Strony

1 gru 2019

Od Candice C.D Cain

Jest tylko jedna osoba, która tak wyprowadza mnie z równowagi. Która sprawia, że każda pozytywna myśl kończy zdeptana pod butem. I przez jaką tak cholernie doceniam i szanuję tych, których przedtem uważałam za przesadnie denerwujących — apel do tych osób. Szalenie was przepraszam. Wracając. Mianem tej „jedynej osoby” określa się Caina Hawthorne'a już od dnia, kiedy pierwszy raz się odezwał.
A najgorsze jest to, że uczucie irytacji nie robi się łagodniejsze. Ono tylko nabiera sił. Pieprzony niszczyciel planów. 
— Intrygująca propozycja. Ale zostanę przy nie — mamroczę i brakuje temu tylko teatralnego westchnienia.

Mężczyzna uśmiecha się z przekąsem. 
— To nie propozycja, bo nie masz nic do powiedzenia.
Ma rację. Pięćdziesiąt tysięcy drogą nie chodzi. Choć właściwie chodzi, tak się składa, że jestem jego opiekunką. Wizja pieniędzy jednak zaślepia mnie tak bardzo, że jestem zmuszona zgodzić się ze słowami mężczyzny. 
— Jesteś niegrzeczny — mówię, mrużąc oczy do tego stopnia, że gęsty wachlarz rzęs zasłania mi większość pola widzenia. Cudownie. Przynajmniej nie widzę Hawthorne'a. Jednak mój błąd, ponieważ nadal go słyszę.
— Nie poznałaś mnie jeszcze od tej niegrzecznej strony, ale niedługo poznasz. Kwestia czasu, aż mi ulegniesz. — Podnosi bezczelny, zuchwały i pewny siebie wzrok, na jaki spoglądam z taką wątpliwością, z jaką chciałabym zgasić ten płomyk tańczący w jego źrenicach. Co jest ostatecznie nieudaną próbą. 
— Cain. Posłuchaj mnie. — Składam ręce jak do modlitwy i z konsternacją opuszczam je, zaciskając usta w kreseczkę w chwilowym zastanowieniu. — Gdybym miała dwa naboje i była w jednym pomieszczeniu z Bin Ladenem, Hitlerem i tobą, strzeliłabym do ciebie dwa razy. — Odwracam się na pięcie i chwytam za torbę, którą zdążyłam odłożyć.
Zanim realizuję swój plan wyjścia z apartamentu, otwieram usta, żeby uprzedzić reakcję Hawthorne'a.
— Przestudiowałam twój grafik na pamięć. Koncert masz za dwa dni w klubie Blood Rose na osiemnastą. Potem, dwa dni później, na dziesiątą w Paradise. — Już prawie stoję w drzwiach, jednak chcąc pociągnąć za klamkę czuję znaczny opór. 
Hawthorne oparł rękę o drzwi i to, kurka rurka, wystarczy, żebym nie mogła ich otworzyć. 
— Jak mój grafik, to i twój. Nie wiem, po jakiego chuja miałby mnie w ogóle obchodzić twój dzień wolny. Nie masz takiego dnia, zwłaszcza kiedy mam zachciankę, żebyś tu była. Proste jak jebanie, wierz mi. — Uśmiecha się krzywo. Na mojej twarzy pojawia się grymas. 
— Twój błyskotliwy i wyszukany język przestaje mnie zadziwiać. — Reaguję nad wyraz naturalnie. Chyba po prostu spędzam z nim tyle czasu, że wszystko, co go dotyczy, staje się powoli rutyną. Ale prawda jest taka, że to tak nieprzewidywalna osoba, iż niczego nie mogę nazwać do końca rutyną.
— Przestaję cię zadziwiać? Mój błąd. To się zmieni. — Przez jego spojrzenie przemyka cień. — Nie pozwolę ci żyć w spokoju. 
— Cain — odzywam się trochę zbyt raptownie, na co Cain wyraża zadowolenie, bo kolejny raz udaje mu się wyprowadzić mnie z równowagi. — Jaki jest, cholera, twój problem?
Ledwo zauważam, że moje plecy przywarły do drzwi, a Cainowi brakuje centymetrów, by poczuć  delikatny materiał pierwszej falbanki u mojej sukienki. Palce jego prawej ręki umiejscowionej tuż obok mojej głowy rozpraszają mnie, ponieważ stuka nimi o drzwi.
— Mój problem? Jest ich wiele. — Wzrusza ramieniem. Wydaje się aż zbyt rozluźniony, gdy to mówi. — Jeden z nich to Harvey. Wkurwiający kutasiarz. Drugi to ty. Reszta powinna cię nie obchodzić, a jak cię obchodzi, to mam swoje środki, by zmusić się, żeby tak nie było.
Nie będę nawet próbować szukać czegoś głębiej w tej chodzącej, denerwującej zagadce. Wchodzenie w jego umysł jest jak wyrok. Albo pakt z diabłem. W sumie jedno i to samo. 
— Czekaj. Ja? — pytam aż z niedowierzaniem. 
— Tak, ty, Nowa. Jesteś niczym całkiem urodziwa, ale dalej pierońsko niewygodna drzazga, której nie mogę wyjąć. — Cóż za porównanie. — Działasz mi na nerwy i to mało powiedziane. Mam jeszcze cichą nadzieję, że zrezygnujesz i znikniesz z mojego życia, chociaż, mówiąc szczerze, dostarczasz mi dużo rozrywki.
— No to się zdecyduj czy chcesz, żebym znikała, czy nie. Ale nie ukrywam, że twoja decyzja nie wpłynie na to, czy tu będę, czy nie.
Twarz mężczyzny przecina szybki, cwany uśmiech, dokładnie tak, jakby właśnie czerpał zabawę z tej bezsensownej konwersacji. Nie wiem, o czym myśli, ale najpewniej nie ma nic przeciwko małemu urozmaiceniu, jakim jest moje postawienie sprawy jasno i zdecydowanie.
Zapewne pozostałe asystentki pchały mu się kolejkami do łóżka. 
Biedne dziewczyny.
Patrzymy się na siebie bez wyrazu, może nawet na zasadzie, kto odpadnie pierwszy, ale niespodziewanie ktoś otwiera drzwi, o które się opieram. Ta osoba zrobiła to tak energicznie, że bezwładnie wpadam prosto na Hawthorne'a. Jego ręce bezwiednie chwytają mnie w pasie, żebyśmy, Broń Boże, oboje nie upadli. Kamieniejemy w tej pozie, z twarzami skierowanymi na osobę, która bez pomyślunku stwierdziła, że wejdzie do apartamentu jak do stodoły.
Jasper. 
— Cholera, czy właśnie spaliłem wam ruchanie? — Odzywa się z siatką zakupów. — Nie chciałem! Kontynuujcie.
Z głośnym westchnieniem zażenowania, cała czerwona na twarzy jak moje ogniste loki, odsuwam się od Hawthorne'a, który w odróżnieniu ode mnie parska rozbawiony. 
— Co przyniosłeś? — odzywa się do kumpla. Nie czeka też na jego odpowiedź i zauważając przekąskę, bezceremonialnie zabiera ją z reklamówki. 
— Chłopaki. — Zastygam w miejscu i chwytam się pod boki. Dobrze wiem, że pytanie, które chcę teraz zadać, jest ryzykowne, bo w kuchni jest Hawthorne. Ale podejmuję ryzyko. — Gdzie jest Harvey?
— O kurka — mówi cichutko Jasper.
Atmosfera w ciągu chwili gęstnieje. Jasper i Cain wymieniają ze sobą spojrzenia, z czego ten pierwszy dobrze już komunikuje, że to niewygodny temat. Bardzo niewygodny. Chyba nawet w tej ciszy słyszę własny oddech. 
Nie żyje?
Coś mu się stało?
Oboje zachowują się, jakbym powiedziała coś skrajnie niestosownego.
— Wiesz... — zaczyna Jasper. Kątem oka widzę, jak Hawthorne opiera się o wyspę kuchenną, tyłem do nas i zaciska mocno pięści. — Wyszedł i nie wrócił od momentu, kiedy Cain powiedział mu, że wyrwie mu kręgosłup. I wyrzuci z zespołu.
— Co?! — Niemal z wytrzeszczem spoglądam na Caina, jakby cały ciężar winy właśnie spoczywał na nim. 
— Jeszcze mu krzywdy nie zrobiłem, więc powinnaś mi być wdzięczna — mówi tylko, odwracając się do mnie w połowie. Jego beznamiętny wzrok i głos dużo mi nie mówią. 
— Nie. Masz. Prawa. 
— Och, robi się groźnie — komentuje rozbawiony. — Metr sześćdziesiąt czystej agresji i złośliwości, to takie urocze. 
— Zaraz zrobię ci krzywdę.
— Nie mam prawa wyrwać mu kręgosłupa i wyrzucić z zespołu? — Stąpa w moim kierunku powoli, krok za krokiem. Jasper wycofuje się do pokoju obok, w sumie sama bym to zrobiła, gdyby nie to, że właśnie wchodzę w konflikt z Hawthorne'm i moja wewnętrzna wojowniczka nie pozwala mi odpuścić. — Z prawnego punktu widzenia nie mam prawa do tego pierwszego, ale nikt mi nie zabroni wyrzucić go z mojego zespołu i go troszkę uszkodzić, prawda? Och, Nowa, nawet nie wiesz, z jaką cudowną chęcią to zrobię. Poczuję się jak dziecko w gwiazdkę.
— Jesteś niezrównoważony. — Mierzę go wzrokiem. — Co się wczoraj wydarzyło?
— Fakt, jestem pojebany — przyjmuje to z niemal kamiennym wyrazem twarzy, jakbym powiedziała mu coś, co wiedział od lat. 
Nie dodaje nic więcej. Zbliża się jeszcze o parę kroków, aż wyciąga rękę. Zaciskam oczy wręcz przygotowana na przyjęcie jakiegoś ciosu, jednak taki nie nadchodzi. Czuję jedynie jak dłoń mężczyzny delikatnie przesuwa po moich włosach tuż obok szyi, by finalnie odkryć... niespodziankę
Malinka. 
Prawie palę się ze wstydu. Zabiera rękę, a wtedy posyłam mu krótkie, przepełnione zawstydzeniem zielone spojrzenie.
— Już wiesz, o czym mówię? — odzywa się ze spokojem, choć widać po wyrazie jego oczu, że hamuje się. 
— Za to chciałeś wyrwać mu kręgosłup? — cytuję to, nie szczędząc sobie tonu pełnego absurdu.
— Harvey nie ma do ciebie prawa. Ja mam. Wczoraj upomniałem się o swoje. I wiesz co? Dobrze się z tym czuję. Za to on wykorzystuje cię i pieprzy dokładnie jak chce, a ciebie to nie obchodzi. A już miałem cię za taką mądrą dziewczynkę. — Uśmiecha się bezczelnie. Z niesamowitą ledwością powstrzymuję się od spoliczkowania go. 
Dawno nie słyszałam takich bzdur.
— Jeśli przestanie się do mnie odzywać z twojego powodu, to przysięgam, to ja upomnę się o swoje.
— Boisz się, że ten krótkochujec przestanie się do ciebie odzywać? Jak mi przykro. — Wzdycha. — A nie, właściwie to ani trochę nie jest mi przykro.
W jednej chwili do apartamentu wchodzi Eric, który samym wyrazem twarzy podpowiada, że nawet nie chce wiedzieć, o czym rozmawiamy.
— Dobra, wiesz co? — Dalej zwracam się z pretensją do Hawthorne'a. — To nie ma sensu. Trzymaj się. — Spoglądam naprędce na menadżera Caina, od wyjścia dzielą mnie przynajmniej dwa metry. — Eric, kariera tego dupka upadnie bez ciebie i Savannah. 
I trzaskam drzwiami tak mocno, na ile pozwala mi drobne ciało. Nie wiem, skąd biorę miejsce na tyle dziennych dawek agresji i zdenerwowania. Uderza mnie rażąca niesprawiedliwość — dlaczego Cain może, a Harvey, choć jest zupełnym przeciwieństwem, nie może? Co gorsza sytuacja pozostawia mnie bez krztyny wyboru. Prostactwo i wygórowane ego Caina, ogromne na trzy czwarte miasta, też. Tak zirytowana powracam na zajęcia, na których nie mogę się nawet skupić. W mieszkaniu, jeszcze przed zapadnięciem wieczoru, nie potrafię przeczytać ani zdania z pracy domowej, jaką dostałam. Ból rozsadza mi głowę, umysł nawiedzają myśli, które w innym stanie psychicznym nie miałyby prawa nawet mnie sięgnąć. 
Prawo.
Mieć prawo. To od dziś bardzo względne, irytujące, a zarazem zabawne wyrażenie dla mnie. 
Znów wyciągam telefon. Nie po to, by dowiedzieć się, że za niespełna półtorej godziny muszę już być w knajpie, w której gra Cain. Po to, żeby kolejny raz drżącym ze strachu palcem kliknąć w skrzynkę pocztową. I ujrzeć daleko w dole jednego rozmówcę, za którym samotnymi nocami tęsknię tak bardzo, że zawsze kończy się to płaczem. 
Candice Snow płacze. Tak, płacze.
Rzadki widok. 
Mój Neal. Cyfra obok jego imienia i nazwiska przerodziła się niedawno w dwucyfrową. Dziesięć tygodni — tyle minęło od momentu, kiedy wysłałam swoją ostatnią, pozbawioną nadziei wiadomość do Niego. 
To bez sensu. Kompletnie bez sensu. Nie wiem, co się z nim dzieje, dlaczego przestał się odzywać. Nie wiem też, czy coś się wydarzyło. Otaczają mnie same pytania bez odpowiedzi. A wszystko owiane ponurą, mdłą i smutną atmosferą, którą chcę odepchnąć od siebie jak najszybciej. Znów patrzę w swoje odbicie w lustrze. Podkrążone oczy maskuję makijażem. Nieco podkreślam tylko oczy i przejeżdżam dokładnie czerwoną szminką po wargach.
Ileż można ukryć pod tak łudzącą, zwykłą rzeczą. 
Ale w oczach dalej ten sam ból. 

***

Dochodzi dwudziesta. Na niebie pojawiają się już pierwsze gwiazdy, pomijając fakt, że ciemność wpełzła na niebo już o czwartej po południu — uroki jesieni, która siłą rzeczy coraz bardziej chyli się ku końcowi. Stąpam po nierównych chodnikach w nowych, wysokich i czarnych kozakach, które współgrają z nieco dłuższą spódnicą i płaszczem. Droga pod apartamentowiec Hawthorne'a jak zwykle jest pusta i pozbawiona ludzi, mimo że ulica sama w sobie jest określana jako całkiem ruchliwa. 
Nie muszę nawet wjeżdżać windą na samą górę, bo wyjście z budynku przekracza nie kto inny, jak Cain z Ericem. Ten drugi już wyjmuje klucze od auta z kieszeni. Witam się z nimi krótko i bez słowa wsiadam do pojazdu, nie starając się ani trochę kryć niechęci do tego wieczoru. Psychicznie dalej jest ze mnie totalna klapa. A gdyby tak zachorować? Przecież pogoda sprzyja temu. Zawsze to parę dni zwolnienia, choć nie jestem pewna, czy zwolnienie mnie w ogóle obowiązuje w tej pracy. 
Droga mija w spokoju — bez zbędnych komentarzy Caina. Wprawdzie nie myślę nawet o tym, że mnie dziś irytuje. Myślę tak, jak gdybym wszystkie swoje problemy i rozterki wyniosła razem ze sobą z pokoju, w którym mieszkam. I nie podobało mi się to starcie światów, bo problemów prywatnych nie zanosi się do pracy.
Co to, to nie. 
— Daleko jeszcze? — pytam, by zająć sobie czas.
— Będziesz zgrywać głupiego osła ze Shreka? Bo jesteś blisko — rzuca Cain siedzący z przodu.
— Za to ty nie musisz już go zgrywać. — Uśmiecham się z przekąsem. 
W lusterku widzę, jak wywraca oczami.
— Po prostu się zamknij. Lada moment dojedziemy.
Wreszcie wysiadamy pod przytulną knajpą. Za szybą nie widzę dużego ruchu, co mnie cieszy, bo obejdzie się bez bólu głowy. Hawthorne tylko wyjmuje gitarę z bagażnika i oboje udajemy się do środka budynku, pożegnani przez słowa Erica „błagam, tylko niczego nie zepsujcie”. Dochodzi do rozmowy między Cainem a kierownikiem knajpy, z której nie tylko wychodzi, że kierownik jest nim, kurka rurka, zafascynowany, ale także to, że podest aktualnie już jest jego i może zaczynać. Jak na zawołanie w knajpie zbiera się więcej osób przyciągniętych obecnością piosenkarza. Opieram się tylko o sporą kolumnę, bacznie obserwując przygotowania mężczyzny.
Nigdy przedtem nie skupiałam się tak bardzo na tym, jak przemawia muzyką. Może nawet niezbyt mnie to interesowało, bądź nigdy nie byłam tego tak blisko, jak właśnie teraz, kiedy mogę zobaczyć każde subtelne poruszenie struny. Poczuć je. Osobną, cichą, niemal niesłyszalną melodię, kiedy Cain podejmuje ostatnie kroki dzielące go od publicznego wystąpienia.
Patrzę się jak zahipnotyzowana w punkt, jakim jest jego twarz. Przeżywam wprawdzie swoje osobiste myśli, ale kołyszą się one w głowie niemal w rytm melodii, jaka dociera do moich uszu. Jego głos.
Teraz mnie nawet nie wkurza.

Cain?

+80 PD*


*Bonus z kalendarza adwentowego +40 PD
zagadka: jakiego koloru brodę Święty Mikołaj nosi najczęściej? 
odpowiedź: białą

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz