Strony

30 sty 2020

Od Candice C.D Cain

Na bycie niańką na pełen etat się nie pisałam. Wytrzymuję ledwo parę godzin, góra pół doby, a co dopiero najprawdziwsza trasa koncertowa obejmująca cały, cholerny kontynent. Dwadzieścia cztery na siedem z tymi pomiotami Caina Hawthorne'a — z nim włącznie. Peszy mnie to, że każdy się na mnie gapi. Zaciskam usta w zastanowieniu, chociaż zapewne nawet nie mogę się nad tym zastanawiać, bo klamka zapadła. Wreszcie unoszę zmieszane spojrzenie na Savannah. Kobieta podaje mi dokument wraz z długopisem. Na końcu długiego, małego tekstu znajduje się miejsce na mój osobisty podpis, który przypieczętuje mój biedny los na dosyć spory okres czasu.
— Spokojnie, Snow — odzywa się Morissey z końca pokoju. — Nie każda może jeździć na koncerty i jeszcze dostawać za to hajs, za darmo słuchając każdego występu. Będzie fajnie. — Pociesza mnie, jednak w zamian odsyłam mu ironiczny uśmiech.

— O niczym innym nie marzyłam — odpowiadam cichutko na tyle, by nikt nie słyszał, i tym samym składam na samym dole swój podpis. Szybko i bezboleśnie.
— Cudownie — komentuje kobieta, odbierając mi dokument i chowając wgłąb swojej teczki. — Oczekujcie mnie w swoim czasie. Wtedy podam bliższe informacje na temat rozkładu noclegów i koncertów. Rozpiskę miast otrzymacie od Erica — kwituje formalnie. Jej zmęczony wyraz twarzy w z chwili na chwilę zmienia się w podekscytowanie, które wyraźnie podkreśla, że jest z siebie zadowolona.
W co ja się wpakowałam.
— Jasne, wszystko rozumiemy — odpowiadam za milczących chłopaków.
— Jakieś pytania? — Williams spogląda po każdym.
Jasper oczywiście unosi rękę, uśmiechnięty od ucha do ucha.
— Kiedy świętujemy? — Staje się on w tym momencie wyjątkowo niewygodnym, drażniącym obiektem dla towarzystwa, bo Eric pociera skroń z głośnym westchnieniem, a Savannah obdarowuje go niezwykle kamiennym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem.
— Kiedy Jasper przestanie się szmacić, czyli nigdy — rzuca uśmiechnięty z przekąsem Cain. Morissey mruży oczy i być może dzielą go chwilę od doskoczenia do Hawthorne'a.
— Naprawdę chcesz dzisiaj oberwać! — mamrocze chłopak.
— Wielu rzeczy chcę, Morissey, wielu chcę, ale wpierdol od ciebie się do tego nie zalicza.
— Jeszcze jedno — dopowiada Williams, zwracając uwagę całej publiczności. Mój wzrok nie może być bardziej spanikowany, niż jak dowiedziałam się, że mam brać udział w tym przedsięwzięciu. — Nie myślcie sobie, że podczas trasy możecie robić to, co wam się żywnie podoba. Będą zasady. Oczywiście wymyślone przeze mnie. A na samym szczycie tej listy będzie to, żebyście się wy, trio idiotów, nie wpakowali w jakieś gówno, z którego będę musiała was wyciągać. Nie pytam, czy zrozumieliście, ponieważ nie macie innego wyjścia, jak tylko to zaakceptować. Prawda, Cain? — Kobieta kieruje wyjątkowo sugestywne spojrzenie na Hawthorne'a, który teraz, siedząc na kanapie i wpatrując się w przestrzeń, ujawnia swoje całe zainteresowanie mową. Spogląda tylko powoli na nią zmęczonym wzrokiem.
— Twoje słowa są dla mnie święte.
— Daruj sobie te gadki — parska. — Musisz zrozumieć, że trasa to coś poważniejszego niż zwykłe granie w klubie, jakiejś pożal się Boże knajpie czy coś. Liczy się twój wizerunek. I kariera. Chyba, że chcesz zaprzepaścić to, co dla ciebie robimy, w takim razie od razu mogę przerobić twoją buzię na origami.
Wzdycham cicho pod nosem. Hawthorne chyba nie ma wyjścia, a przecież wiem, że pomimo wszystko zawdzięcza w pewnym stopniu Williams to, co osiągnął. Ale nie przyzna tego wprost.
— Łapię przekaz — odpowiada, rozkładając ramiona na szerokość kanapy. — Jeszcze jakieś równie błyskotliwe, oczywiste myśli chcesz mi przedstawić tak, jakbyś wcale nie robiła tego codziennie przy najbliższej okazji?
— Uwierz, że jak na ciebie patrzę, to te myśli wcale nie są takie oczywiste, jak być powinny — marudzi kobieta. Nie ufa mu, nic dziwnego. Potem, jak na magiczny klask, rzuca nam wszystkim zadowolony uśmiech.
— To wszystko.

*

Emocje jeszcze ze mnie nie spłynęły. Dalej myślę o wyjeździe, który odbędzie się za ledwo dwa tygodnie, i już rozprawiam nad tym, co zabrać — bikini czy kombinezon narciarski? Pewnie oba. Całe Clerin. Od cudownego, lazurowego morza, palmy, przez rozległe, nowoczesne i drogie miasta, aż po istną śnieżycę panującą nad Nix. Cholera, dawno nie czułam tak chorej mieszanki podekscytowania, strachu i radości. Wszystko to jednak tłumiłam w pracy, gdyż wystarczyło mi już zbędnych komentarzy od osób grających mi na strunach nerwowych — a bez takich na pewno by się nie obeszło. No bo, hej, kto nie cieszyłby się na taki wyjazd, szykujący dla mnie tyle niespodzianek, znajomości, być może perspektyw? Zaraz jak odgoniłam od siebie strach oraz niepokój, moje odczucia wobec trasy stały się niezwykle jasne.
Opowiedziałam wszystko Mortensen. Cieszyła się z mojej okazji, wyraziła nawet myśl, że z chęcią wybrałaby się tam ze mną, albo zamiast mnie, lecz koniec końców nie oszczędziła sobie uszczypliwego dogadywania, że powinnam uważać na swoją cnotę. Parskam pod nosem, jeszcze raz o tym wspominając. Potem biorę do ręki telefon, przekonana o tym, że moi rodzice powinni się o tym dowiedzieć. I, miejmy nadzieję, pohamują się przed pytaniami o zespół, na które nie lubię odpowiadać.
I tak nie podoba im się pomysł, że tam pracuję. Nie potrafię perfidnie kłamać, że spełnia mi się obowiązki z lekkością i mój umysł jest dobrym stanie, bez żadnego uszczerbku. Jednak chyba wolę to przemilczeć. Przerywam myśli, bo w telefonie wreszcie odzywa się mama.
— Cześć, mamo! — Mój ton od razu łagodnieje i staje się słodszy. — Jak u was, kiedy mogę się spodziewać waszej wizyty?
— Witaj, kochanie! Ach, no ty słońce wiesz, że ojciec to za tym całym Avenley River nie przepada. To takie dziwne i ciemne miasto, nie sądzisz? — Oho, załącza się sceptycyzm. Wywracam machinalnie oczami i zaczynam drapać paznokciami blat kuchenny, o jaki się opieram.
— Miasto jest naprawdę w porządku. W sumie miasto jak miasto. Nie jesteście ciekawi, jak mieszkam?
— Oczywiście, że jesteśmy — mamrocze. Jestem przekonana, że przyrządza obiad, bo mój głos wydaje się ostatnim, na czym się skupia. Odzywa się po długiej chwili.  — I czy ja dobrze słyszę? Miasto jest w porządku? Nie sądzę, żeby w porządnym mieście znaleźć tak absurdalną pracę.
Żadna praca nie hańbi. Tak mi, kobieto, wpajasz trzy czwarte życia.
— Radzę sobie dobrze, cieszę się, mamo, że zapytałaś. — Trzepoczę teatralnie czarnym wachlarzem rzęs, dokładnie tak, jakbym widziała mamę przed sobą. Stukam palcem o blat. — A skoro mowa o pracy…
— Rzuciłaś ją?
Zaciskam usta w cienką kreseczkę.
No to jeszcze raz.
— Niestety nie. Zostałam w pewien sposób wyróżniona i wybieram się w trasę po całym Clerin. To będzie naprawdę coś.
— Kto to o tym słyszał! — oburza się. — I zgodziłaś się na to?
No, można powiedzieć, że nie miałam wyjścia.
— Tak. — Wykrzywiam usta w uśmiechu. Dość nerwowym, lecz na szczęście niewidocznym dla mojej kochanej, zaniepokojonej mamuśki. — Trasa zaczyna się za dwa tygodnie. Oczywiście będę do ciebie pisać każdego wieczoru, o to się nie martw.
— Oj, Candice, ja ci ufam, jesteś młoda, zdolna, inteligentna…
Och, mów dalej.
— Ale nie uważam, że to dobry pomysł — kończy. Wzdycham ciężko. Nie wiem nawet kiedy zaczęłam przemieszczać się po pokoju. — Rozpoznawalność to poważna sprawa. Zaczniesz być wszędzie kojarzona. Zaczepiana. Naprawdę tego chcesz? Nie chcemy przecież z ojcem, żeby ktoś nam cię odebrał…
Cichnę na moment, pogrążona w myślach. Czuję, jak telefon sam osuwa mi się w dół policzka.
Nie chcemy przecież z ojcem, żeby ktoś nam cię odebrał, powtarzam sobie w głowie jej słowa. Długo docierałam do niezwykle oczywistej konkluzji, że tak naprawdę, pomimo upływu lat, wszystko sprowadza się do jednego punktu zbiegu. Nie idź na studia, bo będziesz daleko od nas. Nie pracuj dla gwiazdy, bo staniesz się rozpoznawalna.
Nie daj się rozpoznać, bo w końcu cię odnajdą. Ta wiadomość zaszyfrowana między wierszami rzuca mi się teraz w oczy jak nigdy. Odbiera mowę, nawet hamuje tlen w płucach. Od dawien dawna nie odważyłam się zepchnąć moich myśli ku temu, co się działo kiedyś, co czułam i jak zastanawiałam się nad tym, jak głęboka jeszcze może stać się moja nienawiść. Teraz z ciemnych zakamarków umysłu wychodzą najróżniejsze myśli splątane ze wspomnieniami.
To naprawdę nie jest odpowiedni moment na to. 
Unoszę błyskawicznie telefon do ucha, bo zaczynają do mnie dochodzić stłumione dźwięki oddawane przez mamę.
— Candice? Halo!
— Jestem, jestem. Przepraszam. — Mój głos sprawia, że czuję się słaba. Jest zmęczony, wyprany z emocji. Podekscytowanie i wyraz uciekły z niego w ciągu jednej chwili. — Zamyśliłam się nad tym wszystkim, co mi powiedziałaś. Wiesz, masz pewnie dużo racji, tylko muszę nad tym pomyśleć. Kończę na dzisiaj, okej?
— Dobrze, skarbie, trzymaj się — żegna mnie swoim przeuroczym głosem, który łamie mnie dziś wyjątkowo mocno.
— Pa.
To nie jest tak, że nadal siedzi we mnie gdzieś ta ciągła nienawiść. Tak naprawdę powód do niej wygasł dawno temu. Dorosłam, zaakceptowałam prawdę. Prawdę lub kłamstwo — w zależności od tego, jak na to patrzysz. Jak trudne to nie było, skupiłam się na miłości i trosce, jaką obdarzyli mnie nowi rodzice. W życiu dorastającej mnie nie było więc przestrzeni na nieustanne drążenie jednej traumy, tupanie nogą, dociekanie, nieprzemyślane ucieczki. Owszem, trauma siedzi we mnie. Jest jak uśpiony wulkan.
Ale nie zmienię już tego, co się wydarzyło. W trudnych chwilach mogę tylko zacisnąć zęby i ruszyć naprzód.

— Ponad tydzień później 

Przewracam kolejną kartkę podręcznika do historii sztuki. Przy okazji wpatruję się też w ekran laptopa,  dokładniej w prezentację multimedialną, nie chcąc wyrwać się z wiru nauki. Przewijam slajd i napotykam dziwny obraz, który pochłania mnie na dobrą chwilę. „Słyszeć kolory, widzieć dźwięki”. Dzieło wykonane przez stosunkowo współczesnego artystę, na ten dzień jeszcze żyjącego. Ilość kolorów niemal razi mnie w oczy. Dostrzegam pośród nich postać zagłębioną wśród tych wszystkich barw, które są wszędzie — w jej głowie i dookoła niej, jak gdyby malowały cały świat. Marszczę brwi, wreszcie pozwalając sobie usłyszeć słowa mojej przyjaciółki, która również się uczy. A przynajmniej się stara. Wciąż jestem zdania, że będąc w jednym pomieszczeniu z Isabelle, do głów wejdą nam tylko plotki, żarty i całkowicie zbędna wiedza zamiast nauki.
— Candy! Zamówmy pizzę, konam z głodu. 
Nie odrywam wzroku od obrazu.
— Masz obiad w lodówce.
— Znudził mi się — odpowiada swobodnie, opuszczając plecy na oparcie kanapy.
— I to znaczy, że mamy go już nie jeść? — Podnoszę na nią wzrok. Zmęczony i zdesperowany. 
Mortensen mruży oczy tak, że niemal rzęsy zasłaniają jej tęczówki, i odrzuca książkę na bok. 
— Jak chłopak ci się znudzi to też dalej się z nim zadajesz? To działa na tej samej zasadzie, czyli masz go dość. Trochę logiki, kobieto — tłumaczy mi z uśmiechem na ustach, a ja go odwzajemniam i pocieram skroń palcami. 
— Akurat jesteś kiepską osobą do tego, by nauczać innych logiki. — Cmokam i odwracam laptopa do niej. — Widziałaś kiedyś coś takiego? Słyszeć kolory, widzieć dźwięki — cytuję, nie ukrywając zainteresowania.
Jestem w stu procentach pewna, że gdzieś spotkałam się z określeniem tego zjawiska. Z tłem neurologicznym było to nawet określane bardzo rzadką chorobą, która albo ubarwi ci życie, albo je zniszczy. 
— Brzmi na synestezję — odzywa się po chwili zastanowienia.
Pstrykam w palce. Mortensen wbija we mnie zdziwiony wzrok.
— Tak, dokładnie o to chodziło. — Uśmiecham się sama do siebie.
— Ale po co ci to?  
— To jeden z obrazów, które muszę zinterpretować.
— Chętnie bym ci pomogła, aczkolwiek zbyt bardzo kocham moją drogą przyjaciółkę chemię, bym mogła od niej odejść. — Każde słowo Isabelle ocieka niewyobrażalnym sarkazmem. Któraś część mnie zdecydowanie jej współczuje, inna zaś wyraźnie nie powstrzymuje cichej, delikatnej kpiny, przez co parskam śmiechem.
— Radzę ci podpisać pakt z diabłem, inaczej nie zdasz tego materiału, od dobrej godziny tylko wołając o pizzę i zaglądając do laptopa po to, żeby oglądać odcinek serialu — wyjawiam, nie kryjąc westchnienia pełnego zmęczenia.
Porzucam temat synestezji dla dzwoniącego telefonu. Przechodzą mnie ciarki, kiedy orientuję się, że to Savannah próbuje się dobić. Mortensen pewnie już wie, że praca mnie wzywa, bo uciekam razem z telefonem w stronę uchylonego okna, by przy okazji złapać trochę świeżego, acz chłodnego powietrza.
— Tak, słucham?
— Czas reakcji pięć sekund. Mogło być gorzej — odzywa się kobieta. Jakże miłe przywitanie. — Nie wiem, czy jesteś zajęta, czy nie, to już nie mój problem, ponieważ mam dla ciebie jedno istotne zadanie, zanim zacznie się trasa.
— Jasne. Słucham. — I nie, nic ciekawego nie robię, tylko próbuję zdać… 
— Pewnie zdajesz sobie sprawę z tego, że Cain i Harvey drą ze sobą koty. Chciałabym ustawić ich odpowiednio do pionu, ale niestety nie mam czasu na takie przyjemności. Natłok papierów sprawia, że to ty musisz to zrobić. Liczę na ciebie.
— Ja? Ale…
Williams stanowczo mi przerywa.
— Nie chcę tego słyszeć. Wymyślisz coś. Jesteś tego sporu przyczyną, więc teraz stawaj na głowie. Zrób cokolwiek, bo ważne, by w końcu się pogodzili, albo chociaż tolerowali. Sytuacja w trasie ma być idealna — mówi z impetem, jakby między paroma ostatnimi słowami ukryły się gdzieś kropki. Wiem, że nie mam nic do gadania, więc kiwam głową do swojego bladego odbicia w szybie, jedną ręką już nerwowo przeczesując rude fale włosów.
Dasz sobie radę, Snow. Do większych rzeczy zostałaś stworzona, to… to jest nic.
W tym celu zaprosiłam na szybkie spotkanie w kawiarni najmniej konfliktową osobę, jaką znam — Harvey'a. Niemal natychmiast pomyślałam, że najlepiej od niego zacząć zasiewanie ziarna zgody, bo wyraża większą skłonność do porozumień niż Hawthorne. Tak przynajmniej mówi mój pobieżnie ułożony w głowie plan.
— Więc tak. — Podpieram brodę dłonią, natomiast druga wylądowała na widelczyku od ciasta. — Walnę prosto z mostu: powinniśmy zrobić coś w tym kierunku, aby zakończyć nieporozumienie między tobą a Cainem.
Lawson unosi brwi, jakbym właśnie przedstawiła mu coś niemożliwego do wykonania.
— Naprawdę? Ale nie zaprosiłaś tu jeszcze Caina, prawda…? — Rozgląda się panicznie po kawiarni.
— Oczywiście, że nie. — Uspokajam chłopaka. Doskonale wiem, że takie spotkanie zakończyłoby się totalnym fiaskiem już na samym starcie. — Wybrałam ciebie, bo jesteś trochę bardziej skłonny do wyciągnięcia ręki na zgodę, prawda?
— No wiesz, mógłbym to zrobić, problem tylko w tym, że jeśli wyciągnę rękę, to prawdopodobnie ją stracę. — Uśmiecha się krzywo. — Mówię poważnie. Cain i zgoda? Nikt nie jest pewny tego, co kotłuje się w jego głowie, ale cokolwiek to jest, utrudnia zażegnanie tego konfliktu. A w nim chodzi… cóż, trochę też o ciebie, prawda? — Drapie się po głowie. Jego niepewny, wątpliwy głos odbiera mi wiarę w wygraną.
— Byłam pewna, że tego nie powiesz.
Pomijam fakt, że Lawson wcale nie jest takim świętoszkiem, za jakiego go uważałam, zwłaszcza po jego historii z przeszłości. Ale nie, najlepiej zwalić na kogoś, tego faceci uczą się z tych swoich filmów pornograficznych.
— Jeśli bym go odpowiednio przekonała, to zrobiłbyś to i spróbował wyciągnąć rękę? — Przekrzywiam głowę w bok. Na swojej twarzy czuję autentyczny wyraz zmęczenia, jednak silę się jeszcze choć chwilę na to, żeby zaprezentować Harvey'owi prawdziwe ucieleśnienie energii i motywacji.
Sceptyczne spojrzenie Lawsona wcale mi nie pomaga.
— Nie sądzę, by to się udało, ale jeśli taka sytuacja nadejdzie i Cain nie będzie chciał dać mi w pysk, to chętnie. — Wreszcie kiwa głową. Posyłam mu szybki uśmiech, który równie prędko znika z mojej twarzy.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Wiesz może, co jest w stanie, nie wiem, złagodzić trochę Caina? — pytam zaciekawiona.
— Nie będę ukrywać, to ciężki typ człowieka.
— Uwierz, zdążyłam zauważyć — wtrącam się w jego tłumaczenie.
— Jest tak nieprzewidywalny, że nawet, gdy wydaje ci się, że wiesz co zrobi, to robi to kompletnie inaczej. Jego nie przewidzisz. Dlatego nie wiem, czy twoje starania przyniosą dobre skutki.
— Od razu trzeba było powiedzieć, że nie masz pomysłu. — Wzdycham ciężko, dając wyraz temu, jak bardzo mam dosyć tej sprawy. — Dobrze, jakoś sobie poradzę. Zjedz moje ciasto, ja dbam o linię. — Dźwigam się z krzesła i zarzucam torebkę na ramię. Śledzi mnie wzrok Lawsona.
— Ale zamówiłaś to... — śmieje się donośnie.
— Nie ma za co! — Wychodzę z kawiarni, orientując się tym samym, że ciemność trawi już nieboskłon wręcz na całej szerokości.
Późniejszym wieczorem wybieram się do apartamentu zespołu, by monitorować sytuację, nad jaką muszę mieć kontrolę. Znając życie, każdy będzie zamknięty we własnym pokoju — wiele się nie mylę, bo kiedy przychodzę, cisza jest wszystkim. A właściwie nie wszystkim, bo telewizor jest włączony i pozostawiony samemu sobie. Cóż, nikt nawet nie zdaje sobie sprawy, że tu jestem. Nigdy tak łatwo nie wyszła mi totalna dyskrecja, która jednak za moment przestanie być dyskrecją dla jednej osoby.
Przechodząc za wyznaczoną w mojej głowie granicę czuję się, jakbym stanęła na wybiegu drapieżnika. Prostuję się tylko i odchrząkuję, zanim odważam się zapukać do drzwi. Cisza. Hawthorne nie odpowiada, z jego pokoju mamroczą tylko jakieś cichutkie dźwięki, ale nic więcej. Nie pukam drugi raz. Naciskam tylko klamkę, dowiadując się, że drzwi są otwarte. Albo zabrali mu klucz, albo cudem zapomniał ich zamknąć. Jeden mój oddech — tyle wystarczy Cainowi, żeby odłożyć gitarę na łóżko i schować notes pod poduszkę. Jego podkreślone przez ściągnięte brwi spojrzenie sprawia, że poczułam prawdziwą potrzebę wyjścia stamtąd.
— Chyba nawet nie musisz pytać, czy przeszkadzasz — odpowiada neutralnym głosem. Od tej pory znosi ze mnie wzrok i zachowuje się tak, jakbym była najmniej istotną rzeczą w tym pokoju, mimo że nie można nazwać mnie rzeczą. — Z chęcią bym cię spławił, bo nie lubię gości, gdy tworzę, ale bardziej interesuje mnie, czego chcesz.
Zamykam za sobą drzwi. Wpatruję się w niego, potem w jakąś przestrzeń między szafką a łóżkiem. Kołyszę się na palcach u stóp, na piętach i tak w kółko.
— Zaczynasz mnie irytować bardziej niż wcześniej.
To będzie trudniejsze niż myślałam.
— Muszę z tobą porozmawiać na jeden temat. Owszem, nie będę ściemniać, Williams mi to uświadomiła, ale to nie zmienia faktu, że sama chcę załatwić tę sprawę. — Już same te słowa powodują, że mężczyzna unosi brew i spojrzeniem śledzi mnie aż do momentu, kiedy siadam na samym skraju dużego łóżka.
— Nie obiecuję, że będę słuchał, więc się streszczaj.
Skupiam się na drewnie, którym wyłożona jest podłoga w pokoju. Stanowi dla mnie dziwnie źródło stonowania i uspokojenia, albo po prostu robię wszystko, by nie rozproszyć się przez tęczówki Hawthorne'a, bo inaczej zacznę się jąkać bądź stracę cały wątek.
Wreszcie jednak patrzę na muzyka.
— Pamiętasz piosenkę, którą kiedyś napisałeś? Było tam parę zdań o konstelacji gwiazd. Choć wszystkie wyglądają podobnie, mają inne znaczenia, to są tak różne, że nie spodziewałbyś się tego. Tak samo z płatkami śniegu. Każdy jest inny, kiedy się przyjrzysz. — Cain nie rozumie, do czego zmierzam. Wyznaję jednocześnie to, że odkąd włączyłam się w życie zespołu, nadrobiłam wiele piosenek i koncertów. A teraz gadam jak wariatka, nawet nie wiedząc, czy po drodze nie gubię jakiegoś ukrytego sensu. — Czym dla ciebie była ta piosenka? Bo mnie uświadomiła o wielu różnicach oraz kontrastach, czasem mniej oczywistych, czasem bardziej, i także o takich, które nie mają prawa nigdy razem zaistnieć, wbrew temu, jak dużo łudzących podobieństw widzisz swoimi oczami.
Na chwilę przerywam, by westchnąć.
— To ja i Harvey. Różnimy się, jesteśmy kontrastem — przyznaję spokojnie. — Chyba czas zażegnać konflikt, Cain, bo oboje dusicie się jakąś naprawdę zbędną trucizną, podczas gdy wcale nie musicie. Myśl sobie co chcesz, ale Harvey rozmawiał dziś ze mną i jest w stanie wyciągnąć do ciebie rękę, ponieważ, jak uważam, bardziej zależy mu na przyjacielu niż dziewczynie, którą zna może dwa tygodnie. To, co między nami było, o ile coś było, pozostawię w przeszłości jako chwilowe złudzenie.

Cain?

+60 PD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz