ten należący do mamy kosztuje j e d y n i e tysiąc. Tysiąc. Rozumiecie? Wydać na płaszcz t y s i ą c avarów? To jakiś żart. Skrajnie nieśmieszny.
     Taegan również do biednych nie należała. Jej mama to chirurg, ojciec prowadzi swoją własną firmę, co z pewnością kosztuje obojga mnóstwo czasu. Nas dwie połączyła jedna rzecz, przede wszystkim jedna — obie cierpiałyśmy na brak należytej uwagi ze strony rodziców. To znaczy, ja ją otrzymuję od matki ze zdwojoną siłą — za siebie i za tatę. Tylko po cóż mi ta cała uwaga, kiedy skupia się ona na kształtowaniu mnie na kogoś, kim w przyszłości będę gardzić?
     — Hej, Lucille. — Czuję, jak przyjaciółka łapie mnie za dłoń. — Co jest?
     Automatycznie kręcę głową, co nie stanowi odpowiedzi na zadane pytanie.
     — Zamyśliłam się — dopowiadam w gwoli wyjaśnienia. — Idziemy dalej?
     Dziewczyna podskakuje, co najpewniej ma oznaczać jej ekscytację z niewiadomego mi powodu. Nie puszcza mojej ręki i, nie mówiąc absolutnie nic, ciągnie mnie przed siebie, aby na najbliższym zakręcie skierować się w lewo, przez pasy.
     Wchodzimy do ogromnej, przysięgam, ogromnej kawiarni w starodawnym stylu. Nie udało mi się uchwycić szyldu, więc nie mogę zidentyfikować, czy jest wysoko oceniana przez recenzentów, ale, podobnie, jak większość sklepów, z pewnością należy do kosztownych. Moje biedne dwadzieścia avarów wydanych na przeklęte latte. A nawet trzydzieści, doliczając jakieś słodkie ciasto pokazane na witrynie. Ale Tae to nie przeszkadza, wchodzi do środka dziarskim krokiem i równie pewnie zajmuje stolik przy oknie. Dosiadam się do niej i przechwytuję leżące na blacie menu. Kawa, kawa, inna kawa, gorąca czekolada, herbata, sernik, inny sernik, więcej ciast, słodkie, kwaśne. Mruczę coś, zniesmaczona. Mam dzisiaj okropny humor, z tego co zauważyłam.
     Podchodzi do nas kelnerka ubrana w kraciastą sukienkę do kolan. Padają słowa powitania, nieszczerego, jak to w zwyczaju mają kelnerki i słynne “co podać?”. Wbijam znużone spojrzenie w kartę.
     — Espresso i… — Odwraca się i wręcz zastyga na widok… czego? — I tyle, dziękuję.
     Czuję, jak trąca mnie pod stołem.
     — Orzechowe latte — rzucam. — Do tego poproszę… — Kolejny cios, tylko mocniejszy. Przeklęta idiotka. — Ja również zostanę przy samym latte.
     Marszczę brwi, łypiąc na Taegan gniewnie.
     — Zamówienie na wynos — dodaje dziewczyna.
     Halo, miałyśmy posiedzieć w tej, bądź co bądź, przepięknej kawiarence. Kelnerka z uśmiechem zapisuje zamówienie w swoim uroczym notesiku w słoiczki i odchodzi.
     — Spójrz na bar. Na faceta przy barze — szepce Morrison.
     Odchylam się nieco w bok, tym samym odsłaniając sobie widok na barowe stołeczki, wcześniej zasłaniane przez jakiegoś niebotycznego klienta. Istotnie, przy barze siedzi sobie mężczyzna, postawiona grzywka, widoczny zarost, całkiem ładna kurtka, skórzana. Facet szczerzy się do baristki jak idiota, wyglądając przy tym jak idiota. A ona uśmiecha się do niego, trochę mniej jak idiotka, bo uśmiech ma całkiem ładny.
     — Nie poznajesz?! — piszczy Taegan. — To Jonathan Herondale, głupku. Fotomodel! Jest idealny! — wyjaśnia, trochę zbyt radośnie, zbyt głośno, więc staram się ją uciszyć jednym gestem. Ta wzdycha. — Odbieramy kawę i idziemy za nim.
     Prawie wypluwam na nią niewidzialną wodę.
     — Słucham? — Pochylam się w jej stronę. — Oszalałaś?
     To pytanie retoryczne. Oczywiście, że oszalała. To Taegan Morrison, a nie żadna tania podróba psychofanki każdego fotomodela na świecie. Cóż, tego przykładowo nie znałam kompletnie.
     — Jest niewiele starszy od nas — informuje. — Dawaj, spróbujemy.
     Wzdycham. Wyrzeknę się jej z chwilą, gdy ten cudowny fotomodel dostrzeże i, co gorsza, wyśmieje naszą obecność. Wtedy powiem, że to tylko wariatka, która ubzdurała sobie,  że jestem jej zaginioną siostrą. Dodam, iż z daleka tego nie widać, w końcu ja mam ciemniejszą skórę od niej i całkowicie inne włosy. Poza tym, mamy inne kanony piękna. Mój nie obejmuje pana fotomodela.

     Idziemy, poprawka, biegniemy ciemną uliczką, goniąc za Jonathanem Herondale. Powtarzam — gonimy za jakimś typkiem, o którym nie mam bladego pojęcia. Docieramy do siłowni. Siłowni.
     — I co zamierzasz teraz? — pytam nader pewnej siebie Taegan.
     Ta sytuacja wydaje się tak abstrakcyjna, że mam ochotę uszczypnąć się jeszcze siedem razy, żeby sprawdzić, czy to sen. Nie, to nie sen.
     — Wchodzimy! — oznajmia.
     — W tym stroju?
     — Mam legginsy. I koszulkę. Ta siłownia wygląda na dobrą, może mają tam jakiś sklep. Kupisz sobie coś.
     Już mam zaprotestować. Ale nie robię tego, bo, zanim się orientuję, stoimy na recepcji. Rozpromieniona Taegan podchodzi do recepcjonistki, aby zapłacić za nas obie, za jednorazową wizytę. Całe szczęście, że nie założyła nam karnetów, bo Jace Herondale tu chodzi. O nie, tego byłoby za wiele.
     — Pierwsze drzwi na prawo. Tam jest sklep.

     Wchodzimy więc na siłownię. Czuję się jak ostatnia idiotka, ponieważ ta przepełniona jest mnóstwem umięśnionych facetów i, okazjonalnie, kobiet ćwiczących w pocie czoła. A my, jako naczelne chudziny, pojawiamy się tu znikąd. No dobrze, może nie chudziny, mamy trochę ciała, ale nie jest tak wyrzeźbione, jak tych skurczybyków. Taegan rozgląda się wokoło, wypatrując swojego, cholera jasna, wybranka, a ja, żeby nie stać jak słup, wzrokiem odszukuję jakiegoś lekkiego sprzętu treningowego. Punkt dla mnie zapewnia mi wieloletnia jazda konna, dzięki czemu ćwiczenia na nogi nie wydają się takie straszne, jak mi się dotąd wydawało. Może przyjście tutaj okaże się jakimś przełomem w moim życiu? Tak, Lucille, z pewnością zmieni ci to światopogląd. Odłączam się od zagubionej Morrison, żeby podejść do sprzętu o nieznajomej mi nazwie. To coś jak ławeczka, ale z jakimś mechanizmem. Czyli trochę mechaniczna ławeczka. Brzmi fajnie.
     Rozsiadam się na niej, kulturalnie, rzecz jasna, pocieszam sama siebie w duchu i podkładam nogi pod jakiś element. Ni chuja nie pójdzie. Próbuję jeszcze raz. Nic. Zaciskam usta. Wciąż nic. Halo? Czy to działa? Proszę państwa, domagam się zwrotu?
     Nagle ktoś zasłania mi światło. Wielgachna głowa z wielgachną czupryną, trochę prześwietlona, głównie dlatego, iż pan nachylający się nade mną odciął dostęp do lampy. I zrobiło się tak jakby ciemniej. Boże, mogłoby być  gorzej?
     Aha, tak na przyszłość — NIGDY nie pytajcie, czy mogłoby być gorzej. Nawet retorycznie.
     Gwałtownie podnoszę się i obracam ciałem w stronę tego faceta. Mężczyzna prostuje się. O zgrozo. To chyba jakiś żart.
     Spanikowana szukam wzrokiem Taegan. Taegan, Taegan. Gdzie się podziewasz, gdy potrzebuję cię najbardziej? Halo, Taegan? Twój Jonathan Herondale właśnie do mnie podszedł? Pieprzony kameleon.
     — Powinnaś ułożyć się inaczej — parska. Parska. Panie Herondale, mam dziś zły humor. Dzisiaj nie obchodzę dnia rozmów z fotomodeli wziętych znikąd. — Głowę tam, gdzie miałaś tyłek. Dłońmi łapiesz o to. — Wskazuje na uchwyty, które p o w i n n y być na nogi, a nie dłonie, przynajmniej w moim rozumowaniu. — Nogi tu i robisz serię dziesięciu. Rozumiesz? — Gestykuluje, “serię” określając uniesieniem rąk. Tak, rozumiem. Piękne to przedstawienie.
     — Niespecjalnie — rzucam.
     Lucille, nie poznaję cię dzisiaj. Przestań być niemiła dla pomocnych facetów.
     — To znaczy, to mój pierwszy raz na siłowni. — Posyłam mu delikatny uśmiech, który odwzajemnia. Ładne te zęby. — Przede mną długa droga.
     — To prawda, długa. — Przytakuje. — Hmm… mogę pokazać ci parę sprzętów, z którymi powinnaś sobie poradzić. Co ty na to?
     W ten oto sposób pan Jonathan Herondale na krótką chwilę zostaje moim trenerem personalnym. Na krótką chwilę.

Jonathanie, kulturysto?

+20

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz