Nie to, że związki są trudne, nie mogę wcielić się w rolę recenzenta relacji międzyludzkich po jednym dniu oficjalnego trzymania się za rękę w miejscu publicznym. To w dalszym ciągu moje pierwsze, poważniejsze, że tak powiem, zbliżenie, i jakkolwiek głupio i naiwnie by to nie brzmiało, to ma znaczenie. Pewne znaczenie. Kontynuując, sam nie wiem, czego oczekiwałem i wciąż nie mam pojęcia, czego oczekuję. Co robi się w związku? Trzyma za ręce? Całuje regularnie? Uprawia seks? Tak, zdecydowanie każdą z wymienionych rzeczy, może nawet jednocześnie. Kiedy byłem młodym, niespecjalnie inteligentnym licealistą, miałem, rzecz jasna, jakieś dziewczyny. Jakieś to słowo-klucz, bo odkąd tylko szkołę średnią opuściłem, wszystkie zebrane nazwiska wyparowały mi z głowy i dotąd nie mogę dojść, czy umawiałem się z Lorie czy Laurą z trzeciej klasy. Miałem starsze, młodsze, w moim wieku, prawdę mówiąc, to wtedy nie grało większej roli. W dodatku wpajałem wszystkim dookoła, że nie jestem prawiczkiem, a mojego życia seksualnego niejeden może pozazdrościć. Z perspektywy czasu brzmi to bardzo zabawnie, bo ten odważny, pewny siebie rudzielec zgubił się wpół drogi, dorósł i odszedł od tych przelotnych relacji, równocześnie stając się małą, nieporadną dziewczynką. Gdzieś w głębi duszy można by było dostrzec przebłyski romantyczności, ale, poważnie, trzeba zmrużyć oczy i się skupić, ponieważ jestem naprawdę, naprawdę beznadziejny w tych sprawach.
Ale mam dziewczynę, więc muszę wziąć się w garść (co jest trochę przerażające).
Ziewam przeciągle i bezgłośnie, żeby nie daj obudzić staruszki siedzącej naprzeciwko mnie – wbijam spojrzenie w krajobraz za oknem i krzyżuję ramiona na piersi, raz po raz uderzając głową w, na szczęście, miękką ściankę non-stop trzęsącego się pociągu. Jedziemy tym gruchotem blisko trzy godziny, zdecydowaną większość przespałem, co jest z jednej strony pocieszające, z drugiej niespecjalnie – jeżeli do końca jazdy nie zmrużę oka, wyskoczę z pociągu z nudów, ot, tak, dla rozrywki i rozluźnienia atmosfery. Cholera jasna, czy naprawdę nie ma tu wolnych przedziałów? Jeszcze moment, a zdzielę tę kobietę w twarz, chrapie od dobrych piętnastu minut. Podnoszę się, prostuję i zerkam na miejsce, na którym powinna siedzieć Brianne. Nie ma jej, co oznacza mniej więcej tyle, iż zapewne wymknęła się po napój albo do łazienki, z naciskiem na to drugie. W pewnej chwili zmywa się i babcia, pozostawiając wszystkie swoje bagaże na miejscu. Gdybym tylko zechciał, mógłbym ją obrabować, ale nie widzi mi się siedzieć w więzieniu za taki idiotyzm. Zapewne nie jest specjalnie bogata, w przeciwnym wypadku nie zostawiłaby niczego cennego bez nadzoru. Tym sposobem zostaję sam, słyszę głośny pociągowy stukot, oddycham periodycznie, w stałym tempie, rozglądając się wokół siebie. Monotonia przejazdu wydaje się nie do zniesienia, ale nie zasięgam żadnych radykalnych środków, po prostu siedzę, czekam, od czasu do czasu wzdycham, po czym wyjmuję telefon, w nadziei, że na ekranie pojawi się wiadomość zwrotna od Jane. Myślami przenoszę się do nich, do Avenley – towarzyszy mi przy tym świadomość, iż w pewnym momencie będę stosunkowo blisko miasta, praktycznie obok niego albo, jeszcze lepiej, nawet w, o ile przejedziemy przez stolicę. Dobry ojciec Cameron nalega, żeby zatrzymać się w tamtych okolicach i wrócić do siebie, jednak moje prawdziwe ja bezwzględnie z nim wygrywa, chcąc kontynuować wyprawę. Pocieram twarz, przyciskając palce do posklejanych, szczypiących oczu.
Kiedy Brianne wyłania się zza rogu, a drzwi przedziału otwierają się dość głośno, wzdycham z ulgą. Nie to, że nie lubię samotności, jest… znośna, ale jeżeli mam wybierać między obecnością Bri a jej brakiem, zdecydowanie biorę to pierwsze.
– Biegłaś? – Mrużę oczy na widok rumieńców na twarzy dziewczyny. Potrząsa dłońmi, strzepując z nich nadmiar wody, tak, iż część leci na mnie. Niespecjalnie się tym przejmuje, ponieważ szybko przenosi spojrzenie na pakunki naszej towarzyszki podróży, której nieszczęśliwie teraz zabrakło.
– Co? Nie, ja nie. – Ociera twarz.
Wzruszam przelotnie ramionami. Dziewczyna nie mówi już nic więcej, tylko dosiada się do mnie, opierając nogi na siedzeniu. Przechodzi mnie dreszcz, kiedy po raz kolejny układa się na moim ramieniu. Biorę głęboki, bezgłośny wdech, docierają do mnie ważne informacje – jestem idiotą, nie mam powodów do stresu, a Brianne nie jest kosmitą. Poza tym, nie mogę dać jej następnego powodu do wyśmiewania mnie w najbliższej przyszłości.
Swoją drogą, wykorzystanie nieobecności staruszki wydaje się godną wykorzystania sytuacją.
Pochylam się delikatnie do przodu, a kiedy plecy Bri gwałtownie wpadają w dziurę między oparciem siedzenia a moim tyłem, dziewczyna wydaje z siebie dziwny pisk i wraca do swojej poprzedniej pozycji, tym razem bez wsparcia w postaci ramienia. Odwraca głowę, mierząc mnie pytającym wzrokiem (co dowodzi temu, że zawahanie jest wymalowane na mojej twarzy).
Tak robią pary, prawda?
Nie mija chwila, nie daję sobie czasu na zbędne zawahanie, zwyczajnie zbliżam się do Brianne i całuję ją. Nie napieram na nią, po prostu ujmuję jej twarz, poruszam wargami w odpowiednim rytmie i tak jakoś się dzieje, że nie znajduję ani jednego momentu, gdzie mógłbym żałować tego gestu. Na palcach jednej ręki można wyliczyć wszystkie razy. Chcę udowodnić i sobie, i jej, iż odtąd pocałunki nie muszą być zobowiązujące, a my wcale nie musimy dobijać się ich… istnieniem, czy coś. To jest przecież najnormalniejsza rzecz na świecie. W dodatku przyjemna.
Odwzajemnia pocałunek. jedną dłoń opiera o moją klatkę piersiową, jakby przygotowana na odepchnięcie mnie, drugą układa na karku, stopniowo przenosząc się coraz wyżej, żeby finalnie wtopić ją w moje włosy (rządzą się swoimi prawami, tak na marginesie). Czuję wszechogarniającą mnie euforię, coraz szybsze bicie serca i niesamowite uczucie ściśle związane z nienaturalną bliskością pomiędzy nami. W końcu dotąd staraliśmy trzymać się na dystans, a wszelkiej maści pocałunki traktowałem, przynajmniej ja, jako chwile słabości. Chciałem pokazać, iż nie zrobiły na mnie większego wrażenia, doskonale przy tym wiedząc, że każde moje zapewnienie to stek bzdur wymyślony na potrzeby własne. Może to zauważyła, a może nie. Cholera, jestem stworzony do rozpamiętywania przeszłości. Nie zdaję sobie sprawy z tego, iż powoli odsuwam się od niej, uprzednio przerywając nasz pocałunek. Patrzy na mnie spod firanki rzęs.
– W porządku? – pyta. W momencie odzyskuję pełną świadomość i jeszcze raz porywam się do przodu, w zamiarze kontynuowania.
Brianne najwidoczniej podoba się ten pomysł. Parska wprost do mojego ucha, kiedy opadamy na trzecie, wolne siedzenie, ja z ręką podpartą o brzeg siedzenia oraz jego oparcie, dziewczyna, niezmiennie, błądząc dłońmi po szyi, klatce piersiowej i szczęce. Wydaję z siebie gardłowy pomruk wyrażający zadowolenie, nie powstrzymuję uśmiechu, w końcu, w ślad za nią, prycham rozbawiony tuż obok policzka szatynki. Mój wspaniały plan, którego niepisane podpunkty pojawiają się wraz z upływem czasu i rozwojem sytuacji, nakazuje mi zostawić po sobie niewielki symbol nieopodal ucha, jakkolwiek dramatycznie i przesadnie romantycznie to nie brzmi. Przygryzam delikatną skórę, całą swoją uwagę poświęcając właśnie temu miejscu – nie za intensywnie, ale tak, żeby wyraźnie to poczuła. Pocałunki w szyję są wspaniałe, wiem to z autopsji. Lorie albo Laurę z trzeciej klasy sławił fakt, iż to ona najlepiej znała się na strefach erogennych, a jej malinki pozostawały na skórze dłużej, niż kogokolwiek innego. Chora, nie powinienem myśleć o swojej prawdopodobnie ex, całując aktualną dziewczynę.
– Chryste, dzieciaki – jęczy przeciągle znana mi już kobiecina, ładując się do wnętrza przedziału. Unoszę wzrok. Nie fatyguję się i zastygam w aktualnej pozycji, pochylony nad dziewczyną. – Jeżeli chcecie uprawiać seks, róbcie to w łazienkach albo poczekajcie, aż zasnę. Nie będę przecież podglądać.
Mimowolnie parskam i, spuszczając głowę, ukrywam twarz w włosach Brianne, dokładnie w zagłębieniu między barkiem a szyją. Prawym policzkiem dotykam jej skóry.
– Zapomniałem się ogolić, przepraszam – rzucam szeptem. – Nie zamierzaliśmy – odzywam się już głośniej, tym razem zwracając do kobiety. Równocześnie odsuwam się od Brianne, żeby wrócić do pierwotnej pozycji, z łokciami podpartymi o kolana.
Staruszka prycha z politowaniem, najwidoczniej nie wierząc moim słowom w żadnym stopniu. Mrużę oczy.
– Młodzież – mruczy pod nosem. – Kiedyś wstyd było…
– Kiedyś były czasy, teraz nie ma czasów, tak, wszyscy wiemy, co to znaczy – przerywam jej. – Nie mogę jej dotknąć?
– Nie. – Marszczy nos, zakładając ramiona na piersi.
Unoszę brew. Palcem wskazującym dotykam piszczela dziewczyny, uważnie przy tym śledząc rozmówczynię.
– Powinniście zachować wstrzemięźliwość. Bóg na was patrzy. – Unosi dłoń, co zapewne ma być potwierdzeniem jej słów.
Parskam głośno.
– Nie pieprzylibyśmy się w pociągu, a na pewno nie w towarzystwie. – Zerkam z ukosa na Brianne, która otwiera usta, w zamiarze odezwania się. – Jeżeli pani chce, możemy wspólnie odmówić różaniec. Na klęczkach, prawda? Bri, co powiesz na tę pozycję? – Posyłam jej zadziorny uśmiech, po kryjomu puszczając oczko. Babcia cmoka głośno i zaczyna machać rękoma, ze wstrętem wymalowanym na twarzy.
Brianne prycha rozbawiona.
– Boże, już mój syn jest porządniejszy.
– Mój też. – Kiwam głową.
Łapie się za czoło, duszę śmiech w zarodku. Ciekawe, co sobie myśli. Zresztą, chyba nie chcę wiedzieć.
Jedenastogodzinna podróż to żart w pełnym tego słowa znaczeniu. Z upływem kolejnych kilkudziesięciu minut stopniowo tracę cierpliwość, zaczynam denerwować się i szukać zajęcia w czymkolwiek. Wpatrywanie w okno nudzi mi się po krótkiej chwili, telefon i jego dwanaście procent to kwintesencja nieuniknionej porażki, a napięta atmosfera w przedziale pełni funkcję oliwy dolewanej do ognia, jakby mało było spięć między mną a tamtą… babcią. Dotąd patrzy na mnie spod byka, nawet, jeśli od naszej niewielkiej sprzeczki minęły cztery godziny. Do celu, czyli stacji w miasteczku górskim na południu, pozostają (zaledwie!) kolejne cztery. Brianne kręci się po pociągu jak głupia, czasami nawet przysypia, przez co zazwyczaj siedzę w ciszy, sam, jakbym narzekał na brak samotności. Reasumując – jazda pociągiem to dno.
Kiedy rozlega się coraz to głośniejsze pochrapywanie, nie wytrzymuję. Podrywam się na równe nogi, mierzę gniewnym spojrzeniem kobietę, po czym odsuwam drzwi. Nie zdążam nawet przekroczyć progu, ubiega mnie damski, wyższy głos, niewątpliwie należący do Brianne. Oświadcza, iż idzie ze mną, gdziekolwiek się nie wybieram, a ja nawet nie protestuję – przynajmniej ktoś mnie obroni, jeżeli zza rogu wyskoczy seryjny morderca. Przyglądając się widokom zza niewielkich okien, kierujemy się w stronę tego pseudobufetu. Tam, gdzie podają napoje, jakkolwiek to się nazywa.
– Co chciałabyś robić w górach? – pytam, przerywając niezręczną ciszę.
– Na pewno nie chciałabym iść na narty. – Patrzy na mnie z ukosa.
Marszczę brwi.
– Narty są super – protestuję. – Dlaczego nie chcesz? – Opuszczam kąciki ust, na moich ustach pojawia się teatralny grymas.
– Znaczy, chcę, jeśli wykupimy lekcję z jakimś seksownym instruktorem.
Gwałtownie wciągam powietrze, słysząc wyrażenie “seksowny instruktor”.
– Mogę zostać twoim seksownym instruktorem. Albo tylko seksowny, nie umiem uczyć innych. – Kiwam głową do samego siebie. – Poza tym, Brianne, nie możesz zdradzić mnie, – układam dłoń na piersi – mnie, po jednym dniu. To niemiłe.
Skręcamy, równocześnie wychodząc z wagonu pasażerskiego. Prowizoryczny barek wyłania się zza wąskiego korytarzyka, wbijam dłoń w kieszeń, w której pobrzękują monety, waluty, rzecz jasna, shilienowskiej. Swoją drogą, ceny w calorowskich sklepach są żałośnie wysokie, cieszę się więc, widząc na czarnej tabliczce wartość poszczególnych zamówień w naszej ojczystej (poniekąd) walucie – ściśle związanych ze stolicą avarach. Wyciągam z kieszeni dokładnie dziesięć, jeszcze raz, z westchnieniem, spoglądam na tabliczkę, po czym podsuwam stojącemu przy barze chłopakowi odliczone dziewięć siedemdziesiąt.
– Miętę i… – Wskazuję na mężczyznę, krzyżując spojrzenia z Bri (oznacza to mniej więcej – złóż zamówienie zanim zrobi się niezręcznie). Wydaje mi się, że właśnie wykrakałem, bo szatyn podejrzanie spojrzał na dziewczynę. Zbywam to bezgłośnym prychnięciem, co w rzeczywistości brzmi jak przesadzone wypuszczenie powietrza nosem.
– Kawa z lodami – rzuca, równocześnie wyjmując z kieszeni banknot. Uprzedzam ją i stukam w drewno, tuż obok jednej z monet, żeby dobitnie zaznaczyć, iż właśnie to ma wziąć, żadne inne pieniądze. Przelotnie zerkam na Bri znaczącym wzrokiem, uśmiechając się pod nosem.
– Uroki. – Przenoszę wzrok na kasjera, który od kilku sekund przygląda nam się spod zmrużonych oczu, łudząco przypominających dwie kreseczki, z trudem zresztą zauważalne. – Związku – dodaję, tak dla informacji wszystkich to zgromadzonych.
Wymienia avary na paragon, wydaje pięciogroszową resztę i odwraca się na pięcie, aby zabrać się za przygotowanie zamówienia. W oczekiwaniu na nie, siadamy gdzieś pod oknem, przy pierwszym lepszym stoliku, metr, może dwa od lady. Opieram łokcie o zimną powierzchnię stolika, spojrzeniem błądząc po długości wagonu – jest praktycznie pusty, jedynie ostatnie miejsca zajmuje grupka ludzi w naszym wieku, chociaż prędzej w moim, i para staruszków niewątpliwie dyskutująca.
– Masz osiemnaście lat, prawda? – zadaję pytanie, zatrzymując wzrok na wspomnianej grupie.
Kiwa głową.
– Cholera. Jesteś pięć lat młodsza. Dwa albo trzy lata temu to – wskazuję na nas oboje – byłoby nielegalne.
– To – powtarza mój ruch – byłoby legalne. Seks by nie był.
– I tak się nie pieprzymy. – Uśmiecham się serdecznie. Otwieram usta w zamiarze rzucenia jakimś sprośnym żarcikiem, ale wywołuje nasze zamówienie, więc szybko podnoszę się z dwuosobowej kanapy i podchodzę do lady, żeby złapać za oba kubki.
Nagrzany papier parzy mnie w palce nawet po oddaniu jednego z nich dziewczynie, nawet po złapaniu go przez serwetkę. Wyrzucam bezużyteczny kawałek praktycznie przezroczystego papieru do kosza, fukam na niego i doganiam szatynkę w drodze powrotnej do przedziału.
– Możemy tam nie wracać? Chodźmy gdzieś, gdziekolwiek, ta stara prukwa mnie prowokuje. – Pociągam łyk mięty. – Kurwa. – Na ułamek sekundy wystawiam pulsujący od gorącego napoju język, ale, jak można się spodziewać, to gówno daje.
– To chodźmy. – Wzdycha, patrząc na mnie. Łapie moją rękę i prowadzi w stronę jednego z przedziałów, które zdążyły już opustoszeć.
Bez wahania opadam na jedno z miejsc, spuszczając ramiona. Odstawiam to cholerstwo w tekturce na dziwny, wysuwany stoliczek ze specjalnym wgłębieniem na kubek. Brianne siada tuż obok i prostuje nogi. Z racji okropnej różnicy wzrostu między nami, zamiast na ramieniu, opieram swoją głowę o jej. Trochę niewygodne, ale może się sprawdzić.
– Mogę zadać ci pytanie?
Kiwa głową. Znowu.
A ja zadaję k o l e j n e pytanie.
– Nie traktuj go… specjalnie, raczej jak każde inne – ostrzegam na początku, jak to mam w zwyczaju. – Miałaś kiedyś chłopaka?
– Nie miałam przyjaciółki, a ty pytasz o chłopaka? – Posyła mi wymowne, lekko rozbawione spojrzenie. – Nie. Nie miałam.
– Przyjaciółki? Nigdy? – powtarzam po niej przytłumionym głosem. W trakcie wpada mi do ust parę jej włosów.
– Tak wyszło – Wzrusza ramionami.
– Teraz masz wszystko w jednym.
Odsuwając się na chwilę, pozwalam jej wygodniej ułożyć się na moim barku. Otulam ją ramieniem.
Nie wiem, ile czasu minęło, ale zdecydowanie za dużo. Przynajmniej dla tej wstrętnej bździągwy. Jakkolwiek nas znalazła, ilekolwiek czasu i siły w to włożyła, nie obchodzi mnie to kompletnie. Wiedźma wtacza się właśnie do naszego przedziału z naszymi walizkami i torbami pozawieszanymi na każdej istniejącej kończynie, z tym głupim, wrednym grymasem na twarzy i krzyżykiem na szyi, perfidnie patrzy na nas tym bezczelnie oskarżycielskim wzrokiem.
– Nie było was tak długo, że chciałam oddać wam wasze rzeczy, żeby nikt was nie okradł – mówi przesłodzonym głosem. – Ale jesteście zbyt zajęci, by martwić się o takie przyziemne sprawy. Bój się…
– Doceniamy to – wtrąca się Brianne.
– Nieprawda, nie doceniamy. Zostawiła pani swoje bagaże i poszła nie wiadomo gdzie, a nasze oddaje? Wsadziłaś w nie bomby, mają eksplodować? – Marszczę podejrzliwie brwi. Mierzę je wzrokiem.
– Jesteście młodzi, przydadzą wam się pieniądze na wesele. Dopiero po nim możecie robić, co tylko dusza zapragnie.
– To dobry pomysł. – Uśmiecham się ironicznie, odsłaniając każdy ząb, aż tak nieszczerze. – Może pani już wyjść, wieczna dziewico.
Czerwienieje na twarzy.
– Jak śmiesz zwracać się tak do starszych! – wybucha. – Jesteś niewychowanym gówniarzem! Na dodatek rudym! Z dzieckiem!
– Bliźniaki – prostuję. – Wpadka.
– Dlatego seks tylko po ślubie, w czystości, z ukochaną osobą! – kontynuuje swoją litanię.
– Kocham Brianne. – Opuszczam kąciki ust. – Niech pani na mnie nie krzyczy.
– Wpadka! Kto to widział! Pewnie z pierwszą lepszą! Spod latarni!
Cholera jasna, niech ją ktoś porwie.
– Moja narzeczona zmarła przy porodzie.
To skutecznie sznuruje jej usta. Co prawda nie powiedziałem stuprocentowej prawdy, ale fakt śmierci nie został w żaden sposób wykorzystany przeciwko Raven. Pewnie bylibyśmy już po ślubie, prędzej czy później by do tego doszło. To w końcu dwa lata.
– Tak mi przykro…
– Nie musi. Dziękujemy za torby, ale byłoby miło, gdyby pani wyszła.
Wycofuje się widocznie zawstydzona i zażenowana swoim zachowaniem. Czuję, jak Brianne przysuwa się jeszcze bliżej, dociskając głowę do mojej piersi.
– Brianne – parskam. – Przecież nie jest mi smutno, to stara sprawa.
– A musi być, żebym cię przytuliła? – Marszczy nos.
Nie odpowiadam.
Internetowe mapy wskazują zaledwie kilkudziesięciu kilometrową trasę, pomimo tej odległości zaczynamy ogarniać swoje rzeczy, zbierać papierki z podłogi i kubki z siedzenia. Po raz ostatni chcemy wyprostować nogi, zanim wyjdziemy do ludzi, dodatkowo Brianne zachciało się siku, więc wychodzimy z przedziału z nadzieją, iż nikomu do głowy nawet nie przyjdzie okraść nas po raz już drugi. W górach przydadzą nam się spakowane ciepłe ubrania. Bawi mnie to, jak różne temperatury panują w Calor i tych okolicach – już od dobrych paru godzin, wyglądając przez okno, możemy podziwiać zaśnieżoną, górską okolicę przy południowej granicy Shilien. Czuję na skórze ten mróz, mimo, że cały czas siedzimy w pociągu, gdzie na pełnych obrotach działają grzałki. Prawdę mówiąc, pomijając ten przykry zapach, mam nieodparte wrażenie, że przez cały ten czas siedzę w naszym hotelu.
– Jeziora są zamarznięte – oznajmiam zaraz przy drzwiach. – Teraz to sobie uświadomiłem.
– Co w związku z tym?
– To, że obiecałem ci wynajem łódki. Nie wynajmiemy łódki, którą nie można pływać – odpowiadam.
– O boże. – Strzela się dłonią w czoło. – To co teraz?
– Możemy robić inne rzeczy, zamarznięte górskie jeziora są jeszcze lepsze. – Stoimy już przy samych drzwiach, kiedy dochodzi nas głośny krzyk. – Poczekaj. – Łapię ją za ramię i pociągam do tyłu.
Toalety, podobnie jak dodatkowy przedział dla pracowników, znajdują się na samym końcu pociągu, gdzie z trudem dociera światło, co dopiero ludzie, których i tak tu mało, ponieważ w środkowej części stoją jeszcze dwie inne łazienki. Ostry, męski głos słyszymy pomimo zamkniętych do pracowniczego drzwi, wrodzona ciekawość każe mi podsłuchać. To dosyć trudne, kiedy jeden przekrzykuje drugiego, jedynie nieliczne słowa udaje mi się wyłapać – działka, kasa, dlaczego (jako pytanie?), przestań, dałeś, cyrk, wyrwane z kontekstu hasła, które nijak ze sobą łączyć, to i tego nie robię. Dziesiątki ludzi nie może…, to zdanie jest najwyraźniejsze, ale wpół rozlega się kolejna salwa krzyków i, jak widzę, rozmówca nie pozwala drugiemu skończyć.
– Nie zabiję człowieka! – Nadstawiam uszu, a, jeżeli być bardziej dokładnym, nawet dostawiam je do ściany, ale efekt nie jest zadowalający w żadnym calu.
To skutecznie podjudza moje zainteresowanie. Brianne zdążyła zniknąć, najpewniej udając się do łazienki, chociaż stanowczo jej tego odradzałem, trudno, tym razem to ja będę świadkiem morderstwa. Jak zawsze. Cholera, klepią się już przez kilka sekund, to za długo.
– Zatrzymaj pociąg na… przystanku. – Świetnie, umyka mi nazwa. – Pójdę do… i dowie się… zrobić.
Czy to szansa na uczynienie naszych żyć ciekawszymi i pokazanie przed Bogiem tej wiedźmy, że jesteśmy dobrymi, uczynnymi ludźmi, którzy robią coś pożytecznego z niebezpieczną wiedzą? Tak, to zdecydowanie właśnie ta szansa. Nie zważając na kółeczko na toaletowych drzwiach, otwieram je ramieniem i szeroko rozkładam ręce, widząc myjącą ręce dziewczynę. Klaszczę w dłonie z ekscytacją.
– Możemy wrócić do detektywowania? – pytam beztrosko, co spotyka się z zszokowanym spojrzeniem. Przewracam nieznacznie oczami. – Widziałem kłócących się konduktorów, chcą kogoś zabić, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. Nasze życie jest tak nudne, że jedna interwencja w nielegalne życie przestępców nie wyrządzi żadnej szkody. Musimy wysiąść na następnym przystanku i to tyle. To znaczy, tak myślę, że na następnym.
– Czy ty upadłeś na głowę? Dobrze się czujesz? Może majaczysz.
Wzdycham żałośnie.
– Nie mów, że przez resztę życia chcesz się przytulać, całować, jeździć po kraju i wychować gromadę dzieci na starość. Wróćmy na stare śmieci i wykorzystajmy okazję, Bri. Będzie faajnie. – Podchodzę bliżej, żeby złapać ją za ramiona. – Możemy uratować kogoś od śmierci, tak przynajmniej myślę. Nie wierzę, że jesteś w stanie być tak spokojna w obliczu tak okrutnej sytuacji. – Cmokam ją w policzek, odsuwam się na moment, po czym robię to samo co przed chwilą, tym razem celując w usta. – Pójdziemy zabawić się w bohaterów?
Jestem pewien, iż się zgodzi. Jeżeli nie, pójdę sam, jej strata. Zostanie tu z tą prukwą.
– Cokolwiek. – Przewraca oczami. – Co tylko cię zadowoli. Chodźmy.
Wydaję z siebie pisk zadowolonej dziewczynki i łapię ją za dłoń, ciągnąc za sobą w stronę naszego przedziału. Pozbierawszy swoje nieliczne rzeczy, wychodzimy z niego już na dobre, po tej koszmarnie długiej podróży tym gratem jestem przekonany, że nabawiłem się traumy, pociągi są beznadziejne w każdym aspekcie. Dobra, w większości aspektów.
Zajmujemy ostatni stolik przy bufeciarni, najbliżej pierwszych drzwi od konduktorskich kabin, w pełni przygotowani do pojawienia się potencjalnego przestępcy. Chociaż nie czuję tego kryminalnego, serialowego klimatu, który towarzyszył nam w przypadku dawnych wypadów na spotkania ze zwłokami albo umierającymi, jestem podekscytowany. Nareszcie coś się dzieje. Nareszcie znikamy z tego beznadziejnie nudnego, słonecznego Calor i witamy typową shilienowską mentalność złodziei i handlarzy nielegalnym towarem. Kiedy zza niebieskich drzwi wyłania się postać mężczyzny mknącego przez korytarzyk, Brianne trąca mnie dyskretnie – wstajemy z chwilą, gdy jegomość przekracza barek. Śledzimy go dotąd, aż przez otwierane ręcznie drzwi w ostatnim wagonie nie wyskakuje z pociągu, wykorzystując te kilka kluczowych minut postoju. Powtarzamy jego ruch, z tą różnicą, iż niemalże od razu zmieniamy kurs na boczną drogę i mkniemy ją, dopóki nie wpadamy do znikąd wziętego rowu i lądujemy w krzakach. Przeklinam pod nosem, Brianne podnosi się, zdejmuje z ubrania pojedyncze, połamane gałązki, strzepuje śnieg. Wspominałem, że sięga mi do połowy piszczela? Nie? Otóż, sięga mi do połowy piszczela i wcale nie przesadzam, to autentycznie bardzo wysoki, bardzo górski i bardzo zimny śnieg. Widziałbym w nim bliźniaki, gdyby nie to, że prędzej by się utopiły, niż pobawiły.
– Chodź! – wołam za nią. – Szybciej!
Nie mówi nic, zbywa moje prośby westchnieniem i dopiero po pewnym czasie dorównuje mi kroku, co prawda smętnie, ale dorównuje. Nie spuszczam ze wzroku pokonującego wszystkie zaspy po kolei mężczyzny z ogromną torbą przewieszoną przez ramię. Nieustannie mówi coś do siebie, ale, niefortunnie, z tej odległości słyszę jedynie pomruki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz