Strony

8 gru 2019

Od Brianne C.D Camerona

     Czuję przejmujące zimno, kiedy stoję wraz z Cameronem na dworze, w drodze do apteki. A może to tylko wstyd? I może to przez to moje policzki są lodowate tylko z wierzchu, bo w rzeczywistości czuję ich pieczenie? Ciężko stwierdzić co jest przyczyną moich osobliwych odczuć, ale jestem niemalże pewna tego, iż jest to związane z postacią zwaną  Cameron. Kto na jego miejscu zrobiłby dla mnie tyle dobrego? Nie jestem wzorcem moralnym dla innych ludzi, moje zachowania bardzo odbiegają od tych przyjętych przez społeczeństwo, a szereg chorób dyskwalifikuje mnie w wielu kwestiach. Mimo tego wszystkiego i mimo, że w mojej głowie od dobrych kilku lat nic nie jest ułożone po kolei, on jako jedyny mnie nie odrzucił. Oczywiście, ciężko mówić o tym jako o czymś trwałym, bo w końcu nie znamy się długo i nawet nie śmiem rozmyślać nad tym, kiedy znudzi się moją obecnością, ale w głębi duszy doceniam nawet takie drobne gesty, jak ten. Przecież wcale nie musi tego robić, nie napędza go żaden cel, a kluczowym słowem jest tutaj bezinteresowność. To sprawia, że czuję się w jakimś stopniu ważna, a nie tak, jak czułam się jeszcze niedawno - czyli jak margines społeczny. Może i nie dane jest mi odegrać ważnej roli w czyimś życiu, ale to przecież nie decyduje także o tym, że będę nieszczęśliwa. Nigdy nie chciałam taka być.


     Moje usta są suche i pieką, a nogi drżą od mrozu, na którym się znajdujemy, kiedy Cameron rozmawia przez telefon. Jego dłoń, którą trzyma komórkę przy uchu, jest czerwona i prawdopodobnie nie czuje jej tak, jak ja moich uszu. Uczucie zawstydzenia i wdzięczności pogłębia się, gdy na niego patrzę i widzę, że robi dla mnie coś, czego nie musi. W końcu załatwia mi leki, których pilnie potrzebuję. Nie on ich potrzebuje, tylko ja, a w tej chwili to on nadstawia karku, aby je zdobyć. Za każdym razem, gdy sobie to uświadamiam, oblewa mnie fala gorąca i przyjemne uczucie w sercu.
     W którymś momencie, w którym myślę, że moje narządy wewnętrzne zaczynają niechybnie zamarzać, Cameron odstawia telefon na kilka centymetrów, przenosząc na mnie spojrzenie.
    – Tristan bierze abilify – zwraca się do mnie. – Myślisz, że ujdą?
     Nie odpowiadam, jedynie kiwam potakująco głową. W sytuacji, w jakiej się znalazłam, każde leki na moje schorzenie są dobre. Nie wiem, czy można nazwać mnie już lekomanką, ale kogo to obchodzi w takiej kryzysowej sytuacji? Po chwili rozmowy Cameron obwieszcza mi, że wszystko jest załatwione oraz, że możemy iść jeść. Chcę znaleźć się jak najszybciej w jakimś ciepłym, przyjemnym wnętrzu, dlatego nie kontynuuję rozmowy, a jedynie koduję sobie, że muszę mu za to podziękować, a w przyszłości - odwdzięczyć się. Uważam to za mój osobisty obowiązek, ale nie taki, który mam zrobić z przymusu, tylko taki, który będzie dowodem mojego człowieczeństwa. Chociaż ludzie mają różne priorytety.
     Wkrótce wchodzimy do jakiejś knajpy usytuowanej niedaleko centrum, a przynajmniej właśnie to słyszę od mojego towarzysza. Wewnątrz budynku jest ciepło i przyjemnie, a wszystko wygląda tak, jakby dwukrotnie przewyższało mój spadek po ojcu, a nie był on mały. Dania wyglądają na drogie i wykwintne, pewnie równie pięknie pachną, ale nie jest mi dane przekonać się o tym. Zajmujemy miejsce przy dwuosobowym stoliku, z tym że ja siedzę na krześle jak na szpilkach. Zamawiam jedynie herbatę z miętą, czując jak jedzenie z zeszłej doby podchodzi mi do gardła. Zmieszane zapachy wszystkich dań tylko potęgują to uczucie, a ja ze wszystkich sił staram się nie zwymiotować na Camerona siedzącego naprzeciwko. Mam spuszczoną głowę, ciężki oddech i nie bardzo wiem co się dzieje dookoła mnie. Mruczę, że idę do toalety, podnosząc się szybko z krzesła, aż to zaczyna się groźnie chybotać. Większość głów odwraca się w naszą stronę, gdy z roztargnieniem kieruję się w stronę łazienek. Nie wiem, czy Cameron zakodował, że do nich idę, ale ja mu o tym mówiłam. W razie czego, będzie jego wina, bo mnie nie słucha. Tak, właśnie tak.
     Podeszwy moich butów odbijają się od białych kafelek, gdy podchodzę do umywalki. Odkręcam kurek z zimną wodą, nabieram jej do rąk, a potem przemywam nią twarz. I tak kilka razy, a moje włosy moczą się od spływającej po policzkach i szyi wodzie. W końcu przestaję. Zakręcam wodę, pochylam się nad umywalką, opierając na niej ręce i stoję, wpatrując się we własne odbicie. W przekrwione, zsiniałe oczy, zapadnięte policzki i spierzchnięte usta. Moja ziemista cera prezentuje się coraz gorzej, na co wzdycham. Czy to właśnie tak wygląda wrak człowieka? Nie, chyba jeszcze nie jest tak źle, jakby mogło być za kilka dni. Przeczesuję włosy palcami z braku szczotki i lepszego wyjścia, po czym odrzucam je na plecy. Postanawiam wyjść z łazienki, czując się trochę lepiej.
     Pierwsze, co widzą moje oczy po opuszczeniu toalety, to plecy wychodzącego z baru Camerona i plecy jakiejś nieznajomej, dość ładnej szatynki. Marszczę brwi, siadając przy stole. Zabrał swoje rzeczy, na krześle została jedynie moja torba, na którą kelnerka widocznie miała oko, bo w przeciwnym razie, już by jej tu nie było. Nie bardzo wiem, co się dzieje i gdzie poszedł Cameron, ale postanawiam poczekać tu jeszcze chwilę, na wypadek, gdyby wrócił. Składam ręce, wsuwam je między uda i siedzę, obserwując ludzi dookoła. Mija pięć minut. Okej, to wcale nie tak dużo. Mija dziesięć. Może coś się stało? Nie, przecież by mi o tym powiedział, w końcu nie jesteśmy sobie obojętni, a przynajmniej nie do tego stopnia, aby zostawiać się na pastwę losu będąc trylion kilometrów od domu. Wow, teraz trylion? Poprzednio używałam określenia „milion”.

Przy dwudziestu minutach odpadam. Wstaję, zbieram swoje rzeczy i wychodzę bez „do widzenia”. Stojąc ze zwieszonymi ramionami próbuję przypomnieć sobie z której strony przyszliśmy. Wybieram drogę, która wygląda na bardziej znajomą, niż to drugie rozwidlenie. Moje nogi zapadają się w śniegu, gdy idę, torba ciąży na ramieniu, a para unosi się w powietrzu, kiedy wydycham ustami ciepłe powietrze. Nie wiem ile tak idę, ale kiedy mam wrażenie, że moje palce, uszy i wszystko, co wystaje, zaraz mi odpadnie, docieram do motelu. Gościmy w nim wystarczająco długo, ale jest tani, warunki nie są koszmarne, w wannie nie ma trupa, a personel nie narzeka, że mamy się wyprowadzić, tak więc korzystamy z tego na tyle, na ile tylko możemy. Nie uśmiecha mi się rozbijanie obozowiska w środku lasu, robienie ogniska za pomocą krzemieni (choć umiem), rozbijanie przerębli w jeziorze, aby się w niej umyć i prymitywnie zdobyć pożywienie za pomocą naostrzonego patyka. Wierzę, że Cameronowi też nie. Ah, właśnie, Cameron. Nadal nie wiem gdzie on się podziewa i nadal jestem niezmiernie zła. W pokoju zrzucam z siebie kurtkę, a zaśnieżone ubrania wierzchnie lokuję na ciepłym kaloryferze. W końcu zamarznięty śnieg na czapce nie rozmrozi się od samego patrzenia. Zmęczona, rzucam się na łóżko w dresie, wyłączam światło w pokoju i zasypiam, nawet nie biorąc prysznica. Moja noga stanęła w motelowej łazience pierwszy i ostatni raz, więcej z niej nie skorzystam.
     Budzi mnie dziwny gwar rozmowy na korytarzu, a to niepodobne do tego miejsca. Leżę bez ruchu, w półśnie, czekając aż ponownie zasnę, kiedy drzwi pokoju niespodziewanie się otwierają. Podnoszę głowę, aby zobaczyć co się dzieje, kiedy moim oczom ukazuje się Cameron w towarzystwie wcześniej zauważonej przeze mnie szatynki. Unoszę brwi w zdziwieniu, zaspana.
     – Nie wiem, czy wiesz, ale nie masz tego pokoju na wyłączność, aby sprowadzać do niego dziewczyny.
     – Wpadliśmy tu tylko na moment, zaraz musimy wracać na miasto – przewraca oczyma. – Przecież nie będę zakłócał ci twojego niezmąconego spokoju.
     Rozszerzam oczy, słysząc to. Dziewczyna stoi obok Camerona, blado się uśmiechając. Coż, niech się nie zesrają. Nie pokazuję po sobie, że mnie ta sytuacja zabolała. Jedynie wzruszam ramionami, w głowie szykując sobie odpowiedź.
     – Proszę cię – prycham kpiąco. – Wybacz, że zawadzam, ale jest środek nocy. Przynajmniej dla mnie, bo rozumiem że zbuntowany Cameron wcześniej niż o dwudziestej trzeciej nie śpi. W takim wypadku idź zająć się koleżanką gdzieś indziej, bo tutaj nie masz na to szans.
     Lustruję spojrzeniem dziewczynę. Niby gołym okiem po niej tego nie widać, ale doskonale wiem, że jest zadowolona takim obrotem sytuacji. Kto to w ogóle jest i skąd on ją wytrzasnął? Zbajerował na lodowisku i obiecał góry i doliny? Tak, jakże to do niego podobne. On jedynie wzdycha przeciągle.
     – Przyszedłem tu na chwilę, Brianne, chcę coś wziąć, zaraz pójdę. Mogłabyś już przestać się nakręcać i iść spać?
     – Jasne. Z takim towarzystwem twój powrót do Avenley będzie miły. Życzę miłego wieczoru – wzruszam ramionami, posyłając im przeciągły, sztuczny uśmiech, a mój ton znowu przybiera bezemocjonalny wyraz. Nie kryję się z tym, że jeszcze chwila, a pójdę na pierwszy lepszy bus do domu.
     – Harriet, poczekaj na mnie na korytarzu, okej? – zwraca się do szatynki, a kiedy ta wychodzi, kieruje spojrzenie w moją stronę. – Co ty w ogóle robisz, Brianne? To tylko dziewczyna, której pomagam, nie będziemy siedzieć w tym mieszkaniu całą noc, popijać wino i śmiać z tego, że nie możesz przez nas zasnąć – tłumaczy powoli. – Czy ty... – mruży oczy – ...jesteś zazdrosna?
     Patrzę z niedowierzaniem na Camerona. Zadrość? Mam ochotę roześmiać się pustym śmiechem i wyrzucić mu wszystko, o czym tylko myślę, jednak moja twarz pozostaje niewzruszona.
     – Zazdrosna? – sama dziwię się na swój ton. Jest dokładnie taki, jakim rozmawiam ze swoją matką. Wow, nie wiedziałam, że do tego dojdzie – Gdybym ja zostawiła cię w środku miasta, którego nie znasz, a później wróciła z jakimś facetem w środku nocy do motelowego pokoju, to jedyne, co byś czuł, to zazdrość? – mówię z niedowierzaniem. – Jesteś płytki. I nie, nie czuję zazdrości. Nawet nie znam takiego słowa, a wiesz dlaczego? Bo nigdy na niczym i na nikim mi nie zależało do tego stopnia, aby zazdrościć, więc nie wiem, czy to ze mną jest problem – obrzucam go pogardliwym spojrzeniem, podchodząc do łóżka. Nakrywam się kołdrą, czekając aż wyjdzie, a kiedy drzwi zamykają się za nim z głośnym hukiem, mrużę oczy, ciężko wzdychając.
     Naprawdę unikałam ludzi przez osiemnaście lat, aby teraz to nadrabiać. Śmiem twierdzić, że ta wyprawa, to najgorsze, na co się zdecydowałam. Przytłumione głosy w końcu znikają, a ja gwałtownie wstaję z łóżka. Ze złością ścielę swoją połowę, zgarniam do torby wszystko, co moje, na poduszce Camerona kładę moją połowę za wynajęcie pokoju, zauważając tym samym, że niewiele pieniędzy mi zostało. Sprzątam w pokoju na tyle, aby nie było widać śladów mojego pobytu, po czym wychodzę z pokoju. Nie zamykam go na klucz, jak go okradną to trudno, nie wiem jak miałabym to zrobić, skoro jest jeden klucz na dwie osoby. Żegnam się z recepcjonistką, po czym wychodzę na dwór. Jest ciemno i zimno jak cholera, mocniej owijam się szalikiem. W telefonie włączam internet i chociaż praktycznie nie mam zasięgu, dzięki mapie kieruję się na peron. Stamtąd powinny odjeżdżać pociągi w kierunku Calor. Fakt, będę jechać tam szmat czasu, ale nie mam nic do stracenia. Kiedy idę, dochodzi do mnie beznadzieja tej sytuacji. W Avenley nie miałam nic, ale jednocześnie miałam wszystko i może wydaje się to niepojęte, ale tam miałam spokój ducha. A teraz? Znajduję się sama nie wiem gdzie, w pojedynkę, w środku nocy. Czuję się rozbita tak, jak jeszcze nigdy przedtem i przeraża mnie, że dochodzi do mnie coraz więcej bodźców. Kiedyś nie miałam takiego problemu, żyłam z dnia na dzień, nie czując kompletnie nic. A teraz? Jest kompletnie inaczej i nie podoba mi się to. Wolałabym znowu znaleźć się w mojej bańce oddzielającej mnie od wszelkich zmartwień i uczuć. Sprawy nie polepsza fakt, że kiedy spoglądam na rozpiskę odjeżdżających pociągów, dowiaduję się, że ten do Calor odjeżdża o szóstej piętnaście. Mam ochotę rzucić się pod ten najbliższy, ale siadam na zmarzniętej, zimnej ławce i siedzę, dopóki nie przymarznie mi do niej tyłek. W rzeczywistości trwanie w jednej pozycji przez kilka godzin nie sprawia mi problemu, gdyby nie to, że zaczyna padać śnieg. Patrzę na stary, zawieszony nade mną, duży zegar obleczony pajęczynami, a jeśli dobrze chodzi, to wskazuje drugą w nocy. Zmarzniętą ręką otwieram torbę, szukając w niej opakowania po lekach. W końcu je znajduję, ciesząc się, że mogę użyć tych „ratunkowych”, bo tak je nazywam i nikt nie będzie miał mi tego za złe. Nawet ja sama. Połykam trzy, okrągłe tabletki, nie czując poczucia winy. Właściwie, to czuję ulgę. Nie wiem co teraz zrobię, gdzie się udam, jak wrócę. Prawdę mówiąc, jest mi idealnie, skrajnie wszystko jedno i może nawet nie planuję wrócić? Zawsze chciałam się wyrwać z Avenley, więc może to jest moja szansa? W najgorszym wypadku nie odnajdę się w nowym mieście i zginę z braku pożywienia, ale nawet śmierć nie jest czymś, co mnie w jakiś sposób porusza.
     Po tabletkach tracę poczucie czasu, ale nie czuję się źle. Właściwie, to jest bardzo dobrze. Wkrótce słońce zaczyna wschodzić, co dobrze rokuje. Zaraz będzie pociąg. Kilka osób na niego przychodzi, więc i ja wstaję, patrząc wyczekująco w stronę, z której ten ma nadjechać. Niewiele czuję, nawet kiedy zamiast pociągu widzę idącego po zmarzniętej kostce Camerona. Przedstawienie czas zacząć.

+40PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz