Mija parę momentów, zanim otrząsam się i nareszcie przyswajam parę słów, które padło w moją stronę. Odsuwam się od niemal leżącej na moim ramieniu Brianne, żeby spojrzeć w jej oczy. Na początku tylko dlatego, iż tak mam – utrzymywanie kontaktu wzrokowego, to dość ważna sprawa. Dopiero później uświadamiam sobie, iż źrenice dziewczyny są naprawdę duże. Można powiedzieć, iż układanka powoli formuje się w jedną całość. Powiększone źrenice, nieprawdopodobne zeznania w sprawie rzekomego morderstwa i najprawdopodobniej właśnie zwidy wynikające z jednej sprawy. Moja diagnoza brzmi – Brianne jest pod wpływem czegoś. Sam nie wiem, czego, ale dojdę do tego prędzej, niż ona się przyzna. Pierwszy punkt mojego śledztwa mogę odhaczyć – widzę coś, czego ona raczej nie dostrzeże, jeżeli nie będzie miała przed sobą czegoś, w czym będzie się odbijać. Drugą sprawą jest to, co ona, do cholery, gada, bo brzmi to jak najmniej zabawny żart, jaki w życiu słyszałem. Nie, naprawdę. Po tej serii nieprzyjemnych zdarzeń byłbym w stanie uwierzyć we wszystko. Ale w to chyba nie chcę.
– Że niby gdzie? – To jedyne pytanie, które przychodzi mi na myśl. Chyba nie wykorzystuję swojego prawa do głosu w stu procentach. – W ogóle, skąd ten… ten… pomysł?
Wzdrygam się na myśl, iż w pociągu potencjalnie możemy mieć przestępcę. Nie to, że coś, ale podróż byłaby o stokroć przyjemniejsza, gdybym był pewien, że mogę bez strachu wyjść z przedziału i wrócić do niego w kawałku, z każdą nogą i ręką na swoim miejscu. Sekunda po sekundzie, zainteresowanie wzrasta, a Brianne, z tego, co widzę, już spieszy z odpowiedziami. Równocześnie nie mogę oderwać wzroku od jej źrenic. To zastanawia mnie równie bardzo, jak poprzednia kwestia. Mam nadzieję, iż nic się jej nie stanie.
Rzecz jasna, nie martwię się o Brianne Waldorff.
– W przedziale, a gdzie? – burzy się. – Przecież widziałam. Na. Własne. Oczy.
Tak bardzo akcentuje te trzy słowa, że aż byłbym w stanie w to uwierzyć. Chociaż wciąż wydaje się taka dziwna, jakby ktoś wsadził jej w pępek pompkę do roweru i napompował jej wnętrze energią. Poważnie, jakby za moment miała wyskoczyć z tego pociągu i pognać tak daleko, jak tylko jest w stanie.
– Myślisz, że powinniśmy to sprawdzić? – Wzdycham. Jej oczy błyszczą.
Powie nie. Powie nie, usiądzie spokojnie i razem poczekamy na to, aż pociąg ruszy. Ale to nie jest takie proste.
– Oczywiście, że tak!
Biorę kolejny, tym razem zdecydowanie głębszy oddech i powoli wypuszczam powietrze z płuc, kaszląc cicho. Za mało tytoniu. Ściągam brwi, z powątpiewaniem patrząc na dziewczynę. Ja naprawdę nie czuję potrzeby wplątywania się w nieswoje sprawy, w szczególności takie ściśle związane z pozbawianiem życia innych ludzi. Chciałem dojechać do miasta nad morzem. Tylko tyle. Bez jakichkolwiek wpadek, zawirowań i dramatów. Bez adrenaliny dostać się tam, by następne dni przeleżeć na gorącej plaży. Tak, żeby poczuć tę skrajność – z zaśnieżonego Dale na gorącą, można powiedzieć, iż letnią plażę. Nie spodziewałem się, że los zafunduje mi taki rollercoaster. Naprawdę emocjonalny rollercoaster. Taki, gdzie głowa leci ci na prawo, na lewo, a ty nie możesz nic zrobić, nawet poruszyć dłonią, bo obie zastygły na uchwytach. Nogi uginają się w kolanach, machasz nimi bezradnie, zwisając gdzieś metry nad ziemią w panice, iż spadniesz. Krzyczysz wniebogłosy, kiedy kolejka zjeżdża z najwyższego pagórka, czy cokolwiek to jest. A cała kolejna część zjazdu obejmuje, wydawałoby się, ułamek sekundy, bo targa tobą tak, jakby co najmniej porwało cię tornado. A potem wysiadasz, kręci ci się w głowie, finalnie spadasz ze schodów i głową lądujesz gdzieś w krzakach. Budzisz się w szpitalu, albo nie, nie budzisz. I tak właśnie się czuję. Zamiast tego mamy pociąg, awarię i podejrzanego, według relacji Brianne, mordercę. Po tym wszystkim pewnie też trafimy do szpitala ze śmiertelnymi ranami kłutymi. Nic specjalnego, ot, zwyczajne, pospolite zabójstwo. Świadków trzeba eliminować.
– Jesteś pewna? – nadal się waham.
– A co, ty nie? Od tego bezczynnego siedzenia jeszcze na zawał zejdziesz – bełkocze.
Przewracam oczami.
– Niespecjalnie – mamroczę niechętnie, podnosząc się.
Staję w drzwiach przedziału i patrzę na Brianne spod przymrużonych powiek.
– Idziesz czy nie?
– No przecież, że tak. Jeszcze pytasz.
Przyłapuję się na uśmiechu, kiedy z niegasnącym entuzjazmem wymija mnie tuż w progu (o ile przedział takowe posiada) i wychodzi na prowadzenie, wskazując kierunek naszej podróży. Idziemy, poprawka, truchtamy skrzypiącym korytarzykiem niemłodej ciuchci, wkraczając na jej dalszą, zdecydowanie bardziej opustoszała część. Część wewnętrznych zasłonek jest opuszczona, przez co promienie słoneczne docierają tutaj w niewielkich ilościach. Ciemność przełamuje słabe światło sufitowych lamp. Nikt tu nie rozmawia, nie panuje żaden gwar. Przedziały są puste, świadczą o tym poodsuwane drzwiczki i, gdy zajrzy się w głąb, brak jakiejkolwiek duszy w środku. Posuwamy się do przodu, tym razem powoli i krok za kroczkiem, jakby w obawie, iż ktokolwiek nas nakryje. Przez ktokolwiek mam chyba rozumieć “ten morderca”, bo Brianne mówi to z takim przejęciem, iż od razu odgaduję, co ma na myśli. Dotykam jej ramienia, odskakuje, parskam cicho. Ucisza mnie jednym gestem. Prostuję plecy, mając dość tego skradania się nie wiadomo w jakim celu, poprawiam kurtkę, strzelam palcami, co spotyka się z nieprzyjemną reakcją dziewczyny. Kiwam głową sam do siebie, naśladując ją przed samym sobą. Przełomem okazuje się przedział niedaleko końca wagonu – zamknięto drzwi, co wyróżnia się na tle pozostałych. No cóż, pan morderca nie zadbał o autentyczność. Chociaż, można pomyśleć, iż ten akurat przedział jest zajęty. Może przez jakąś parę, która woli ustronne miejsca? Nie, dobra, Cameron, opanuj się. Waldorff jednym ruchem otwiera go, wślizgując się do środka. Zaglądam przez powstałą szparę szerokości jej ciała. Ku jej zaskoczeniu, naszym oczom wcale nie ukazują się jakieś zwłoki, wcale tu nie śmierdzi stęchlizną, krew nie rozprysnęła po ścianach. Zamiast tego siedzi tu schludnie ubrany mężczyzna w meloniku, z czarną, błyszczącą laseczką z charakterystycznym zaokrągleniem na górze oraz ciemnym wąsem. Czyta prasę. Na siedzeniu obok niego spoczywa staromodna skórzana torba, w odcieniach brązu. Wygląda niczym osiemdziesięciolatek rodem wyjęty z dwudziestolecia międzywojennego, albo i nawet sprzed niego. Oczywiście tego amerykańskiego, albo, pożal się Boże, brytyjskiego. Nie pamiętam już zresztą, uczyli mnie tego w szkole podstawowej, czyli lata temu. W szkole średniej zapewne też, ale niespecjalnie się tym interesowałem. Bardzo buntowniczy Monaghan, wstyd mi za siebie. Chociaż, jak się okazuje, wojna secesyjna w Ameryce na nic mi się teraz przyda, kiedy w teorii powinienem na błysk znać historię przynajmniej Shilien, już nie mówiąc o całej Ethii. A co ja wiem? Że była sobie jakaś wojna. Albo i dwie. Jedna ogromna, druga ogromna, trzecia też coś tam gdzieś tam. Po prostu jak I i II Wojna Światowa. To akurat pamiętam. Pamiętam Hitlera, Stalina i… i nic poza tym. Była wojna i już jej nie ma. Nie znosiłem historii, bo nauczycielka zawsze kazała pisać jakieś elaboraty i po co? I po co? Po nic! Skończyłem w dziwacznym pociągu z dziwakiem w meloniku! Fantastycznie, prawda?
Swoją drogą, pan melonik wydaje się dziwny. Nawet na nas nie spojrzał, ani sekundy, nie obraczył ani jednym spojrzeniem. Jak siedział, tak siedzi, wpatrzony w czarny druk na pożółkłym, cienkim papierze. Od spodu czytam tytuł: Goniec Portware. Marszczę brwi, po raz pierwszy w życiu widząc Portware. To zapewne miasto, skoro goniec. To zapewne dziennik, może tygodnik. To zapewne bardzo zajmująca lektura dla starszych ludzi, bo na takiego meloniarz wygląda. Tak, niech będzie meloniarzem, bo już sam nie wiem, jak go nazwać. Może pochodzi z Portware? Albo wraca do rodziny, gdzieś do Calor, właśnie z Portware? Chociaż, o ile mnie pamięć nie myli, ten pociąg wyrusza z Dale, a po drodze nie zatrzymywaliśmy się ani razu. Nawet jeśli, nie były to okolice Portware, gdziekolwiek ono jest. Stacja była jedynie w Winster, nigdzie indziej. Zainteresowało mnie to Portware, szczególnie, iż gazeta kreowana jest na bardzo oryginalne pismo – charakterystyczna czcionka, logo, czarno-białe zdjęcia na okładce. Dostrzegam też jakiś pomnik na stronie tytułowej, tuż pod Goniec Portware. Rzecz jasna, jego fotografię, a nie rzeczywistych rozmiarów zabytek. Z tej odległości nie jestem w stanie określić jego kształtów, jednak jest z pewnością masywny. Sam nie wiem, dlaczego zwracam uwagę na takie błahostki. Wparowaliśmy po prostu w złe miejsce i teraz musimy się wycofać. Powoli, bezszelestnie, żeby nie przeszkadzać meloniarzowi w lekturze. Odwracam się na pięcie, podłapuje to Brianne, więc natychmiast kieruje się w moją stronę, żeby opuścić to miejsce ze straszliwie dziwną aurą.
– Och, dzieciaki – mówi lekko mężczyzna, zatrzymując nas w progu. Brianne cofa się o dosłownie krok, żebym mógł wcisnąć się do środka. – Wy to naprawdę niewiele wiecie – kontynuuje, nie spuszczając wzroku ze stron. Przyglądam się mu z żywym zainteresowaniem, co jest w moim przypadku niecodzienne. Nigdy nie interesowała mnie moda, a w jego ubraniach jest coś, co przyciąga wzrok. Kiedy się na niego spojrzy, poczuje się coś dziwnego. – Miałem kiedyś córkę, nazywała się Margaret. Wołali na nią Peggy. Wiecie, co się stało z moją małą Peggy? Zamordowali. Rana po ranie powalali się jej wykrwawiać. Miała lat trzynaście – opowiada tę historię niebywale beznamiętnie, jakby mówił o czymś nieznaczącym. Przedawnionym. – Jechała z matką do Portware.
Jeszcze raz zerkam na gazetę z ogromnym Goniec Portware. Czy mężczyzna wozi ją ze sobą, jako pamiątkę po zmarłej? To na swój sposób urocze, jakkolwiek przykrym zdarzeniem śmierć by nie była. Zapewne zna ją na pamięć. To tłumaczyłoby jej opłakany stan.
– Z którego to roku? – pytam, wskazując na prasę.
Nawet nie sprawdza. Zna ją na pamięć.
– Czerwiec lat dziewięćdziesiątych – informuje.
Dzięki szybkiej kalkulacji udaje mi się dojść do tego, iż mężczyzna jest naprawdę wiekowy. Dziennik z Portware, opublikowany w najwcześniej 1990, opowiada również o śmierci Margaret, trzynastoletniej ofiary. Margaret musiała urodzić się w latach osiemdziesiątych. A jej ojciec powinien mieć nie mniej, niż lat szesnaście. W takim wypadku meloniarz miałby ze sto lat, co jest niemożliwe. Meloniarz wygląda na sześćdziesiąt pięć. Może jedynie kłamie? Zresztą, to nawet nie jest moja sprawa. Mamy za dużo problemów na głowie, a jedna ckliwa historyjka w tą czy w tamtą niewiele zmieni. Prawdę mówiąc, nie zmieni niczego.
– Dowiedzcie się, kim on był, zanim zbiegnie z pociągu. O ile już tego nie zrobił. – Powoli odwraca głowę w stronę szyby. Obraz za oknem wciąż stoi w miejscu, nie naprawili ciuchci.
Wymieniam z Brianne zdezorientowane spojrzenia i przez chwilę zastanawiam się, jakie to wszystko ma znaczenie. Skąd meloniarz wie. Dlaczego meloniarz gada takie rzeczy. Patrzymy na siebie w milczeniu.
Nagle coś wbija się w mój kręgosłup. Wykrzykuję coś, czując ostrze gdzieś w okolicach lędźwi. Osuwam się na podłogę. Brianne, rozdarta między dwiema opcjami – gonieniem mężczyzny i zajmowaniem się mną, nareszcie odsuwa się od meloniarza. Zamykam oczy, mrugam ociężale. Obraz rozmazuje mi się przed oczyma, w plecach czuję przeraźliwy, przeszywający ból.
I nagle budzę się w pociągu. W jasnym przedziale, jak przed chwilą. Pulsuje mi głowa, chociaż nie jestem zbyt zaspany – to było gwałtowne przebudzenie. Rozglądam się wokół siebie. Na siedzeniu obok wciąż śpi ten sam mężczyzna, a naprzeciw – starsza pani z niewielkim telefonem komórkowym, łudząco podobnym do mojego. Upewniam się, iż nie należy do mnie, odszukując własnego w kieszeni kurtki. Ziewam, nie mogąc otrząsnąć się z zakłopotania. Przez pierwsze sekundy doskonale pamiętam swój sen, później, z upływem każdej kolejnej, obraz rozmazuje się, przez co wspomnienia giną. Zerkam przez okno – jedziemy. To znaczy, pociąg jedzie. Przecież był zepsuty. Nie był? Mniejsza z tym. Odwracam się w stronę Brianne, jej miejsce jest puste. Prostuję stopy i czekam grzecznie, aż coś się zmieni. Czuję się bardzo dziwnie, jakbym przespał co najmniej rok, a przy okazji cofnął się w czasie o dobre parę godzin. Nie patrzę na zegarek, tylko sobie siedzę, przypatrując się krajobrazom zza głowy pasażera obok. Gość ma naprawdę twardy sen, już nie raz nami szarpnęło, a temu się nawet ręka nie omsknęła. Może nie żyje? Nie no, oddycha, więc chyba żyje. Oby.
Zza drzwi wyłania się postać Brianne. W dłoniach trzyma dwa parujące kubki, idzie powoli, dbając o to, by nic się nie rozlało, widać to po tej dokładności. Podaje mi jeden, sama przechwytuje swoją kawę drugą dłoń i zamyka drzwi, przynajmniej próbuje. Coś im przeszkadza. Dosłownie z tej samej strony wychyla się jakiś mężczyzna, może bardziej chłopak, wygląda na bardzo młodego, nawet nie dwudziestoletniego. Staje tuż przed Brianne, a jego wzrok spoczywa na mnie.
– O, to jest ten twój narzeczony? – pyta, głową wskazując w moją stronę. Instynktownie unoszę brew.
Bri przestępuje z jednej nogi na drugą. Czyżby wymyślała odpowiedź na poczekaniu, byleby nie zbłaźnić się przede mną i spławić chłopaczka.
– Nie – odpiera sucho.
– A który to? – brnie dalej.
Podnoszę nieznacznie kubek z herbatą, pokazując jej, iż to właśnie dla mnie ją kupiła.
– Ten. – Wskazuje na mojego sąsiada.
Mam ochotę wstać i głośno zarzucić dziewczynie brak gustu. Błagam, nawet gdybym był gejem, nie dotknąłbym go kijem. On jest starszy o jakieś dwadzieścia lat, wygląda jak porażka i w ogóle jest marną partią, jak na narzeczonego oraz przyszłego męża. Obracam głowę w jego stronę i przewracam oczami. Muszę zareagować, praktycznie zdzieliła mnie mokrą ścierką w twarz!
– Narzeczony? – mamroczę łamiącym się głosem. Teatralnie odchrząkuję. – Przepraszam, mamy małe problemy w związku – przyznaję, podchodząc do Brianne. Objąłbym ją ramieniem, ale była dla mnie niemiła, więc muszą wystarczyć mu pozory. – Myślę, że nasz przedział jest zajęty, a pan ją tylko niepotrzebnie stresuje.
Patrzę na nią tym wzrokiem, który żąda wielu wyjaśnień, równocześnie robi to chłopak, jakiego niespecjalnie przejmuje fakt obecności narzeczonego dziewczyny, do której wyraźnie go ciągnie. Nie tym razem.
– Tak w sumie… To ja muszę iść do toalety – oznajmia moja narzeczona, wymijając natręta z prędkością kremówki. Ten od razu pędzi za nią.
Wychylam się, żeby poobserwować tę szopkę.
– Jednak mi się odechciało. – Zawraca. Biedak, tak strasznie go odtrąca. Aż sam cofnąłbym nasze zaręczyny, żeby pozwolić jej na związek z tym słodkim stalkerem. Miałaby intensywne życie, ale przynajmniej by się nie nudziła.
Wraca po raz kolejny, tym razem z niedługiej przechadzki po korytarzach pociągu. Podchodzi do mnie dokładnie tak, jak we śnie. Poważnie. Wygląda identycznie, niczym kopia Brianne z mojego umysłu. Zamykam oczy, zbity z tropu. Co się dzieje? Poważnie. Siada obok mnie tak samo, jak we śnie, mówi to samo, a mnie paraliżuje tak samo, tylko z kompletnie innego powodu. Nie wiem, co mnie do tego skłania, czy przeświadczenie, iż prędzej czy później pognałbym za nią, dokładnie tak, jak w śnie, czy podświadomość mówiąca “nie trać czasu!”. Łapię Brianne za nadgarstek i, zanim tłumaczy mi cokolwiek, porywam ją w zapamiętane miejsce. Na całe szczęście, nie mówi nic. Krok za krokiem, idziemy w stronę przedziału. Tego przedziału tuż przy końcu, gdzie, kto wie, spotkamy meloniarza? O ile on istnieje?
– Brianne, hej – szepczę, zatrzymując ją. – Czy mamy gdzieś w Shilien miasto… Portware?
– Pytasz złą osobę. – Marszczy nos. – Miałam z geografii ledwo dwa. Ale tak. Tylko, że jest opustoszałe.
Marszczę brwi, słysząc o tej jakże cennej informacji. Jestem pewien, iż tamten mówił coś o Portware. Albo nie. Nie mówił. On… dobry Boże, ja już sam nie pamiętam. Ale co się dziwić, skoro to był jedynie przelotny sen? Właściwie to sny w swojej istocie są przelotne. Dobra. W porządku. To nie jest istotne. To marny zbieg okoliczności. Zaglądam do przedziału. Odsuwam się natychmiastowo. Nie ma tu meloniarza. Widok, który zastaję, mrozi mi krew w żyłach jeszcze bardziej, niż ta seria identycznych przypadków przed momentem. To nie tak, iż boję się krwi, jej widok przyprawia mnie o mdłości, czy coś. Tu chodzi o to, że litry czerwonej cieczy na podłodze, na siedzeniach i na ściankach to nieprzyjemny widok. A bezwładne ciało z podciętym gardłem i mnóstwem ran kłutych jeszcze bardziej. Stawiam stopę nieco dalej, niż na progu, rozchlapując przy tym krew na wszystkie strony. Otacza mój but, moczy jego podeszwę, a ja powstrzymuję się przed zwróceniem herbaty. Nie chcę iść dalej. W powietrzu roznosi się metaliczny zapach, swoją drogą, okropny, wzmagający we mnie jeszcze większą wolę wyprowadzenia z organizmu wszystkich wnętrzności, włącznie z żołądkiem. Przyglądam się zwłokom, w głębi duszy przypominając sobie o słowach meloniarza. Jednak usilnie tłumaczę sobie – to był tylko beznadziejny sen. Równocześnie patrzę na ciemne, posklejane włosy, zakrwawioną twarz, brudne ubranie, połamane paznokcie świadczące o tym, iż próbowała się bronić. Czuję, że niedługo będę mógł tu stać, jednak coś mnie ciągnie, zatrzymuje w miejscu. Patrzę w puste spojrzenie brązowych oczu, ciągle otwartych, przerażających.
– I co teraz? – pytam, nie spuszczając wzroku z nieboszczyka.
– Anonimowe zgłoszenie na policję? Nie chcę mieć problemów – wzrusza ramionami. – Ale chcę wiedzieć dlaczego ona, dlaczego teraz i dlaczego się natykamy na takie rzeczy, więc pora znaleźć sprawdzę – mówi mocnym głosem, wyrzucając pięść w powietrze i wycofując się do drzwi.
– Chcę sprawdzić jej dokumenty – wypalam.
To głupie i naiwne, ale chcę to zrobić. Dla spokoju. Później możemy złożyć donos. Albo przeprowadzić własne śledztwo.
– Zostawmy policję w spokoju. Jeszcze. Proszę. – Patrzę na nią błagalnym spojrzeniem. – Poczekaj, wejdę tam i znajdę jej dowód osobisty. Poczekaj tylko chwilę.
Zabieram się do nieprzyjemnej pracy. Krok za krokiem, jeszcze bardziej rozchlapuję ciecz. Jej plamy pojawiają się na nogawkach moich spodni, z gardła wydobywa się przytłumiony jęk. Przecież niedawno je prałem. Ręcznie! Ciężka sprawa. Opuszkami palców muskam mokrego materiału kurtki z wyraźnie zaznaczonymi kieszeniami. Powoli wsuwam dłoń w jej głąb, po omacku wyszukując jakiegokolwiek elementu. Jedyne, z czym stykając się palce, to jakieś przemoczone papierki oraz chusteczki. Niezgrabnie przechodzę na drugą stronę, próbując nie dotykać zimnego ciała. Odznacza się pewien prostokąt, który, na pierwszy rzut oka, wygląda na portfel. Nieomylnie. Wydobywam go z kieszeni i otwieram. Jedynie wierzch ma wilgotny, poza tym nie wygląda na specjalnie zniszczony. Obracam go dookoła osi i otwieram, dokładnie przyglądając się każdej kieszonce. Widzę jakieś karty podarunkowe, bilety autobusowe i pociągowe, w niewielkiej saszetce brzęczą monety, w dużej przegrodzie tkwią banknoty. Całkiem dużo banknotów. Nie mogąc pohamować swojej ciekawości, brnę dalej, w poszukiwaniu dowodu osobistego. Nie ma go. Nigdzie. Jedna po drugiej, wyjmuję wszystkie karty, całą zawartość, ale żadna nie jest imienna. Żadna nie jest w stanie wskazać swojego właściciela. Unoszę wzrok na Brianne. Pokazuję jej plik pieniędzy. Na oko, z tysiąc avarów w banknotach pięćdziesięcio-, stu- i dwustuavarowych.
– Nie żyje – zauważam, nie przestając machać pieniędzmi. – Nie żyje – powtarzam. – Nie zabrała tych pieniedzy ze sobą, więc są niczyje. Patrz, nawet nie takie brudne. – Wskazuję na nieco pofałdowaną, acz czystą powierzchnię.
– Chcesz, to je weź, ale jak posądzą cię o kradzież, to argument „są niczyje, bo umarła”, nie zadziała.
Wzdycham, grzecznie odkładając je do kieszeni kurtki zwłok. To brzmi strasznie, ale nie powinienem się oszukiwać. Prawie okradłbym nieżyjącą osobę i nie miałbym żadnych wyrzutów sumienia. Co ze mnie za mężczyzna? Ha!
– Nie ma dowodu osobistego – informuję beznamiętnie, mówiąc bardziej do siebie, niż do niej. – Brianne, myślisz, że na pokładzie może być morderca? – Wstaję. – Co byś zrobiła, gdybyś zabiła kogoś w pociągu?
Bądźmy szczerzy. Zaraz się posikam. Czuję się jak w serialu kryminalnym, jeszcze to morderstwo w pociągu. Mama miała taką książkę, pamiętam to. Mniejsza z tym.
– Nie zostawiałabym zwłok, tylko rozpuściła w fluorowodorze, zabrała dokumenty ofiary, zmasakrowałabym swoją twarz i próbowała przekroczyć granice wzdłuż rzeki – mruczy. – A czemu pytasz?
– A gdybyś była choć trochę mniej mądrą, prostą osobą, która chce kogoś zamordować?
Nie ujmując Brianne, rzecz jasna. Ale tego głośno nie powiem.
– To kupiłabym kreta.
Czy to jest, do cholery, jakaś metafora, czy ona tak na serio?
– Kupiłabyś co?
– Taka substancja – przewraca oczami. – Trzeba ją odwrócić na brzuch. Krew nie wypływa tylko z aorty.
Patrzę na nią spod przymrużonych powiek, niespecjalnie zadowolony pomysłem. Miałem jej nie dotykać. Nie to, że jestem jakiś delikatny, po prostu… po prostu to zwłoki. Raczej nie mam z nimi do czynienia na co dzień. Nie przywykłem do ich obecności.
– Więc to zrób. – Odsuwam się. – To ty przeprowadziłaś sekcję zwłok kota, tamtego ciała w wannie, to i to nie powinno sprawić ci większego kłopotu.
Podchodzi o dwa kroki bliżej. Posyłam jej szeroki uśmiech.
– O nie, mój drogi, ja tu nie jestem od mięśni, tylko od macania zwłok. Czyń honory.
Mam ochotę położyć się obok tej dziewczyny i przynajmniej udawać, że nie żyję. Nie jestem tchórzliwy. To znaczy, nie, po prostu nie. Poza smrodem metalu czuć też charakterystyczną stęchliznę. Nie pachnie tu najpiękniej. Pachnie tu tak, że zbiera mi się na poważne wymioty. I nie widzi mi się dotykać kogoś zaraz po jego śmierci. Sam bym tego nie chciał.
Ale Brianne patrzy na mnie takim wzrokiem, iż nawet w podświadomości czuję, że jest to mój obowiązek.
Bezradnie wsuwam rękę pod plecy dziewczyny. Czuję przedziwne zagłębienia i wybrzuszenia, jednak ignoruję ten fakt, tłumacząc sobie go jako materiał kurtki. Moczą mi się palce, stękam. Łapię ją pod kolanami drugą ręką. Chłód. W pierwszym momencie chcę się odsunąć, niezdolny do tego rodzaju poświęcenia. Powtarzam sobie, iż to nic wielkiego, a ja niepotrzebnie się nakręcam. Tak, niepotrzebnie się nakręcam. Niektórzy ludzie pracują ze zwłokami na co dzień, nikomu nic się nie stało. Chirurdzy mają do czynienia z krwią i organami, to ich obowiązek. Przecież nie będę się dąsał i buntował. Co sobie pomyśli moja przyjaciółka? Bri odsuwa się, kiedy ja przechylam ją na jej prawy bok. A później na brzuch.
A później ogarnia mnie odrętwienie. To… nie jest panika. To po prostu odrętwienie, jakbym zobaczył potężnego grizzly gdzieś w lesie. Brianne nie wygląda lepiej.
Wycięty na plecach rysunek błyszczy się od słońca.
Po dłuższym przypatrzeniu się, zaczyna nabierać kształtów. Sęk w tym, iż te kształty z niczym mi się nie kojarzą, ba!, nie mam pojęcia, co takowy oznacza. Wiem jednak jedno – to wygląda strasznie, jakby zabójca dopuszczał się tego w przeszłości, jakby miał jakieś tajemnicze motywy, niczym z książki czy serialu kryminalnego. Stop. Cameron. Zbyt wiele nawiązań. Zbyt wiele myślisz.
– To napis – stwierdza Brianne, pochylając się nad plecami dziewczyny. – Dwa, pięć, zero, trzy, cztery, siedem.
Patrząc na to pod innym kątem, to prawda, wygląda jak niestarannie nakreślony ciąg liczb. Same w sobie wydają się być przedziwne. Dwa, pięć, zero, trzy, cztery, siedem, powtarzam w głowie, dwa, pięć, zero, trzy, cztery, siedem. To wygląda na datę, jakby dwudziesty trzeci marca dwa tysiące czterdziestego siódmego roku. Jakby miało to większe znaczenie, jakby było istotną dla mordercy datą, jakby coś miało się wtedy stać. A może to coś zgoła innego, nawet nie data, a jakaś istotna informacja, taka jak położenie, dane miejsce, numer magazynu, numer telefonu, rejestracja, fragment czegokolwiek. Tylko… czy to miałoby większy sens? Zapewne go nabierze, jeżeli uda nam się rozwikłać sekret przedziwnego szyfru. Przy okazji odkryjemy tożsamość nieznajomej kobiety. Przynajmniej na to liczę.
Margaret, córka meloniarza, nie wychodzi z mojej głowy.
+80PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz