Tamtego wieczoru po tym, jak dziecko zasnęło w moim pokoju, rozmawiałam ze swoją przyjaciółką jeszcze trochę czasu przy herbacie. Choć dokładnie opisywałam jej każdy, no prawie każdy szczegół mojej wymagającej pracy, to dalej nie łapała powagi sytuacji. Jej twarz wykrzywiała się w głupich uśmieszkach kryjących mnóstwo podtekstów. Przysięgam, że jeśli oni kiedykolwiek będą chcieli się poznać, zaprotestuję, bo to oznaczałoby ostateczną zagładę ludzkości.
Około dziewiątej rano wybudzam się już ze snu. Co jak co, ale będąc pod jednym dachem z Hawthornem, nie można nacieszyć się spokojnym, nienaruszonym snem. Plecy bolą mnie od twardej kanapy — całą noc spędziłam właśnie na niej, przewracając się z jednego boku do drugiego. Nie wiem, jak wybrnąć z tego, co wczoraj się wydarzyło, jak w ogóle wyjaśnić brak Caina w jego własnym apartamencie, by jednocześnie uniknąć rozpowiadania o jego nieciekawym stanie — zaszkodzi to i mnie, i jemu. Jeżeli w grę wejdzie Savannah, nie ma takiej siły, żeby wszyscy wyszli z tego cało.
A więc miło było cię poznać, Hawthrone.
Taki żart.
Woń świeżej, porannej kawy i niezmącona żadnym hałasem cisza jest wszystkim. Jednak nie na długo. Zrywam się ze swojego półsnu, przygarbiona nad kubkiem świeżej czarnej, i odbieram telefon, który dzwonił na tyle głośno, że boję się, że właśnie obudził śpiochów. Na skórze pojawiają mi się ciarki, kiedy za sprawą ułamka sekundy widzę budzące grozę imię i nazwisko. Savannah.
— Halo? — pytam przyciszonym, wątpliwym głosem. Nie wiem, czy spotka mnie jej twardy ton czy agentka wysili się na spokój, którego wśród bandy Caina i tak nie pozostało jej dużo, lecz w istocie zaczynam ją rozumieć w tej kwestii.
— Gdzie jest Cain? — Lubi bezpośredniość. Szanuję. — Przysięgam, że jeśli od ciebie się tego nie dowiem, to powybijam całe Avenley, żeby dostać się do niego i osobiście wyrwać mu nogi z dupy… — Kobieta zanosi się wyższym, zdenerwowanym tonem, może z dozą ostrzeżenia, którego nawet nie zamierzam kwestionować.
— Spokojnie, spokojnie, jest bezpieczny — mamrocze. — W sensie jego kariera.
— On już nie będzie taki bezpieczny. Nie odebrał dwóch moich telefonów. — Wypuszcza nerwowo powietrze z płuc. Słyszę to tak wyraźnie, jakby była obok. — Chcę go natychmiast w apartamencie. Skończyło się sranie po krzakach.
Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale równie szybko się one zamykają, gdy słyszę, że kobieta kończy połączenie. Bądźmy szczerzy. Nie jestem z ludzi, którzy umiłowali sobie podpadanie takim kobietom jak Savannah — chcę jeszcze mieć coś z życia. Odstawiam gorącą kawę z wyjątkowo grobowym nastawieniem, udaję się wprost do swojego pokoju. Na łóżku leży pogrążony we śnie Hawthorne. Wygląda nawet niewinnie, gdy tak śpi, bo przeważnie wtedy nie widzi się charakterystycznego błysku w oku ani nie słyszy żadnego irytującego słowa. Przyglądam mu się przez moment, na jego rozchylone wargi, kości policzkowe i delikatny zarost pod nimi, który mężczyzna zdecydowanie zapomniał zgolić. Przyłapuję się nawet na tym, że lustruję go z podpartymi o biodra rękoma aż za długo.
Nie ma litości. Bez krzty wahania szturcham go mocno w bok. Cain przesuwa się niespokojnie po łóżku, owija rękę wokół poduszki i jeszcze raz się do niej przytula.
Wywracam oczami. Nie szkodzi, szturcham go jeszcze raz. Teraz zaczyna się przeciągać i mamrotać pod nosem słowa, które prawdopodobnie mogłyby mnie zwyzywać za to, że próbuję podnieść z mojego łóżka jego królewski tyłek.
Rude i złe stworzenie ze mnie.
Spojrzenie brązowe, ciemnych, a zarazem zaspanych oczu wreszcie ląduje na mnie.
— Daj mi spokój. Nie mam teraz nastroju na wstawanie — mówi z przynajmniej połową głowy zatopionej w poduszce. Spoglądam na zegarek.
— A nastrój na rozmowę z Savannah będziesz miał? Wcale nie pytam cię o twój nastrój, bo, uwaga, nie obchodzi mnie to.
— Oczywiście — parska, mówiąc sarkastycznie. — Rozmowa z nią to moje ulubione zajęcie. Zadzwoń i powiedz, że nie mogę.
— Nie do końca — wzdycham. Jedynym ruchem ściągam z niego kołdrę, przez co rzuca we mnie piorunującym spojrzeniem. — Wiem, skarbie, że boli cię głowa, ale z Savannah się nie dyskutuje. Zadzwoniła do mnie przed chwilą i kazała ci przyjść. Cóż, była zła, szkoda tylko, że jeszcze nie wie za co dokładnie.
Wiem, że Hawthorne ma szacunek do swojej agentki. Nie traktuje jej jak pozostałe kobiety, bo ma, prosto mówiąc, twardy tyłek. Nadaje się do tej roboty jak nikt inny.
Milczenie mężczyzny machinalnie przyznaje mi rację.
— Chodź, wypijesz kawę i stąd pójdziesz.
— Co za gościnna osoba. — Wreszcie wstaje z łóżka, choć towarzyszył chyba temu ostry ból głowy, bo złapał się za nią i pomasował, przy okazji mierzwiąc ciemne włosy.
— Ej, naprawdę jestem. Gdyby nie ja, leżałbyś gdzieś w rowie czy na ławce w parku. Co się właściwie stało, że postanowiłeś zaprzepaścić wszystko i się upić? — Kiedy o to pytam, nie staram się zabrzmieć pretensjonalnie. Nie. W moim głosie rozbrzmiewa nawet odrobina współczucia.
Wszystko dookoła cichnie. Hawthorne nie odzywa się, przez co moje zniecierpliwienie nieznacznie rośnie.
— Ta butelka była od Darrena. — Nie musi dużo mówić.
Po historii Lawsona sprawa Darrena, Meredith i Caina jaśnieje mi przed oczyma. Rozumiem jego ból, choć nie wiem, co tam zaszło. Nie wiem nawet, dlaczego po raz pierwszy w życiu tak przeszkadza mi jego zbolała twarz.
Nie dość, że Cain jest zdolny doprowadzić siebie do upadku, to jeszcze były przyjaciel dokłada do tego rękę, nawet nie mając z nim bezpośredniego kontaktu. A najgorsze w tym, że Darren dopina swego i osiąga sukces, bo Hawthorne jest postrzępiony w środku. Promieniuje takim cierpieniem, że byłabym w podziwie, jeśli zaufałby komuś na nowo. Jeśli w ogóle by komuś zaufał.
Pytanie zadaję niezwykle cicho jak na siebie.
— Tam była Meredith? — To nawet nie brzmi jak pytanie. Jest bardziej jak upewnienie.
Surowy wzrok, jaki na mnie ląduje, daje mi do zrozumienia, że popełniłam błąd, zadając to pytanie. Wspominając chociażby o niej.
— Wypluj te imię — mówi szorstko. — Najlepiej w ogóle o nim zapomnij.
— Boli cię to. — Przechylam głowę. Nasze spojrzenia spotykają się na długo na jednej, płonącej od emocji linii. — Ale ty tego nie przyznasz — kontynuuję, opierając głowę na dłoni.
Nie wiem, jak długo jeszcze przebywamy między sobą w milczeniu, ścierając dwa zaciekłe spojrzenia, ale finalnie Hawthorne rezygnuje z kontaktu. Rezygnuje nawet z kawy, bo nie myśląc wiele, odchodzi do wyjścia. Może rzeczywiście boli go głowa — od problemów, od kaca — inaczej padłoby o wiele więcej słów. Rozumiem go. Sama nie lubię rozmawiać o uczuciach. Z niewłaściwą osobą tym bardziej. Choć w istocie zaczynała interesować mnie jego sprawa, to nie mam ochoty wchodzić nikomu w drogę, zwłaszcza jeśli tego nie chce.
Zamykam za nim drzwi i wracam do wyspy kuchennej, by zebrać myśli. Przynajmniej w chwili, kiedy mogę jeszcze nacieszyć się nutą samotności, gdyż już za ścianą słyszę przeciąganie się Isabelle.
Dziewczyna wychodzi z pokoju kompletnie roztrzepana, do tego w szlafroku, którego jedna strona niemal spada z jej piżamy. Lustruję ją szybkim, beztroskim wzrokiem, szybko odrzucając w kąt wszystkie myśli, które zatruwały mi głowę jeszcze zanim Hawthorne wyszedł.
Mortensen zaczyna się rozglądać
— Gwiazdki już nie ma?
— Wyszedł przed chwilą. — Bez zbędnych pytań robię przyjaciółce kawę.
— Całe szczęście. Nie chciało mi się pindrzyć rano przed lustrem, byleby tylko wyjść z pokoju. — Przeczesuje swoje włosy. Zerka też w małe lusterko znajdujące się na parapecie i uśmiecha się do siebie. — Co ja właściwie mówię? I tak wyglądam obłędnie. Nic tylko schrupać.
Śmieję się w głos. Ta dziewczyna nigdy nie przestanie poprawiać mi nastroju z samego rana, który zdążył się przecież dopiero co zepsuć.
— Uważaj, żeby lustro nie pękło — rzucam, siląc się na powagę. Mortensen odwraca się urażona.
— Proszę?! Wiesz co, kiedyś takie rude wiedźmy jak ty palili na stosie.
— Byłabym wdzięczna za taki samoopalacz. — Obie parskamy śmiechem. Nie mija moment, a dziewczyna dosiada się do mnie z kubkiem porannej, parującej kawy.
Następny dzień w całości spędzam w apartamencie zespołu. Właściwie jest dopiero południe. Nadal nie dowiedziałam się, czy Hawthorne rozmawiał ze swoją agentką, ale nic straconego. Im mniej wiem, tym lepiej śpię, choć w tym przypadku co by się nie wydarzyło, tyle myśli spowija już mój umysł, że nie będzie mi dane szybko spokojnie zasnąć.
Siedzę na swoim łóżku. Jedną nogę mam spuszczoną w dół. Zatracam się w telefonie, będąc niezwykle blisko spektakularnej zmiany. Posunięcia do przodu — jak zwał, tak zwał. Od jakiegoś czasu na szczycie skrzynki pocztowej w telefonie nie króluje już Neal. Przestałam wysyłać wiadomości, na które nie otrzymam już odpowiedzi. Chcę je usunąć. Wymazać go.
I, cholera, nie wiedzieć czemu, wybrałam sobie właśnie takie okoliczności jak pobyt w pracy. Prawdą jest, że obok mojego łóżka zawsze stoją leki nasenne i butelka wody mineralnej, ale użyłam ich tylko parę razy. Nie doświadczyłam ogromnej zguby emocjonalnej, by brać je co noc. Przecież nie wiem, co się stało.
A mimo to wciąż rozpaczam.
Drzwi otwierają się zupełnie bez mojej wiedzy. Z nerwami odkładam telefon na bok, wpatrzona w Caina stojącego w progu. Ostrzegam cię, nie mam dziś nerwów na żadne żarty. Wzdycham ciężko, odwracając wzrok. Nie wiem nawet, jaką ripostą powinnam rzucić. Po prostu milczę.
Czuję, że spojrzenie Hawthorne'a bezwiednie wędruje po mnie, ale nieoczekiwanie schodzi niżej. Niżej na ramę łóżka. Potem pod nie.
— Jeśli rzeczywiście używasz tych leków, udało mi się. Ale nie będę cię przepraszał — mamrocze. Unoszę powoli na niego pełen emocji wzrok. — Mówiłem, jak może się skończyć praca ze mną. Czyż to nie to, przed czym ostrzegałem cię tak często?
Wstaję gwałtownie i robię krok naprzód.
— Czy naprawdę nie zasługuje na choć chwilę świętego spokoju? — Patrzę ostro. Zbyt ostro, jak na wiecznie ignorującą jego sentencje Candice. Musi wiedzieć, że powiedział coś wyjątkowo nie tak. Zresztą, co mi do tego? Co JEMU do NIEGO? — Nie ty jesteś pępkiem tej żałosnej, popieprzonej planety, której cudem jeszcze nie zaatakowały jakieś istoty pozaziemskie, bo na ich miejscu, gdybym patrzyła, co tu się dzieje i jacy ludzie tu żyją, już bym się brała za masową zagładę. Ba! Nawet bym im pomogła.
Cain chowa ręce w kieszenie i robi krok do przodu. Ja standardowo się cofam, bo to już, kurka rurka, tradycja.
— Zatrzymałem się gdzieś na początku tego bezsensownego pierdolenia i spytam o jedno. — Jego usta wyginają się w bezczelnym uśmiechu, jaki już dobrze znam. — Skoro nie ja jestem pępkiem świata, to kto taki?
Milczę, ale nie ściągam z niego piorunującego spojrzenia, jakbym sugerowała proste i jasne „stop, za chwilę przekroczysz granicę i wylecisz przez okno”. Tą reakcją daję mu do zrozumienia, że ktoś taki jest. W chwili obecnej. Szlag.
— Najpierw mój drogi Harvey. On to drobiazg. Kogo mam wgnieść w ziemię jak zwykłego robaka, żeby wiedział, że to ja jestem na szczycie? — Unosi jedną brew nonszalancko.
— Wyobraź sobie, że Harvey nigdy nie był dla mnie kimś, za kogo go miałeś. — Oczywiście, że wymijam temat. Nie pierwszy raz powiedziałam parę słów za dużo i wyznałam nie to, co trzeba, a przynajmniej byłam blisko. Rozmawianie o braku Neala z Cainem to chyba ostatnia rzecz na długim, szarym końcu mojej listy rzeczy do zrobienia tuż przed załamaniem psychicznym.
Może naprawdę powinnam zacząć robić taką listę?
— Oczywiście, że nie. Znasz go, kurwa, ledwo tydzień, może dwa, i nawet ty nie jesteś na tyle głupia, by planować z nim wybudowanie domu z uroczym ogrodem. To ktoś inny.
— Zabrzmiało prawie jak komplement, ale pozwól, że nie podziękuję. — Uśmiecham się niezbyt przychylnie. — Ktokolwiek to jest, jest poza twoim zasięgiem.
Moim też.
— Czasem zastanawiam się, czy twoje tajemnice mnie odpychają, czy może właśnie wręcz przeciwnie. — Marszczy jedną brew.
— Jeśli nadal próbujesz mnie przelecieć jak sześć pozostałych niań, to to jest dobry moment na to, by przyznać przed sobą, że możesz zapomnieć. — Klepię go po klatce piersiowej, a on głupio się uśmiecha. Zanim odsuwam swoją dłoń, on ujmuje ją w mocnym, zimnym uścisku i zatrzymuje. Tłumię oddech w płucach.
Nieprzewidywalność jego tęczówek mnie przeszywa. Unoszę jednak głowę, co jest błędem, gdyż niwelujemy odległość między sobą i jego oddech pali mnie w policzek jeszcze intensywniej. Nie jestem w stanie odezwać się ani odsunąć. Patrzy mi w oczy, jakby chciał odczytać każdy wers mojej duszy, a po chwili jego usta wykrzywiają się w uśmiechu.
— Tak jak myślałem — mamrocze, wyraźnie zadowolony z siebie. Mężczyzna zakręca rudego loka wokół swojego palca. — Na zewnątrz twarda, gęsta osłona z cierni. Wewnątrz ukryty delikatny płatek róży, jaki wystarczy tylko lekko zdmuchnąć, by wiatr porwał go tak, jak tego chcę.
— Mów sobie co chcesz. — Zrywam się wreszcie i z grymasem na twarzy odsuwam jego nadgarstek od moich włosów. Udaje, że się obrusza, ale ja doskonale wiem, że cieszy się z tego, co zobaczył. Jak cholerne dziecko, które otrzymało lizaka.
— Twój upór jest uroczy.
— Dość — wzdycham ciężko. — Lepiej powiedz, jak poszła rozmowa z Savannah i w jak bardzo złej pozycji się znajdujemy.
Tak. Mamy. Przecież to ja nie upilnowałam Caina. Leży to w moich obowiązkach, ale zawaliłam. Jednak skoro dalej tu jestem, nie dostaję żadnych SMS'ów na telefon służbowy, to może nie poszło tak źle, jak sądzę.
Około dziewiątej rano wybudzam się już ze snu. Co jak co, ale będąc pod jednym dachem z Hawthornem, nie można nacieszyć się spokojnym, nienaruszonym snem. Plecy bolą mnie od twardej kanapy — całą noc spędziłam właśnie na niej, przewracając się z jednego boku do drugiego. Nie wiem, jak wybrnąć z tego, co wczoraj się wydarzyło, jak w ogóle wyjaśnić brak Caina w jego własnym apartamencie, by jednocześnie uniknąć rozpowiadania o jego nieciekawym stanie — zaszkodzi to i mnie, i jemu. Jeżeli w grę wejdzie Savannah, nie ma takiej siły, żeby wszyscy wyszli z tego cało.
A więc miło było cię poznać, Hawthrone.
Taki żart.
Woń świeżej, porannej kawy i niezmącona żadnym hałasem cisza jest wszystkim. Jednak nie na długo. Zrywam się ze swojego półsnu, przygarbiona nad kubkiem świeżej czarnej, i odbieram telefon, który dzwonił na tyle głośno, że boję się, że właśnie obudził śpiochów. Na skórze pojawiają mi się ciarki, kiedy za sprawą ułamka sekundy widzę budzące grozę imię i nazwisko. Savannah.
— Halo? — pytam przyciszonym, wątpliwym głosem. Nie wiem, czy spotka mnie jej twardy ton czy agentka wysili się na spokój, którego wśród bandy Caina i tak nie pozostało jej dużo, lecz w istocie zaczynam ją rozumieć w tej kwestii.
— Gdzie jest Cain? — Lubi bezpośredniość. Szanuję. — Przysięgam, że jeśli od ciebie się tego nie dowiem, to powybijam całe Avenley, żeby dostać się do niego i osobiście wyrwać mu nogi z dupy… — Kobieta zanosi się wyższym, zdenerwowanym tonem, może z dozą ostrzeżenia, którego nawet nie zamierzam kwestionować.
— Spokojnie, spokojnie, jest bezpieczny — mamrocze. — W sensie jego kariera.
— On już nie będzie taki bezpieczny. Nie odebrał dwóch moich telefonów. — Wypuszcza nerwowo powietrze z płuc. Słyszę to tak wyraźnie, jakby była obok. — Chcę go natychmiast w apartamencie. Skończyło się sranie po krzakach.
Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale równie szybko się one zamykają, gdy słyszę, że kobieta kończy połączenie. Bądźmy szczerzy. Nie jestem z ludzi, którzy umiłowali sobie podpadanie takim kobietom jak Savannah — chcę jeszcze mieć coś z życia. Odstawiam gorącą kawę z wyjątkowo grobowym nastawieniem, udaję się wprost do swojego pokoju. Na łóżku leży pogrążony we śnie Hawthorne. Wygląda nawet niewinnie, gdy tak śpi, bo przeważnie wtedy nie widzi się charakterystycznego błysku w oku ani nie słyszy żadnego irytującego słowa. Przyglądam mu się przez moment, na jego rozchylone wargi, kości policzkowe i delikatny zarost pod nimi, który mężczyzna zdecydowanie zapomniał zgolić. Przyłapuję się nawet na tym, że lustruję go z podpartymi o biodra rękoma aż za długo.
Nie ma litości. Bez krzty wahania szturcham go mocno w bok. Cain przesuwa się niespokojnie po łóżku, owija rękę wokół poduszki i jeszcze raz się do niej przytula.
Wywracam oczami. Nie szkodzi, szturcham go jeszcze raz. Teraz zaczyna się przeciągać i mamrotać pod nosem słowa, które prawdopodobnie mogłyby mnie zwyzywać za to, że próbuję podnieść z mojego łóżka jego królewski tyłek.
Rude i złe stworzenie ze mnie.
Spojrzenie brązowe, ciemnych, a zarazem zaspanych oczu wreszcie ląduje na mnie.
— Daj mi spokój. Nie mam teraz nastroju na wstawanie — mówi z przynajmniej połową głowy zatopionej w poduszce. Spoglądam na zegarek.
— A nastrój na rozmowę z Savannah będziesz miał? Wcale nie pytam cię o twój nastrój, bo, uwaga, nie obchodzi mnie to.
— Oczywiście — parska, mówiąc sarkastycznie. — Rozmowa z nią to moje ulubione zajęcie. Zadzwoń i powiedz, że nie mogę.
— Nie do końca — wzdycham. Jedynym ruchem ściągam z niego kołdrę, przez co rzuca we mnie piorunującym spojrzeniem. — Wiem, skarbie, że boli cię głowa, ale z Savannah się nie dyskutuje. Zadzwoniła do mnie przed chwilą i kazała ci przyjść. Cóż, była zła, szkoda tylko, że jeszcze nie wie za co dokładnie.
Wiem, że Hawthorne ma szacunek do swojej agentki. Nie traktuje jej jak pozostałe kobiety, bo ma, prosto mówiąc, twardy tyłek. Nadaje się do tej roboty jak nikt inny.
Milczenie mężczyzny machinalnie przyznaje mi rację.
— Chodź, wypijesz kawę i stąd pójdziesz.
— Co za gościnna osoba. — Wreszcie wstaje z łóżka, choć towarzyszył chyba temu ostry ból głowy, bo złapał się za nią i pomasował, przy okazji mierzwiąc ciemne włosy.
— Ej, naprawdę jestem. Gdyby nie ja, leżałbyś gdzieś w rowie czy na ławce w parku. Co się właściwie stało, że postanowiłeś zaprzepaścić wszystko i się upić? — Kiedy o to pytam, nie staram się zabrzmieć pretensjonalnie. Nie. W moim głosie rozbrzmiewa nawet odrobina współczucia.
Wszystko dookoła cichnie. Hawthorne nie odzywa się, przez co moje zniecierpliwienie nieznacznie rośnie.
— Ta butelka była od Darrena. — Nie musi dużo mówić.
Po historii Lawsona sprawa Darrena, Meredith i Caina jaśnieje mi przed oczyma. Rozumiem jego ból, choć nie wiem, co tam zaszło. Nie wiem nawet, dlaczego po raz pierwszy w życiu tak przeszkadza mi jego zbolała twarz.
Nie dość, że Cain jest zdolny doprowadzić siebie do upadku, to jeszcze były przyjaciel dokłada do tego rękę, nawet nie mając z nim bezpośredniego kontaktu. A najgorsze w tym, że Darren dopina swego i osiąga sukces, bo Hawthorne jest postrzępiony w środku. Promieniuje takim cierpieniem, że byłabym w podziwie, jeśli zaufałby komuś na nowo. Jeśli w ogóle by komuś zaufał.
Pytanie zadaję niezwykle cicho jak na siebie.
— Tam była Meredith? — To nawet nie brzmi jak pytanie. Jest bardziej jak upewnienie.
Surowy wzrok, jaki na mnie ląduje, daje mi do zrozumienia, że popełniłam błąd, zadając to pytanie. Wspominając chociażby o niej.
— Wypluj te imię — mówi szorstko. — Najlepiej w ogóle o nim zapomnij.
— Boli cię to. — Przechylam głowę. Nasze spojrzenia spotykają się na długo na jednej, płonącej od emocji linii. — Ale ty tego nie przyznasz — kontynuuję, opierając głowę na dłoni.
Nie wiem, jak długo jeszcze przebywamy między sobą w milczeniu, ścierając dwa zaciekłe spojrzenia, ale finalnie Hawthorne rezygnuje z kontaktu. Rezygnuje nawet z kawy, bo nie myśląc wiele, odchodzi do wyjścia. Może rzeczywiście boli go głowa — od problemów, od kaca — inaczej padłoby o wiele więcej słów. Rozumiem go. Sama nie lubię rozmawiać o uczuciach. Z niewłaściwą osobą tym bardziej. Choć w istocie zaczynała interesować mnie jego sprawa, to nie mam ochoty wchodzić nikomu w drogę, zwłaszcza jeśli tego nie chce.
Zamykam za nim drzwi i wracam do wyspy kuchennej, by zebrać myśli. Przynajmniej w chwili, kiedy mogę jeszcze nacieszyć się nutą samotności, gdyż już za ścianą słyszę przeciąganie się Isabelle.
Dziewczyna wychodzi z pokoju kompletnie roztrzepana, do tego w szlafroku, którego jedna strona niemal spada z jej piżamy. Lustruję ją szybkim, beztroskim wzrokiem, szybko odrzucając w kąt wszystkie myśli, które zatruwały mi głowę jeszcze zanim Hawthorne wyszedł.
Mortensen zaczyna się rozglądać
— Gwiazdki już nie ma?
— Wyszedł przed chwilą. — Bez zbędnych pytań robię przyjaciółce kawę.
— Całe szczęście. Nie chciało mi się pindrzyć rano przed lustrem, byleby tylko wyjść z pokoju. — Przeczesuje swoje włosy. Zerka też w małe lusterko znajdujące się na parapecie i uśmiecha się do siebie. — Co ja właściwie mówię? I tak wyglądam obłędnie. Nic tylko schrupać.
Śmieję się w głos. Ta dziewczyna nigdy nie przestanie poprawiać mi nastroju z samego rana, który zdążył się przecież dopiero co zepsuć.
— Uważaj, żeby lustro nie pękło — rzucam, siląc się na powagę. Mortensen odwraca się urażona.
— Proszę?! Wiesz co, kiedyś takie rude wiedźmy jak ty palili na stosie.
— Byłabym wdzięczna za taki samoopalacz. — Obie parskamy śmiechem. Nie mija moment, a dziewczyna dosiada się do mnie z kubkiem porannej, parującej kawy.
*
Następny dzień w całości spędzam w apartamencie zespołu. Właściwie jest dopiero południe. Nadal nie dowiedziałam się, czy Hawthorne rozmawiał ze swoją agentką, ale nic straconego. Im mniej wiem, tym lepiej śpię, choć w tym przypadku co by się nie wydarzyło, tyle myśli spowija już mój umysł, że nie będzie mi dane szybko spokojnie zasnąć.
Siedzę na swoim łóżku. Jedną nogę mam spuszczoną w dół. Zatracam się w telefonie, będąc niezwykle blisko spektakularnej zmiany. Posunięcia do przodu — jak zwał, tak zwał. Od jakiegoś czasu na szczycie skrzynki pocztowej w telefonie nie króluje już Neal. Przestałam wysyłać wiadomości, na które nie otrzymam już odpowiedzi. Chcę je usunąć. Wymazać go.
I, cholera, nie wiedzieć czemu, wybrałam sobie właśnie takie okoliczności jak pobyt w pracy. Prawdą jest, że obok mojego łóżka zawsze stoją leki nasenne i butelka wody mineralnej, ale użyłam ich tylko parę razy. Nie doświadczyłam ogromnej zguby emocjonalnej, by brać je co noc. Przecież nie wiem, co się stało.
A mimo to wciąż rozpaczam.
Drzwi otwierają się zupełnie bez mojej wiedzy. Z nerwami odkładam telefon na bok, wpatrzona w Caina stojącego w progu. Ostrzegam cię, nie mam dziś nerwów na żadne żarty. Wzdycham ciężko, odwracając wzrok. Nie wiem nawet, jaką ripostą powinnam rzucić. Po prostu milczę.
Czuję, że spojrzenie Hawthorne'a bezwiednie wędruje po mnie, ale nieoczekiwanie schodzi niżej. Niżej na ramę łóżka. Potem pod nie.
— Jeśli rzeczywiście używasz tych leków, udało mi się. Ale nie będę cię przepraszał — mamrocze. Unoszę powoli na niego pełen emocji wzrok. — Mówiłem, jak może się skończyć praca ze mną. Czyż to nie to, przed czym ostrzegałem cię tak często?
Wstaję gwałtownie i robię krok naprzód.
— Czy naprawdę nie zasługuje na choć chwilę świętego spokoju? — Patrzę ostro. Zbyt ostro, jak na wiecznie ignorującą jego sentencje Candice. Musi wiedzieć, że powiedział coś wyjątkowo nie tak. Zresztą, co mi do tego? Co JEMU do NIEGO? — Nie ty jesteś pępkiem tej żałosnej, popieprzonej planety, której cudem jeszcze nie zaatakowały jakieś istoty pozaziemskie, bo na ich miejscu, gdybym patrzyła, co tu się dzieje i jacy ludzie tu żyją, już bym się brała za masową zagładę. Ba! Nawet bym im pomogła.
Cain chowa ręce w kieszenie i robi krok do przodu. Ja standardowo się cofam, bo to już, kurka rurka, tradycja.
— Zatrzymałem się gdzieś na początku tego bezsensownego pierdolenia i spytam o jedno. — Jego usta wyginają się w bezczelnym uśmiechu, jaki już dobrze znam. — Skoro nie ja jestem pępkiem świata, to kto taki?
Milczę, ale nie ściągam z niego piorunującego spojrzenia, jakbym sugerowała proste i jasne „stop, za chwilę przekroczysz granicę i wylecisz przez okno”. Tą reakcją daję mu do zrozumienia, że ktoś taki jest. W chwili obecnej. Szlag.
— Najpierw mój drogi Harvey. On to drobiazg. Kogo mam wgnieść w ziemię jak zwykłego robaka, żeby wiedział, że to ja jestem na szczycie? — Unosi jedną brew nonszalancko.
— Wyobraź sobie, że Harvey nigdy nie był dla mnie kimś, za kogo go miałeś. — Oczywiście, że wymijam temat. Nie pierwszy raz powiedziałam parę słów za dużo i wyznałam nie to, co trzeba, a przynajmniej byłam blisko. Rozmawianie o braku Neala z Cainem to chyba ostatnia rzecz na długim, szarym końcu mojej listy rzeczy do zrobienia tuż przed załamaniem psychicznym.
Może naprawdę powinnam zacząć robić taką listę?
— Oczywiście, że nie. Znasz go, kurwa, ledwo tydzień, może dwa, i nawet ty nie jesteś na tyle głupia, by planować z nim wybudowanie domu z uroczym ogrodem. To ktoś inny.
— Zabrzmiało prawie jak komplement, ale pozwól, że nie podziękuję. — Uśmiecham się niezbyt przychylnie. — Ktokolwiek to jest, jest poza twoim zasięgiem.
Moim też.
— Czasem zastanawiam się, czy twoje tajemnice mnie odpychają, czy może właśnie wręcz przeciwnie. — Marszczy jedną brew.
— Jeśli nadal próbujesz mnie przelecieć jak sześć pozostałych niań, to to jest dobry moment na to, by przyznać przed sobą, że możesz zapomnieć. — Klepię go po klatce piersiowej, a on głupio się uśmiecha. Zanim odsuwam swoją dłoń, on ujmuje ją w mocnym, zimnym uścisku i zatrzymuje. Tłumię oddech w płucach.
Nieprzewidywalność jego tęczówek mnie przeszywa. Unoszę jednak głowę, co jest błędem, gdyż niwelujemy odległość między sobą i jego oddech pali mnie w policzek jeszcze intensywniej. Nie jestem w stanie odezwać się ani odsunąć. Patrzy mi w oczy, jakby chciał odczytać każdy wers mojej duszy, a po chwili jego usta wykrzywiają się w uśmiechu.
— Tak jak myślałem — mamrocze, wyraźnie zadowolony z siebie. Mężczyzna zakręca rudego loka wokół swojego palca. — Na zewnątrz twarda, gęsta osłona z cierni. Wewnątrz ukryty delikatny płatek róży, jaki wystarczy tylko lekko zdmuchnąć, by wiatr porwał go tak, jak tego chcę.
— Mów sobie co chcesz. — Zrywam się wreszcie i z grymasem na twarzy odsuwam jego nadgarstek od moich włosów. Udaje, że się obrusza, ale ja doskonale wiem, że cieszy się z tego, co zobaczył. Jak cholerne dziecko, które otrzymało lizaka.
— Twój upór jest uroczy.
— Dość — wzdycham ciężko. — Lepiej powiedz, jak poszła rozmowa z Savannah i w jak bardzo złej pozycji się znajdujemy.
Tak. Mamy. Przecież to ja nie upilnowałam Caina. Leży to w moich obowiązkach, ale zawaliłam. Jednak skoro dalej tu jestem, nie dostaję żadnych SMS'ów na telefon służbowy, to może nie poszło tak źle, jak sądzę.
Cain?
+40 PD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz